Ja nie gram martwymi białymi i czarnymi
bierkami. Gram istotami ludzkimi z krwi i kości.
Emanuel Lasker
Zgodnie z poleceniem sędziego śledczego ciało denatki można było zabrać dopiero o siódmej, kiedy na dworze zrobiło się ciemno. Przez całe popołudnie po mieszkaniu kręcili się w tę i we w tę policjanci i funkcjonariusze sądu okręgowego, uwijający się w sypialni i przedpokoju w błyskach fleszy. W końcu wynieśli Menchu na noszach, w plastikowej białej torbie zasuniętej na zamek. Została tylko jej kredowa sylwetka na podłodze, obojętną ręką narysowana przez jednego z inspektorów, których uzbrojona Julia przyłapała w niebieskim fordzie na Rastro.
Nadinspektor Feijoo wyszedł na ostatku, ale przedtem jeszcze przez prawie godzinę uzupełniał zeznania, jakie złożyli wcześniej Julia i Muńoz, a także Cesar, który zjawił się natychmiast po ich telefonie. Policjant, który nigdy w życiu nie miał w ręku szachów, był wyraźnie skonsternowany. Spoglądał na Muńoza jak na raroga, nieufnie przyjmując jego techniczne objaśnienia, tylko co chwila popatrywał na Cesara i Julię, jakby zastanawiał się może, czy we trójkę nie robią z niego gigantycznego wala.
Na przemian notował, dotykał węzła krawata i sięgał do kieszeni, by rzucić tępym wzrokiem na tekturową karteczkę, znalezioną koło ciała Menchu. Widniały na niej zapisane na maszynie znaki, które Muńoz podjął się mu wytłumaczyć, ale policjanta zaczęła od tego tylko potwornie boleć głowa. Naprawdę interesowała go tu jedna rzecz: czego dotyczyła kłótnia, jaką stoczyła poprzedniego wieczoru właścicielka galerii ze swoim narzeczonym. Albowiem – jak wynikało z raportu przedstawionego po południu przez wysłanych na miejsce funkcjonariuszy Maximo Olmedilla Sanchez, kawaler, lat dwadzieścia osiem, z zawodu model pracujący w reklamie, przebywał w miejscu nieznanym. Dla wyjaśnienia: dwóch świadków, taksówkarz i odźwierny sąsiedniej posesji, rozpoznało go z rysopisu jako młodego mężczyznę, który opuszczał bramę domu Julii między dwunastą a dwunastą piętnaście w południe. Natomiast według wstępnego rozpoznania lekarza sądowego Carmen Roch po otrzymaniu śmiertelnego ciosu w tylną część czaszki została uduszona przez osobę stojącą z przodu, pomiędzy jedenastą a dwunastą. Butelkę tkwiącą między nogami (trzy czwarte litra dżinu Beefeater, prawie nie ruszone), do której Feijoo powracał z niemiłosiernym uporem – w ramach odwetu za szachową kołomyję, zafundowaną mu przez trójkę rozmówców – sam był skłonny uznać za ważny dowód, bo w grę całkiem prawdopodobnie mogła wchodzić zbrodnia w afekcie. Przecież denatka – tu zmarszczył czoło z wypisaną na twarzy mądrością ludową, że niby kto mieczem wojuje… według zgodnych wyjaśnień, złożonych przez samą Julię i don Cesara, nie należała do osób o nieposzlakowanej moralności. Co zaś do związku tej sprawy ze śmiercią profesora Ortegi, mieli do czynienia z oczywistym łącznikiem w postaci zniknięcia obrazu. Feijoo rzucił jeszcze kilka uwag, wysłuchał odpowiedzi Julii, Mimoza i Cesara na kolejne pytania, po czym pożegnał się, prosząc, żeby stawili się nazajutrz rano w komisariacie.
– A pani, panienko, może już się nie bać – zatrzymał się w progu i popatrzył na Julię z miną stróża prawa, który panuje nad sytuacja. – Już wiemy, kogo mamy szukać. Dobranoc.
Zamknąwszy za nim, Julia oparła się plecami o drzwi i spojrzała na przyjaciół. Jej spokojne już oczy były mocno podkrążone – dużo tego dnia płakała z rozpaczy i wściekłości, że jest tak bezradna. Najpierw, przy Muńozie, po cichu, zaraz po odkryciu ciała Menchu. Potem, kiedy zjawił się wyraźnie oniemiały i przerażony okropną nowiną Cesar, objęła go rękami jak mała dziewczynka i, wpijając się w jego ubranie, wybuchła głośnym szlochem. Nie mogła już dłużej nad sobą zapanować. Szeptane jej na ucho przez antykwariusza słowa pociechy na nic się nie zdawały. Do takiego stanu doprowadziła ją nie tylko śmierć przyjaciółki, ale – jak wyznała dławiąc się strumieniami łez, które paliły jej policzki – nieznośne napięcie ostatnich dni i upokarzająca świadomość, że morderca zupełnie bezkarnie gra ich losami, wiedząc, że są na jego łasce.
Przesłuchanie odniosło w każdym razie jeden pozytywny skutek: przywołało ją do rzeczywistości. Niebotyczna tępota, z jaką Feijoo nie dopuszczał do siebie rzeczy oczywistych, zakłamanie, z jakim potakiwał podawanym przez ich troje informacjom, kompletnie nic nie pojmując – te fakty uzmysłowiły jej, że ze strony policji nie powinna liczyć na zbyt wiele. Po telefonie od funkcjonariusza wysłanego do Maxa i po zeznaniach dwóch świadków Feijoo, bezmyślnie jak typowy gliniarz, doszedł do następującego wniosku: najprostszy motyw jest motywem najbardziej prawdopodobnym. Zgoda, całkiem ciekawa ta historyjka z szachami. Na pewno pozwoli uzupełnić kilka szczegółów. Natomiast jeśli chodzi o sedno sprawy, to trzeba ją traktować raczej anegdotycznie… Kluczem jest butelka. Patologia znana z dziejów kryminalistyki. Bo wbrew temu, co się czytuje w powieściach kryminalnych, panienko, pozory nigdy nie mylą.
– No to teraz nie ma wątpliwości – powiedziała Julia. Na schodach jeszcze słychać było kroki Feijoo. – Alvaro został zamordowany, podobnie jak Menchu. Ktoś od dawna ukrywał się za obrazem.
Koło stołu stał Muńoz, z rękami w kieszeniach marynarki, i wpatrywał się w papier, na którym tuż po odejściu nadinspektora zapisał treść karteczki, znalezionej koło trupa. Cesar siedział na sofie, na której Menchu spędziła ostatnią noc, i osłupiały gapił się na puste sztalugi. Słysząc stówa Julii, pokręcił głową.
– To nie był Max – powiedział po krótkim zastanowieniu. – To całkowicie wykluczone, żeby ten bałwan potrafił wszystko zorganizować.
– Ale był tutaj. Przynajmniej na klatce.
