– Jakie to dziwne – zwrócił mi uwagę Holmes
kilka wieczorów później – ze aby poznać przeszłość,
czasami trzeba najpierw poznać przyszłość.
Raymond M. Smullyan, Zagadki szachowe
Sherlocka Holmesa (przeł. Anna Wójtowicz)
– To prawdziwa partia – orzekł Muńoz. – Trochę dziwna, ale logiczna. Przed chwilą był ruch czarnych.
– Na pewno? – spytała Julia.
– Na pewno.
– Skąd pan wie?
– Wiem.
Znajdowali się w jej pracowni, przed obrazem oświetlonym wszystkimi światłami, jakie były w domu. Cesar siedział na sofie, Julia na stole, a Muńoz, nieco speszony, stał przed van Huysem.
– Wypije pan kieliszeczek?
– Nie.
– Papierosa?
– Też nie. Nie palę.
Sytuacja była nieco kłopotliwa. Skrępowany szachista ciągle stał w pogniecionym gabardynowym płaszczu, zapięty pod szyję, jak gdyby rezerwował sobie prawo do nagłego pożegnania się i wyjścia bez żadnego usprawiedliwienia. Zachowywał się ponuro i nieufnie. Zresztą wcale nie przyszło im łatwo zaciągnąć go aż tutaj. Początkowo, kiedy Cesar i Julia przedstawili mu problem, Muńoz zrobił minę, która nie wymagała komentarzy. Wziął ich za parę pomyleńców. Później przyjął postawę obronną: stał się podejrzliwy. Państwo wybaczą, jeśli ich urazi, ale cała ta historia ze średniowiecznymi morderstwami i partią szachów na obrazie jest cokolwiek dziwaczna. A nawet jeśli oni mówią prawdę, to nie bardzo rozumie, co on ma z tym wszystkim wspólnego. Ostatecznie, powtarzał, jakby tą informacją chciał ich wystarczająco zniechęcić, jest tylko księgowym. Urzędnikiem.
– Ale gra pan w szachy – swoją odpowiedź Cesar okrasił jednym z najbardziej uwodzicielskich uśmiechów. Przeszli właśnie przez ulicę i siedli w barze tuż koło wagi automatycznej, która co i raz zagłuszała ich rozmowę jednostajną muzyczką wabiącą naiwnych.
– Tak, no i cóż? – nie powiedział tego wyzywająco, raczej obojętnie. – Wielu ludzi gra. Nie bardzo wiem, dlaczego akurat ja…
– Podobno pan jest najlepszy.
W oczach szachisty, gdy popatrzył na Cesara, czaiło się coś niejasnego. Julii wydawało się, że tym spojrzeniem mówi: może i jestem, ale to nie ma nic wspólnego ze sprawą. Być najlepszym niczego nie oznacza. Można być najlepszym, podobnie jak można być blondynem albo mieć płaskostopie, co nie jest równoznaczne z koniecznością demonstrowania tego faktu całemu światu.
– Gdyby tak było, jak pan mówi – odezwał się po chwili – pojawiałbym się na turniejach i takich tam. A nie robię tego.
– Dlaczego?
Muńoz rzucił okiem na swoją pustą już filiżankę po kawie i wzruszył ramionami.
– Bo nie. Do tego trzeba mieć ochotę na różne rzeczy. Po pierwsze na to, żeby być pierwszym… – Spojrzał na nich, jakby nie za bardzo był pewien, czy rozumieją jego słowa. – A mnie jest wszystko jedno.
– Teoretyk – zawyrokował Cesar tonem, w którym Julia doczytała się ukrytej ironii.
Muńoz wytrzymał wzrok antykwariusza, w zamyśleniu szukając stosownej odpowiedzi.
– Może – odrzekł wreszcie. – Dlatego nie sądzę, bym mógł się państwu na coś przydać.
Już miał wstać, ale powstrzymała go Julia, kładąc mu dłoń na ramieniu. W tym krótkim geście kryło się żarliwe błaganie, które później Cesar, kiedy już byli sami, określił – unosząc brew – jako wyważoną manifestację kobiecości, kochanie, niby dama, która prosi o pomoc, nie wykraczając poza przyjęte obyczaje, ale jednocześnie zapobiegając odfrunięciu ptaszka. On sam nie byłby w stanie zrobić tego lepiej, wydałby tylko z siebie trwożny krzyk, zupełnie w tej sytuacji nieskuteczny. W każdym razie Muńoz spojrzał przelotnie w dół na dłoń, którą Julia już cofała, i pozostał na krześle, ślizgając się wzrokiem po stoliku, obserwując własne niezbyt czyste paznokcie i dłonie, spoczywające nieruchomo po obydwu stronach filiżanki.
– Potrzebujemy pańskiej pomocy – powiedziała cicho Julia. – Zapewniam pana, chodzi o coś ważnego. Ważnego dla mnie i dla mojej pracy.
Szachista przechylił trochę głowę i popatrzył na nią – nie w oczy, ale na podbródek, jakby się bał, że jeśli ich spojrzenia się spotkają, będzie zmuszony do pójścia na układ, jakiego nie zamierza przyjąć.
– Nie sądzę, żeby mnie to interesowało – odparł po chwili.
Julia pochyliła się nad stołem.
– Proszę sobie wyobrazić, że to zupełnie inna partia od tych, jakie grał pan dotąd… Partia, którą akurat warto wygrać.