Antykwariusz skulił się w sobie wobec tego dowodu, ale nie wyglądał na przekonanego.
– W takim razie ktoś jest z nim w zmowie… Jeżeli Max był, nazwijmy to, ślepym mieczem, do kogoś innego musiała należeć ręka. – Uniósł powoli dłoń i palcem wskazującym puknął się w czoło. – Do kogoś, kto jest tu mózgiem.
– Do tajemniczego szachisty. Który wygrał partię.
– Jeszcze nie – odezwał się Muńoz ku ich zaskoczeniu.
– Ma obraz – wyjaśniła Julia. – Jeśli to nie oznacza zwycięstwa…
Szachista podniósł wzrok znad notatki leżącej na stole. W jego oczach można było dostrzec podziw i fascynację, a rozszerzone źrenice zdawały się widzieć gdzieś dalej, poza czterema ścianami pokoju, w świecie trudnych kombinacji, jakiś wzór matematyczny.
– Z obrazem czy bez obrazu, partia będzie się toczyć dalej – powiedział i pokazał im kartkę:
…H:W
He7 (?) – Hb3+
Kd4 (?) – b7:c6
– Tym razem – dodał – zabójca nie proponuje jednego ruchu, ale trzy. – Podszedł do płaszcza przewieszonego przez oparcie krzesła i wyciągnął składane szachy. – Pierwszy jest ewidentny: H:W, czarny hetman bije białą wieżę… Menchu Roch została zamordowana właśnie w ramach tej symboliki, wedle której pani znajomy Alvaro, a na obrazie Roger d'Arras, byli białymi skoczkami – nie przerywając mówienia, ustawiał sytuację na planszy. – Czarny hetman zbił więc do tej pory w naszej partii tylko dwie figury. W wymiarze praktycznym – zerknął na Cesara i Julię, którzy podeszli do szachownicy – tym dwóm zbitym figurom odpowiadają dwa morderstwa… Nasz przeciwnik utożsamia się z czarną królową, czyli hetmanem. Kiedy inna czarna bierka bije, jak zdarzyło się dwa posunięcia temu, gdy straciliśmy pierwszą wieżę, nic szczególnego się nie wydarzyło. Przynajmniej o ile wiemy. Julia pokazała na papier.
– Dlaczego postawił pan znaki zapytania przy dwóch kolejnych ruchach białych?
– Ja ich nie postawiłem. Były na bileciku. Morderca przewiduje nasze kolejne ruchy. Mam wrażenie, że jest to forma zaproszenia, żebyśmy je wykonali… “Jeśli wy zrobicie tak, ja zrobię tak”, mówi do nas. W ten sposób – przesunął kilka bierek – sytuacja wygląda następująco:
– … Jak państwo widzą, zaszły poważne zmiany. Po zbiciu naszej wieży na b2 czarne przewidziały, że zdecydujemy się na posunięcie optymalne, przesuwając naszego hetmana z pola e1 na e7. Zyskujemy w ten sposób pewną przewagę: powstaje przekątna linia ataku na czarnego króla, i tak już mocno osaczonego wobec sąsiedztwa białego skoczka, gońca i pionów… Uznawszy, że zagramy tak, jak właśnie zagraliśmy, czarny hetman przechodzi z b2 na b3, żeby wesprzeć kontrgrą swojego króla i zaszachować białego, na co my nie mamy innego ratunku, jak tylko, co zresztą czynimy, uciec królem na sąsiednie pole, z c4 na d4, poza zasięg hetmana…
– To już trzeci szach, jakiego nam daje – zauważył Cesar.
– Tak. Można to rozumieć rozmaicie… Na przykład: do trzech razy sztuka, i za trzecim razem morderca kradnie obraz. Chyba zaczynam go powoli poznawać. Także jego szczególne poczucie humoru.
– A co teraz? – zapytała Julia.
– Teraz ofiarowujemy czarnym białego piona z c6, bije go czarny pion, który stał na polu b7. To posunięcie osłania czarny skoczek z b8… Potem następuje nasza kolej, ale przeciwnik niczego nam dalej na kartce nie sugeruje… Może mówi w ten sposób, że odpowiedzialność za następne nasze posunięcia spada już wyłącznie na nas.
– I co my zrobimy? – zainteresował się Cesar.
– Jest tylko jedna korzystna opcja: grać dalej białym hetmanem. – Tu szachista spojrzał na Julię. – Ale to także oznacza, że ryzykujemy jego utratę.
Julia wzruszyła ramionami. Pragnęła tylko dotrwać do końca, niezależnie od ryzyka.
– No to jedziemy z tą królową.
Cesar założył ręce za siebie i pochylił się nad szachownicą, jakby to była sztuka starej porcelany niewiadomej wartości, którą chciał ocenić.
– Ten biały skoczek na b1 też nie najlepiej wygląda – rzekł cicho do Muńoza. – Nie sądzi pan?
– Owszem. Wątpię, żeby czarne na długo darowały mu życie. Stwarza potencjalne zagrożenie na tyłach i stanowi doskonałe wsparcie przy ataku białego hetmana… Podobnie zresztą jak biały goniec na d3. Obydwie te figury plus hetman mają kluczowe znaczenie.
Mężczyźni popatrzyli na siebie w milczeniu i Julia dostrzegła coś, czego przedtem między nimi nie było: silną nić sympatii. Przypominali połączonych straceńczą solidarnością dwóch Spartan pod Termopilami, którzy łowią z oddali dźwięki zbliżających się perskich wozów bojowych.
– Wiele bym dał, żeby wiedzieć, którą figurą jest każde z nas… – oznajmił Cesar, unosząc brew. Na jego ustach zakwitł blady uśmiech. – Prawdę mówiąc, nie chciałbym wystąpić w roli tego konika.
Muńoz uniósł palec.
– Niech pan pamięta, skoczek to naprawdę rycerz: knight. Przy takim rozumieniu hańba znika.
– Nie chodzi mi o rozumienie słów. – Cesar przyglądał me figurze z zaniepokojeniem. – Ten konik, rycerz czy jakkolwiek go nazwiemy, ma wyrok wypisany na pysku.
– Jestem tego samego zdania.
– Pan nim jest czy ja?
– Nie mam pojęcia.
– Wyznam panu, że wolałbym wcielić się w gońca.
Muńoz przechylił głowę zamyślony, nie odrywając wzroku od szachownicy.
– Ja też. Jest zdecydowanie mniej zagrożony niż skoczek.
– Właśnie o tym mówię, mój drogi.
– Życzę więc panu szczęścia.
– Nawzajem. A ostatni gasi światło.
Nastała dłuższa cisza. Wreszcie Julia postanowiła ja przerwać.
– Skoro teraz jest nasza kolej, jaki zrobimy ruch…? Wspominał pan o białej królowej…
Szachista niedbale rzucił okiem na planszę. Już dawno przeanalizował każdą możliwość.
– Początkowo zamierzałem zbić czarnego piona na c6 naszym pionem z d5, ale to by naszemu przeciwnikowi dało za dużo swobody… Dlatego przesuniemy naszego hetmana z e7 na pole e4. W ten sposób, wycofując króla w kolejnym ruchu, możemy dać szacha czarnemu królowi. Pierwszego szacha z naszej strony.
Tym razem to Cesar ujął w palce białego hetmana i postawił go na wskazanym polu, w sąsiedztwie króla. Julia widziała, że mimo wielkiego wysiłku, jaki antykwariusz włożył w zachowanie spokoju, jego dłoń lekko drżała. – Oto nasza sytuacja – skinął głową Muńoz. Wszyscy troje patrzyli na szachownicę.
– A co on teraz zrobi? – spytała Julia. Muńoz skrzyżował ręce, nie odrywając wzroku od planszy. Kiedy po jakimś czasie przemówił, od razu wiedziała, że wcale nie zastanawiał się nad kolejnym ruchem, tylko nad tym, czy powinien mówić o nim głośno.
– Ma parę wariantów – rzeki wymijająco. – Niektóre są bardziej interesujące, inne mniej… Są też bardziej niebezpieczne. Począwszy od tego momentu, ewentualny przebieg partii rozgałęzia się jak drzewo. Istnieją co najmniej cztery możliwości. Część z nich wciągnie nas w długą i skomplikowaną grę, co być może jest jego zamiarem… Reszta prowadzi do rozstrzygnięcia w czterech, pięciu ruchach.
– A jak będzie pana zdaniem? – zapytał Cesar.
– Chwilowo zachowam je dla siebie. Grają czarne. Zgarnął bierki, zamknął szachownicę i wsunął ją do kieszeni płaszcza. Julia patrzyła nań z zaciekawieniem.
– Dziwne to, co pan powiedział… Mówiąc o tym, że zaczyna go pan poznawać, wspomniał pan o jego poczuciu humoru… Naprawdę widzi tu pan jakiś dowcip?
Szachista nie odpowiedział od razu.
– Można by to nazwać poczuciem humoru, ironią, może jeszcze inaczej… – rzekł wreszcie. – Ale nie ulega kwestii, że nasz wróg lubi grę słów. – Położył dłoń na kartce leżącej na stole. – Jest tu coś, czego może państwo nie zauważyli… Morderca, pisząc “H:W”, wiąże śmierć państwa znajomej z wieżą zbitą przez czarnego hetmana. Panna Menchu miała na nazwisko Roch, prawda? To słowo można tłumaczyć jako “skała”, ale także jako ruk, czyli po persku “rydwan”. W szachach zaś terminem “roch” bądź “ruk” dawniej określano wieżę.
– Policja była tu rano – Lola Belmonte patrzyła na Julię i Muńoza tak kwaśno, jakby obarczała ich bezpośrednią odpowiedzialnością za wszystko, co się stało. – Było to coś… – szukała bezskutecznie słowa, wreszcie spojrzała na męża w nadziei na pomoc z jego strony.
– Bardzo nieprzyjemnego – dokończył Alfonso i dalej bezczelnie kontemplował zarys piersi Julii. Nie ulegało wątpliwości, że bez względu na to, czy policja była, czy nie, i tak dopiero co wyszedł z łóżka. Mieli przed sobą utracjusza z krwi i kości, co podkreślały podkrążone napuchnięte oczy.
– Mało powiedziane – koścista Lola Belmonte wreszcie znalazła odpowiednie określenie i poprawiła się na krześle.
– Było to coś haniebnego: czy znają państwo Iksa, Igreka… Można by pomyśleć, że jesteśmy jakimiś przestępcami.
– A przecież nie jesteśmy – dodał z cyniczną powagą mąż.
– Nie gadaj idiotyzmów. – Lola Belmonte posłała mu cierpkie spojrzenie. – Mówimy serio.
Alfonso zaśmiał się przez zęby.
– Raczej tracimy czas. Fakty są takie, że obraz się ulotnił, a z nim nasze pieniądze.
– Moje pieniądze, Alfonso – wtrącił się z wózka stary Belmonte. – Jeśli wolno.
– Tak tylko mi się powiedziało, stryjku Manolo.
– No to wyrażaj się właściwie.
Julia zamieszała łyżeczką kawę w filiżance. Była ciekawa, czy bratanica gospodarza specjalnie podała jej zimną. Przyjechali tuż przed dwunastą bez zapowiedzi, pod pretekstem powiadomienia rodziny Belmonte o najnowszych wydarzeniach.
– Czy państwo sądzą, że obraz się znajdzie? – spytał stary. Był w swetrze i kapciach, uprzejmością starał się wynagrodzić oschłe zachowanie Loli. Patrzył na nich niepocieszony, z filiżanką w dłoniach. Był prawdziwie roztrzęsiony na wieść o kradzieży obrazu i o śmierci Menchu.
– Policja już się tym zajęła – odparła Julia. – Jestem pewna, że go znajdą.
– Jak rozumiem, funkcjonuje czarny rynek dzieł sztuki. I ktoś może usiłować sprzedać obraz za granicą.
– Tak, ale policja ma dokładny opis obrazu, sama dałam im sporo zdjęć. Niełatwo będzie go wywieźć.
– Nie potrafię sobie wytłumaczyć, jak mogli wejść do pani domu… Policjanci mówili, że ma pani solidne zamki i alarm.
– Może sama Menchu im otworzyła. Głównym podejrzanym jest jej narzeczony Max. Świadkowie widzieli, jak wychodził z mojej bramy.
– Znamy tego narzeczonego – odezwała się Lola Belmonte. – Raz tu z nią był. Wysoki, z tych przystojnych. Może nawet za przystojny, takie miałam wrażenie… Spodziewam się, że szybko go dorwą i dostanie za swoje. Dla nas – spojrzała na pusty prostokąt na ścianie – to niepowetowana strata.
– Może uda się wybaczyć ubezpieczenie – powiedział jej mąż, uśmiechając się do Julii jak lis, który wszedł do kurnika. – A to dzięki tej przezornej młodej ślicznotce.
Coś sobie przypomniał i stosownie do okoliczności spochmurniał. – Chociaż to oczywiście nie przywróci życia pani przyjaciółce.
Lola Belmonte popatrzyła koso na Julię.
– Przynajmniej ubezpieczenie, skoro nie był dobrze zabezpieczony – mówiąc wydymała pogardliwie dolną wargę. – Ale pan Montegrifo twierdzi, że w porównaniu z ceną, jaką mógłby uzyskać, polisa to nędza.
– Rozmawiali już państwo z Montegrifem? – spytała Julia zaintrygowana.
– Tak. Zadzwonił natychmiast. Na dobrą sprawę wykopał nas z łóżka tą wiadomością. Dlatego wiedzieliśmy wszystko, kiedy przyjechała policja… Prawdziwy dżentelmen. – Bratanica popatrzyła na męża ze źle skrywaną urazą. – Od razu mówiłam, że marnie tym wszystkim pokierowano.
Alfonso postanowił umyć ręce.
– Nieodżałowana Menchu złożyła dobrą ofertę – oświadczył. – Nie moja wina, że potem wszystko się poplątało. Poza tym ostatnie słowo zawsze miał stryjek Manolo. – Spojrzał na inwalidę z teatralnym szacunkiem. – Nie mam racji?
– W tej sprawie – odparła jego żona – można by osobno pogadać.
Belmonte patrzył na nią ponad brzegiem filiżanki, którą właśnie podniósł do ust, a w jego oczach pojawił się błysk, dobrze już Julii znany.
– Obraz ciągle jest na moje nazwisko, Lolita – powiedział, osuszywszy sobie usta wyciągniętą z kieszeni pomiętą chusteczką. – Tak czy siak, czy został skradziony, czy też nie został, sprawa dotyczy mnie – zawahał się,
Jakby chciał dobrze rzecz przemyśleć, a kiedy znów popatrzył na Julię, w jego oczach zalśniła szczera sympatia. – Co zaś do tej młodej osoby – uśmiechnął się krzepiąco, jakby to ona potrzebowała teraz pociechy – jestem przekonany, że postąpiła właściwie… – Zwrócił się do Muńoza, który dotąd nie otworzył ust. – Nie sądzi pan?
Szachista siedział wciśnięty w fotel, z nogami wyciągniętymi przed siebie, palce splótł pod brodą. Dosłyszawszy pytanie, przekrzywił głowę i zamrugał oczami, jakby wyrwano go z głębokiej zadumy.
– Bez wątpienia – odparł.
– Nadal sądzi pan, że każdą tajemnicę można rozwiązać za pomocą reguł matematycznych?
– Nadal.
Ta krótka wymiana zdań coś Julii przypomniała.
– Dziś nie gra Bach.
– Po historii pani przyjaciółki i zaginięciu obrazu nie czas na muzykę – Belmonte zadumał się przez chwilę i nagle na jego ustach zakwitł tajemniczy uśmiech. – Poza tym cisza gra równie ważną rolę, co zorganizowane dźwięki… Nie mam racji, panie Muńoz?
Szachista wreszcie przychylił się do jego zdania.
– Nie ulega kwestii. – Patrzył na rozmówcę z nowym zainteresowaniem. – Podejrzewam, że chodzi o coś podobnego do negatywu fotograficznego. Tło, które pozornie nie odbiło się na błonie, w rzeczywistości także zawiera informacje… Czy to samo zachodzi u Bacha?
– Ależ oczywiście. U Bacha znajdzie pan przestrzenie w negatywie, cisze równie wymowne, co nuty, tematy i kontrapunkty… Czy pańskie systemy logiczne zakładają badanie także pustych przestrzeni?
– Naturalnie. To po prostu kwestia zmiany punktu widzenia. Czasami patrzymy na ogród, który widziany i danego miejsca wydaje się chaotyczny, z innego natomiast ujawnia regularny, geometryczny układ.
– Boję się – Alfonso spoglądał na nich szyderczo – że to trochę za naukawe jak dla mnie. – Podniósł się i podszedł do barku. – Można komuś czegoś nalać?
Nikt mu nie odpowiedział, więc sam sobie przygotował whisky z lodem, oparł się o kredensik i gestem skierowanym ku Julii wzniósł toast.
– Z tym ogrodem to całkiem do rzeczy – powiedział.
Muńoz nie słuchał, przyglądał się Loli Belmonte. Zastygł niby zaczajony myśliwy, w nieruchomym ciele żywe były tylko oczy, zamyślone i przenikliwe. Julia dobrze znała już tę jedyną u pozornie obojętnego Muńoza oznakę, że jego umysł pracuje i skupia się na wydarzeniach świata zewnętrznego. Teraz ruszy do ataku – pomyślała z zadowoleniem. Poczuła, że jest w dobrych rękach i musiała sięgnąć po filiżankę z zimną kawą, żeby ukryć porozumiewawczy uśmiech, jaki cisnął jej się na usta.
– Jak podejrzewam – Muńoz zwrócił się flegmatycznie do bratanicy gospodarza – także dla pani był to spory cios.
– A jakże – Lola Belmonte znowu popatrzyła na stryja z wyrzutem. – Przecież ten obraz jest wart fortunę.
– Nie miałem na myśli wyłącznie strony finansowej. Zdaje się, że rozgrywała pani tę partię… Często pani grywa?
– Czasami.
Jej mąż podniósł szklankę z whisky.
– Po prawdzie to całkiem nieźle gra. Nigdy nie udało mi się z nią wygrać. – Pomyślał nad tym, co właśnie powiedział, mrugnął okiem i pociągnął tęgi łyk. – Co oczywiście o niczym nie świadczy.
Lola Belmonte spoglądała podejrzliwie na Muńoza. Na Julii sprawiała wrażenie osoby zarazem zaborczej i dwulicowej, co w jakiś sposób podkreślały jej za długie spódnice, szczupłe, przypominające szpony, kościste dłonie i baczne spojrzenie, któremu asystowały haczykowaty nos i agresywnie wysunięty podbródek. Chyba z trudem się powstrzymywała, by nie wybuchnąć, bo wyraźnie uwydatniły jej się ścięgna w dłoniach. Przypomina niebezpieczną harpię – pomyślała Julia – rozdrażnioną i zuchwałą. Nietrudno było wyobrazić sobie, jak się delektuje złośliwościami, mszcząc się na innych za własne kompleksy i frustracje. Skrępowana jednostka, ograniczona przez okoliczności. Atak na króla jako sprzeciw wobec każdej władzy, która nie jest jej własną, okrucieństwo i wyrachowanie, chęć odegrania się na każdym… Na stryju, na mężu… Może i na całym świecie. Obraz to obsesja jej chorego, nietolerancyjnego umysłu. Te szczupłe, nerwowe dłonie posiadały siłę, żeby zadać śmiertelny cios w kark, udusić jedwabną chustką… Bez trudu wyobraziła ją sobie w czarnych okularach i płaszczu przeciwdeszczowym. Nie potrafiła jednak ustalić żadnego powiązania między nią a Maxem. To już zakrawało na absurd.
– Nieczęsto – odezwał się Muńoz – spotyka się kobiety grające w szachy.
– Owszem, gram. – Lola Belmonte wyraźnie się spłoszyła, wietrząc niebezpieczeństwo. – Przeszkadza to panu?
– Wręcz przeciwnie. Bardzo mi miło… Na szachownicy można zrealizować zamysły, które w praktyce, to znaczy w rzeczywistym życiu, zdają się niewykonalne… Co pani na to?
Zrobiła jakąś nieokreśloną minę, jakby nigdy nie przyszło jej do głowy to, o czym mówił.
– Może. Dla mnie to tylko kolejna gra. Hobby.
– Ale ma pani chyba po temu zdolności. Podkreślam, nieczęsto spotyka się kobiety dobrze grające w szachy…
– Kobiety potrafią różne rzeczy. Inna sprawa, że nie każdy nam pozwala rozwinąć skrzydła.
W kąciku ust Muńoza pojawił się wyzywający uśmieszek.
– Lubi pani grać czarnymi? Zazwyczaj są zmuszane do gry obronnej… Inicjatywę mają białe.
– To bzdury. Nie rozumiem, dlaczego czarne miałyby tylko czekać na cios. Zupełnie jak kobieta w domu.
– Zerknęła z pogardą na męża. – Wszyscy uważają, że to oczywiście mężczyzna nosi spodnie.
– A tak nie jest…? – dociekał Muńoz z lekkim uśmieszkiem. -… Na przykład w partii z obrazu. Pozycja wyjściowa daje przewagę białym. Czarny król jest w opresji. A czarny hetman, przynajmniej z początku, niewiele może zdziałać.
– W tej partii czarny król nie odgrywa żadnej roli. Cała odpowiedzialność spada na czarną królową. Na nią i na pionki. Tę partię wygrywa się królową i pionkami.
Muńoz wyjął z kieszeni kartkę.
– Grała pani kiedyś ten wariant?
Lola Belmonte patrzyła wyraźnie skonsternowana na rozmówcę, a następnie na podaną jej kartkę. Muńoz niby to błądził wzrokiem po pokoju, by wreszcie spojrzeć na Julię. Nieźle rozegrane – mógł odczytać w jej oczach, sam jednak nie dał po sobie niczego poznać.
– Chyba tak – odrzekła Lola Belmonte po chwili.
– Białe grają pionkami po kolei albo królową w pobliżu króla, szykują się do szacha w następnym ruchu… – popatrzyła z zadowoleniem na Muńoza. – Białe, chyba słusznie, postanowiły zagrać królową.
Muńoz skinął głową.
– Zgadzam się. Ale mnie bardziej interesuje następne posunięcie czarnych. Co by pani zrobiła?
Lola Belmonte zmrużyła podejrzliwie oczy. Usiłowała dopatrzyć się w pytaniu jakichś podtekstów. Wreszcie oddała kartkę Muńozowi.
– Już od dawna nie rozgrywam tej partii, ale przypominam sobie co najmniej cztery warianty: czarna wieża bije konika, który wiedzie białe do banalnego zwycięstwa na bazie królowej i pionków… Inna możliwość: chyba to konik bije pionka. Czarna królowa może też zbić wieżę, goniec może zbić pionka… Możliwości są nieskończone. – Spojrzała na Julię i znów na Muńoza. – Ale nie bardzo wiem, co to ma wspólnego z…
– Co by pani zrobiła – zapytał niewzruszony Muńoz, puszczając jej uwagę mimo uszu – żeby czarne wygrały…? Między nami, szachistami, chciałbym wiedzieć, w którym momencie zdobyłaby pani przewagę.
Lola Belmonte popatrzyła na niego wyniośle.
– Możemy zagrać, kiedy pan zechce. Wtedy się pan dowie.
– Z rozkoszą, i trzymam panią za słowo. Ale jest jeden wariant, o którym pani nie wspomniała, może dlatego, że go pani nie pamięta. Wariant przewidujący wymianę hetmanów. – Machnął lekko ręką, jak gdyby zmiatał bierki z niewidzialnej szachownicy. – Wie pani, o czym mówię?
– Oczywiście, że tak. Kiedy czarna królowa bije pionka na d5, wymiana jest rozstrzygająca – to powiedziawszy, Lola Belmonte uśmiechnęła się z okrutnym triumfem. – I czarne wygrywają. – Jej jastrzębie oczy znów popatrzyły i z pogardą na męża, a następnie na Julię. -…Szkoda, że pani nie gra w szachy.
– I co pan sądzi? – zapytała Julia, gdy tylko wyszli na ulicę.
Muńoz lekko przechylił głowę. Szedł zewnętrzną stroną chodnika, po jej prawej stronie, i beznamiętnie zawieszał wzrok na mijanych twarzach. Podejrzewała, że wolałby uniknąć odpowiedzi.
– Z technicznego punktu widzenia – odezwał się niechętnie – to może być ona. Zna wszystkie warianty partii, poza tym gra dobrze. Powiedziałbym wręcz, że całkiem dobrze.
– Ale nie jest pan przekonany…
– Pewne szczegóły nie pasują.
– Jest bardzo bliska naszemu wyobrażeniu o tamtym. Zna partię na wylot. Jest na tyle sprawna, żeby zabić kobietę czy mężczyznę, i ma w sobie coś niepokojącego, co sprawia na innych nieprzyjemne wrażenie. – Zmarszczyła czoło, zastanawiając się, jak uzupełnić charakterystykę. – Jest chyba złym człowiekiem. Poza tym darzy mnie niewytłumaczalną antypatią… A przecież jestem taka, jaka powinna być kobieta według jej własnych słów: niezależna, nie skrępowana rodziną, raczej pewna siebie… Nowoczesna, jak by to określił don Manuel.
– I może właśnie dlatego pani nienawidzi. Za to, że pani jest tym, czym jej się nie udało być… Nie mam pamięci do tych historyjek, które pani i Cesar tak lubicie, ale zdaje się, że czarownica w końcu znienawidziła zwierciadełko.
Mimo powagi sytuacji Julia wybuchła śmiechem.
– Możliwe… Nigdy nie przyszło mi to do głowy.
– Widzi pani – Muńoz też zdobył się na słaby uśmiech.
– Niech pani unika jabłek w najbliższych dniach.
– Stoją przy mnie moi książęta. Pan i Cesar. Goniec i konik, prawda?
Muńoz już się nie uśmiechał.
– Panno Julio, to już nie jest gra – powiedział po chwili. – Proszę o tym nie zapominać.
– Nie zapominam. – Wzięła go pod ramię, na co lekko zesztywniał. Czuł się niezręcznie, ale Julia, nie puszczając go, szła naprzód. Polubiła w końcu tego dziwnego, niezręcznego i gburowatego faceta. Sherlock Muńoz i Julia Watson – pomyślała, śmiejąc się w duchu pod wpływem nagłego przypływu optymizmu, który ustąpił dopiero na wspomnienie Menchu.
– O czym pan myśli? – spytała szachistę.
– Ciągle o bratanicy Belmontego.
– Ja też. Prawdę mówiąc, odpowiada we wszystkich szczegółach obrazowi osoby, której szukamy… Chociaż pan nie jest zdecydowany.
– Nie twierdzę, że ona nie mogła być kobietą w płaszczu. Tyle że nie rozpoznaję w niej tajemniczego szachisty…
– Ale przecież tyle rzeczy się zgadza. Czy to nie dziwne, że kobieta tak interesowna zaledwie w parę godzin po tym, jak skradziono jej obraz, nagle zapomina o oburzeniu i spokojnie gawędzi o szachach…? – Julia puściła ramię Muńoza i wbiła w niego wzrok. – Albo jest hipokrytką, albo szachy znaczą dla niej więcej, niż nam się wydaje. A w każdym przypadku zaczyna być podejrzana. Może cały czas udaje. Od momentu, kiedy zadzwonił do niej Montegrifo, miała aż nadto czasu, by wiedząc, że policja do niej przyjdzie, przygotować sobie linię obrony, jak pan to nazywa.
Muńoz skinął głową.
– Istotnie, to możliwe. W końcu gra w szachy. A szachista potrafi uciekać się do różnych środków. Zwłaszcza gdy znajdzie się w trudnej sytuacji…
Szedł w milczeniu, wpatrując się w czubki własnych butów. Wreszcie wyprostował się i pokręcił głową.
– Nie wierzę, że to ona – dorzucił. – Od początku bytem pewien, że kiedy staniemy twarzą w twarz, cos poczuję. A nie poczułem.
– A nie przyszło panu na myśl, że za bardzo idealizuje pan przeciwnika…? – spytała Julia po chwili wahania.-… Może rzeczywistość pana rozczarowała, dlatego zaprzecza pan oczywistym faktom?
Muńoz stanął i w spokoju popatrzył na nią zmrużonymi oczami bez wyrazu.
– Owszem, przyszło mi na myśl – mruknął. – I nie wykluczam tej ewentualności.
Coś ukrywa – pomyślała Julia, nie zwiedziona tą lakoniczna odpowiedzią. Z jego milczenia, ze sposobu, w jaki przechylał głowę i patrzył niewidzącym wzrokiem, pogrążony w enigmatycznych rozmyślaniach – domyśliła się z absolutną pewnością, że zajmuje go coś innego, co nie ma nic wspólnego z Lolą Belmonte.
– Coś jeszcze? – spytała, nie mogąc powstrzymać ciekawości. -… Odkrył pan coś nowego, o czym mi pan nie mówi?
Muńoz nie odpowiedział.
Wpadli do sklepu Cesara, żeby opowiedzieć mu o rozmowie. Antykwariusz wyglądał ich z niecierpliwością i wyszedł im na spotkanie, ledwie usłyszał dzwonek. Miał dla nich nowinę.
– Aresztowali Maxa. Rano na lotnisku. Telefonowali z policji pół godziny temu… Jest w komisariacie Prado. I chce cię widzieć, Julio.
– Dlaczego mnie?
Cesar wzruszył ramionami. Znam się na porcelanie chińskiej albo na malarstwie dziewiętnastowiecznym – mówił jego gest. Chwilowo psychologia rajfurów i zbrodniarzy nie należy do jego specjalności. Do czego to doszło.
– A obraz? – zapytał Mimoz. – Nie wie pan, czy go odzyskali?
– Mocno wątpię. – W niebieskich oczach antykwariusza zagościła troska. – I zdaje się, tu leży problem.
Nadinspektor Feijoo wcale nie ucieszył się na widok Julii. Przyjął ją w gabinecie, gdzie urzędował pod portretem króla i kalendarzem Sił Bezpieczeństwa Państwa. Był w tak złym humorze, że nie zaprosił jej, żeby usiadła, ale natychmiast przeszedł do rzeczy.
– To trochę wbrew przepisom – rzekł oschle. – Mamy do czynienia z podejrzanym o dwa zabójstwa… Upiera się jednak, że nie złoży żadnych zeznań, dopóki z panią nie pogada. A jego adwokat – miał ochotę wypluć z siebie, co naprawdę sądzi o adwokatach – przychyla się do tego.
– Jak go dopadliście?
– Bez trudu. Wczoraj wieczorem rozesłaliśmy wszędzie jego rysopis, także do straży granicznej i na lotniska. Dzisiaj rano zidentyfikowała go obsługa na Barajas, kiedy usiłował odlecieć do Lizbony na fałszywym paszporcie. Nie stawiał oporu.
– Powiedział, gdzie jest obraz?
– Nie pisnął ani słówka. – Feijoo uniósł pulchny palec z płaskim paznokciem. – Przepraszam, jedno zdradził. Ze jest niewinny. To zdanie akurat często tu słyszymy. Naturalna część procedury. Ale kiedy zapoznał się z zeznaniami taksówkarza i odźwiernego, spotulniał. Zaczął się domagać adwokata… I zażądał rozmowy z panią.
Wyprowadził ją z gabinetu, korytarzem aż do drzwi, których pilnował umundurowany policjant.
– Będę tu na wypadek, gdybym był pani potrzebny. Upierał się, że chce z panią rozmawiać na osobności.
Zamknęli za nią drzwi na klucz. Max siedział na jednym z dwóch krzeseł stojących po obydwu stronach drewnianego stolika, pośrodku pustego pokoju bez okien, o ścianach obitych brudną tapetą.
– Cześć, Max.
Podniósł oczy i długo na nią patrzył. Widać było, że niewiele spał, miał niepewną, zmęczoną minę. Jak po bardzo długim, daremnym wysiłku.
– Wreszcie jakaś przyjazna twarz – powiedział z ironią i znużeniem, gestem dłoni wskazując na drugie krzesło.
Julia poczęstowała go papierosem – chciwie zapalił, przysuwając twarz do zapalniczki, którą trzymała w dłoni.
– Po co chciałeś mnie widzieć?
Przypatrywał jej się przez chwilę, nim odpowiedział. Lekko dyszał. Już nie przypominał pięknej bestii, ale królika osaczonego w zaroślach, nasłuchującego zbliżających się prześladowców. Julię zastanowiło, czy policjanci go bili, aczkolwiek nie było widać żadnych śladów. Już nie biją ludzi – pomyślała. – Już nie.
– Chcę cię ostrzec.
– Ostrzec?
Nie wyjaśnił od razu. Palił, trzymając papierosa tuż przed twarzą, dłońmi zakutymi w kajdanki.
– Już była martwa, Julio – powiedział cicho. – Ja tego nie zrobiłem. Kiedy przyszedłem do twojego domu, już nie żyła.
– To jak wszedłeś? Ona ci otworzyła?
– Mówię ci, że nie żyła… za drugim razem.
– Za drugim? Czyli że był pierwszy? Max, oparty łokciami o stół, strzepnął popiół na blat. Nieogolony podbródek położył na kciukach.
– Poczekaj – westchnął z niebywałym znużeniem.
– Chyba opowiem ci od początku… – Znowu włożył papierosa do ust, mrużąc oczy od dymu. – Wiesz, jak Montegrifo załatwił Menchu. Łaziła po całym domu jak dzikie zwierzę, bluzgała obelgami i groźbami… Wykrzykiwała co chwila: “Okradł mnie”. Usiłowałem ją uspokoić, nakłoniłem do rozmowy. Na pomysł wpadłem ja.
– Na pomysł?
– Mam znajomości. Ludzi, którzy potrafią wywieźć z kraju każdą rzecz. Poradziłem Menchu, żebyśmy ukradli van Huysa. Najpierw wpadła w obłęd, sczyściła mnie, powołując się na waszą przyjaźń i w ogóle. Dopiero po chwili dotarło do niej, że tobie krzywdy nie wyrządza. Byłaś kryta, bo ubezpieczyłaś obraz, a co do twoich zysków ze sprzedaży… No, później mieliśmy ci to jakoś wynagrodzić.
– Zawsze wiedziałam, Max, że kawał skurwysyna z ciebie.
– Tak. Pewnie tak. Ale co to ma do rzeczy…? W każdym razie Menchu zgodziła się na mój plan. Miała cię tylko namówić, żebyś zabrała ją do siebie. Pijaną, naszprycowaną, wiesz… Prawdę mówiąc nigdy bym się nie spodziewał, że tak dobrze to odegra… Potem rano, kiedy wyjdziesz, miałem zadzwonić, żeby sprawdzić, czy wszystko gra. Tak zrobiłem, po czym poszedłem do twojego mieszkania. Zawinęliśmy obraz, wziąłem klucze, które mi dała Menchu… Zszedłem zaparkować jej samochód pod bramą, żeby potem wejść i wziąć van Huysa. Według planu w czasie, kiedy byłem na dole, Menchu miała wzniecić pożar.
– Jaki pożar?!
– Twojego mieszkania – Max zaśmiał się cierpko. – To też należało do planu. Przykro mi.
– Przykro? – Julia walnęła dłonią w stół z pełnym gniewu zdumieniem. – Boże święty, jemu jest przykro…! – rozejrzała się po ścianach i znów popatrzyła na Maxa. – Taki plan mogli ułożyć tylko szaleńcy.
– Działaliśmy w bardzo przemyślany sposób, wszystko było przewidziane. Menchu miała sfingować jakiś wypadek, na przykład niedopałek. A że u ciebie pełno jest rozpuszczalników i farb… Założyliśmy, że wytrzyma tam do ostatniej chwili, po czym wyjdzie, dusząc się od dymu, cała w panice i histerii, i będzie wołać o ratunek. Choćby strażacy pędzili na złamanie karku, i tak pół mieszkania zdążyłoby spłonąć. – Jego mina rozczarowanego drania wyrażała żal, że sprawy nie potoczyły się tak, jak się spodziewał. – I nikt by nie kwestionował tego, że van Huys spalił się z innymi rzeczami. A resztę możesz sobie dośpiewać… Ja miałem sprzedać obraz w Portugalii jednemu kolekcjonerowi, z którym już się dogadaliśmy… Tego dnia, kiedy widziałaś mnie na Rastro, Menchu i ja właśnie byliśmy po spotkaniu z pośrednikiem… Odpowiedzialność za szkody w twoim mieszkaniu miała wziąć na siebie Menchu, ale że byłyście przyjaciółkami i w grę wchodził wypadek, więc nie istniała obawa jakichś ciężkich oskarżeń. Może skarga majątkowa. I tyle. Z drugiej strony natomiast mówiła, że najbardziej ostrzy sobie zęby na myśl o minie, jaką zrobi Paco Montegrifo.
Julia z niedowierzaniem pokręciła głową.
– Menchu nie była zdolna do takich rzeczy.
– Menchu była zdolna do wszystkiego, jak każdy.
– Świnia jesteś, Max.
– W tej chwili nie ma wielkiego znaczenia, kim jestemn – Max znów wyglądał jak zbity pies. – W każdym razie pół godziny zabrało mi przyprowadzenie samochodu i zaparkowanie. Pamiętam, że była gęsta mgła nie mogłem znaleźć miejsca, co chwila patrzyłem na zegarek, bo bałem się, że się na ciebie natknę… Piętnaście po dwunastej znowu wszedłem na górę. Nie dzwoniłem, tylko od razu otworzyłem kluczami. Menchu leżała w przedpokoju, twarzą do góry i z otwartymi oczami. Najpierw myślałem, że po prostu straciła przytomność z nerwów. Ale kiedy się schyliłem, zobaczyłem, że ma siniec na szyi. Leżała martwa, Julio. Martwa i jeszcze ciepła. Wtedy oszalałem ze strachu. Zrozumiałem, że jak wezwę policję, będę się musiał gęsto tłumaczyć… Dlatego rzuciłem klucze na podłogę, zatrzasnąłem drzwi i zleciałem na dół, skacząc chyba po cztery stopnie. Nie potrafiłem zebrać myśli. Przenocowałem w jakimś pensjonacie, cały przerażony, roztrzęsiony, oka nie zmrużyłem. Rano na lotnisku… A resztę znasz.
– Obraz był w domu, kiedy znalazłeś Menchu?
– Tak. To była jedyna rzecz, oprócz jej ciała, na jaką spojrzałem… Leżał na sofie, zawinięty w gazety pozlepiane i taśmą klejącą. Sam go tak zapakowałem – uśmiechnął się gorzko. – Ale już nie miałem odwagi, żeby go zabrać. Uznałem, że dosyć mi się na łeb zwaliło.
– Mówisz, że Menchu leżała w przedpokoju, a przecież znalazłam ją w sypialni… Nie widziałeś u niej chustki na szyi?
– Nie miała żadnej chustki. Tylko goła, uderzona szyja. Zabili ją ciosem w gardło, prosto w grdykę.
– A butelka?
Max popatrzył na nią wściekły.
– Jeszcze ty z tą cholerną butelką… Policjanci w kółko mnie pytają, dlaczego wsadziłem Menchu butelkę w cipę. Przysięgam ci, że nie wiem, o czym mówią. – Podniósł papierosa do ust i zaciągnął się głęboko, patrząc podejrzliwie na Julię. – Menchu leżała nieżywa, koniec, kropka. Zabita jednym ciosem i tyle. Nie ruszałem jej. Nie przebywałem u ciebie dłużej jak przez minutę… To musiał zrobić kto inny, potem.
– Potem? Kiedy? Według tego, co mówisz, morderca już zdążył pójść.
– Nie wiem – był wyraźnie zakłopotany. – Może wrócił po moim odejściu. – Nagle zbladł, jakby zdał sobie i, czegoś sprawę. – A może… – widziała, jak trzęsą mu się ręce w kajdankach – może ciągle się tam chował. I czekał na ciebie.
Postanowili podzielić się pracą. W czasie, kiedy Julia rozmawiała z Maxem i zdawała później relację nadinspektorowi, który potraktował jego wersję nad wyraz sceptycznie, Cesar i Muńoz spędzili resztę dnia, rozpytując wśród sąsiadów. O zmierzchu spotkali się we trójkę w kawiarni przy ulicy Prado. Siedząc wokół marmurowego stolika, nad przepełnioną popielniczką i opróżnionymi filiżankami, przeanalizowali dogłębnie opowieść Maxa. Nachyleni ku sobie, pogrążeni w cichej rozmowie wśród, dymu i gwaru, wyglądali jak spiskowcy.
– Wierzę Maxowi – orzekł Cesar. – Jego historia nie jest od rzeczy. Na dobrą sprawę pasuje do niego pomysł z kradzieżą obrazu. Ale nie bardzo mieści mi się w głowie, żeby był zdolny do tej reszty… Butelka z dżinem, kochani, to już zwyrodnienie. Nawet jak na niego. Ponadto wiemy, że kobieta w płaszczu też krążyła wokół twojego domu. Lola Belmonte, Nemezis czy diabli wiedzą kto.
– A może Beatrycze Ostenburska? – spytała Julia.
Antykwariusz zgromił ją wzrokiem.
– Twoje dowcipy są absolutnie nie na miejscu – poprawił się niespokojnie na krzesełku, spojrzał na siedzącego nieruchomo Muńoza i pół żartem, pół serio odegnał widma machnięciem dłoni. – Kobieta koło twojego domu była człowiekiem z krwi i kości… Tak mniemam przynajmniej.
Cesar dyskretnie wypytał wcześniej dozorcę domu naprzeciwko, którego znał z widzenia. W ten sposób dowiedział się paru przydatnych szczegółów. Na przykład tego, że odźwierny, w czasie kiedy zamykał bramę, czyli między dwunastą a wpół do pierwszej, widział, jak wysoki, młody człowiek z włosami w kitkę wyszedł z domu Julii i ruszył ku samochodowi, zaparkowanemu przy krawężniku. Ale niedługo potem – antykwariusz kontynuował wyraźnie podniecony, jakby powtarzał jakąś plotkę z wyższych sfer – powiedzmy, z kwadrans później, kiedy ów człowiek wyrzucał śmieci, ujrzał jeszcze jakąś blondynkę w ciemnych okularach i w płaszczu… To powiedziawszy, Cesar rozejrzał się wokół z obawą, jakby fatalna kobieta mogła siedzieć przy którymś z sąsiednich stolików. Dozorca – relacjonował – nie przyjrzał jej się dobrze, bo odeszła ulicą w tym samym kierunku, co tamten… Nie był też w stanie potwierdzić, czy wychodziła z domu Julii. Po prostu kiedy odwrócił się z kubłem w ręku, to ją zobaczył. Nie, policji nic o niej nie mówił, bo go o nią nie pytali. I drapiąc się w skroń, dodał, że teraz też by pewnie nie przyszło mu do głowy, gdyby sam Cesar nie zadał mu konkretnego pytania. Nie, nie zwrócił uwagi, czy miała jakiś duży pakunek. Zobaczył tylko blondynkę na ulicy. Nic poza tym.
– Na ulicy – odezwał się Muńoz – pełno jest blondynek.
– W płaszczu od deszczu i okularach przeciwsłonecznych? – odparła Julia. – To mogła być Lola Belmonte. W tym czasie odwiedziłam don Manuela. I ona, i jej mąż byli poza domem.
– Nie – przerwał jej Muńoz. – W południe zdążyła już pani zajść do mnie, do klubu. Spacerowaliśmy z godzinę i przyszliśmy do pani koło pierwszej. – Zerknął na Cesara, w którego oczach, jak zauważyła Julia, błysnął podziw dla intelektu szachisty. -… Jeśli morderca czekał na panią, zapewne zmienił plan, widząc, że pani nie nadchodzi. Zabrał więc obraz i uciekł. Może to ocaliło pani życie.
– A dlaczego zabił Menchu?
– Na przykład nie spodziewał się jej tam znaleźć, wobec czego usunął niewygodnego świadka. Może wcale nie planował zbicia wieży hetmanem… Wszystko to byłoby więc, powiedzmy, błyskotliwą improwizacją.
Cesar uniósł brew z odrazą.
– Przesadził pan, przyjacielu, z tą “błyskotliwą”.
– Mniejsza o określenie. Zmienić planowany ruch w marszu, stosując wariant, który pasuje do sytuacji, do tego położyć przy trupie karteczkę z odpowiednim zapisem… – szachista zamyślił się na chwilę. – Zdążył jeszcze pokombinować. Nawet bilecik napisał, jak twierdzi Feijoo, na maszynie Olivetti panny Julii. Nie zostawiając śladów. Ten ktoś działał z ogromnym spokojem, ale szybko i sprawnie. Jak w zegarku.
Julii przypomniało się, jak poprzedniego dnia Muńoz oczekiwał przyjazdu policji, klęcząc obok ciała Menchu – niczego nie dotykał, nie odzywał się, tylko patrzył na bilecik od mordercy, z zimną krwią, jakby siedział w klubie Capablanca.
– Dalej nie rozumiem, dlaczego Menchu otworzyła mu drzwi…
– Myślała, że to Max – podsunął Cesar.
– Nie – powiedział Muńoz. – A klucze, te same, które znaleźliśmy na podłodze? Ona wiedziała, że to nie Max.
Cesar okręcił sobie topaz wokół palca i westchnął.
– Wcale się nie dziwię, że policja uchwyciła się kurczowo Maxa – rzekł zbulwersowany. – Już zaczyna brakować podejrzanych. A niedługo również zabraknie ofiar… I jeśli pan Muńoz będzie za wszelką cenę stosował swoje metody dedukcji, to się okaże… Macie pojęcie? Zostanie pan sam, otoczony trupami jak w ostatnim akcie Hamleta, i dojdzie do nieuchronnego wniosku: “Przeżyłem tylko ja, zatem zgodnie z zasadami ścisłej logiki, po wykluczeniu wariantów niemożliwych, czyli zabitych, mordercą muszę być ja”… I odda się pan w ręce policji.
– To nie takie oczywiste – odparł Muńoz.
Cesar spojrzał nań z wyrzutem.
– Że pan jest mordercą…? Proszę wybaczyć, drogi przyjacielu, ale nasza rozmowa niebezpiecznie przeistacza się w dialog prowadzony w domu wariatów. Nawet na chwilę nie przyszłoby mi do głowy…
– Nie o tym mówię. – Szachista przyglądał się swoim dłoniom, opartym o blat po obydwu stronach pustej filiżanki. – Chodzi mi o to, co przed chwilą powiedzieliście: że już nie ma podejrzanych.
– Jak to? – wymamrotała Julia z niedowierzaniem. – Ma pan jakąś nową koncepcję?
Muńoz podniósł oczy i z rozwagą popatrzył na dziewczynę. Po chwili cmoknął językiem i przechylił głowę.
– Możliwe.
Julia domagała się wyjaśnień, ale ani jej, ani Cesarowi nie udało się wydobyć zeń ni słowa. Szachista nieobecnym wzrokiem spoglądał na stół między dłońmi, jak gdyby w marmurowym deseniu odgadywał ruchy tajemniczych figur. I tylko przez jego usta raz po raz przebiegał, niczym ulotny cień, ten blady uśmieszek, za którym krył się zawsze, kiedy chciał odizolować się od świata.