– Nie rozumiem, dlaczego miałaby być inna. W sumie wszystkie partie są takie same.
Cesar zaczynał się niecierpliwić.
– Zapewniam pana, drogi przyjacielu – antykwariusz zdradzał wzburzenie okręcając topaz wokół palca – że w żaden sposób nie potrafię sobie wytłumaczyć pańskiej niezrozumiałej apatii… To dlaczego pan w ogóle gra w szachy?
Szachista zamyślił się, omiótł blat wzrokiem, ale tym razem nie zatrzymał go na podbródku Cesara, lecz spojrzał mu prosto w oczy.
– Być może – rzekł ze spokojem – z tego samego powodu, dla którego pan jest homoseksualistą.
Wydawało się, że nad stolikiem powiał lodowaty wiatr. Julia gwałtownie zapaliła papierosa, dosłownie przerażona nietaktowną uwagą, którą zresztą Muńoz wypowiedział bez jakiegokolwiek nacisku czy agresji. Przeciwnie, szachista przypatrywał się antykwariuszowi z uprzejmą ciekawością, jakby spodziewał się odpowiedzi szanownego rozmówcy w ramach całkiem konwencjonalnej wymiany zdań. Dziewczyna uznała, że w jego spojrzeniu nie było żadnych intencji, za to może raczej naiwność niezdarnego zagranicznego turysty, który nieświadomie narusza miejscowe normy.
Cesar tylko pochylił się nieco w stronę Muńoza z lekkim zainteresowaniem. Po jego wąskich bladych ustach błąkał się uśmiech rozbawienia.
– Mój drogi przyjacielu – powiedział łagodnie. – Z pańskiego tonu i powierzchowności wnoszę, że nie żywi pan obiekcji wobec takich czy innych atrybutów, jakie cechują moją skromną osobę… Podobnie mniemam, że nie żywił ich pan wobec białego króla względnie szachisty, z którym grał pan przed chwilą w klubie. Czy się mylę?
– Raczej nie.
Antykwariusz zwrócił się do Julii.
– Pojmujesz, księżniczko? Wszystko jest w porządku, nie ma powodu do niepokoju… Ten czcigodny człowiek chciał nam tylko dać do zrozumienia, że gra w szachy wyłącznie z uwagi na grę samą w sobie, która stanowi sedno ich natury. – Na ustach Cesara zamajaczył wyrozumiały uśmiech. – Ma to potwornie dużo wspólnego z zagadnieniami, kombinacjami, marzeniami… Cóż takiego w porównaniu z tym może mu dostarczyć prozaiczny szach-mat? – Odchylił się w krześle i popatrzył w oczy Muńozowi, który odwzajemniał spojrzenie z niezmąconym spokojem. – Ja panu to powiem: otóż nie dostarcza panu niczego. – Uniósł dłonie, jakby zachęcał Julię i szachistę, by się przekonali o prawdziwości jego słów. – Nie mam racji, przyjacielu…? Szach-mat to tylko przykra kropka nad i, wymuszony powrót do rzeczywistości. – Potarł nos. – Do realnej egzystencji, do zwyczajnej, codziennej rutyny.
Po tym przemówieniu Muńoz chwilę nic nie mówił.
– Zabawne. – Przymknął oczy, szkicując na twarzy jakiś wstęp do uśmiechu, który jednak ostatecznie tam nie zagościł. – Chyba dokładnie o to chodzi. Ale nigdy nikt nie powiedział tego na glos.
– Raduje mnie, że oświeciłem pana w tej materii – odpowiedział znacząco Cesar i zaśmiał się, czym zasłużył sobie na wyrzut w oczach Julii.
Szachista nie był już tak pewny siebie, może nawet zbity z pantałyku.
– Pan też gra w szachy?
Cesar wybuchł krótkim śmiechem. Ależ on od rana nieznośnie afektowany – pomyślała Julia. – Zawsze taki jest, kiedy ma odpowiednią publiczność.
– Jak wszyscy, znam zasady, według których poruszają się bierki. Ale ta gra ani mnie grzeje, ani ziębi. – Utkwił w Muńozie wzrok i naraz spoważniał. – Moja gra, szanowny przyjacielu, polega na tym, żeby uniknąć szachu, w jakim chce mnie postawić życie, a to niemało. – Wskazał siebie i rozmówcę gestem dłoni, w którym była i niechęć, i delikatność. – I jak pan, mój drogi, jak wszyscy, muszę uciekać się do drobnych sztuczek, żeby jakoś szło.
Muńoz zerknął, wciąż zakłopotany, w stronę wyjścia na ulicę. W skąpym świetle baru wyglądał na jeszcze bardziej zmęczonego, cień w oczach wydawał się jeszcze głębszy. Wielkie uszy nad kołnierzem płaszcza, wydatny nos i koścista twarz – wszystko to sprawiało, że przypominał niezgrabne chude psisko.
– Zgoda – powiedział. – Pójdę z państwem obejrzeć ten obraz.
I teraz, już w pracowni, czekali, aż Muńoz wyda werdykt. Jego początkowe skrępowanie, wywołane obecnością w nieznanym domu obok ładnej dziewczyny, antykwariusza o podejrzanych skłonnościach i dziwacznego obrazu, stopniowo ustępowało, w miarę jak uwagę przybysza pochłaniała namalowana partia szachów. Przez pierwsze minuty stał nieruchomo na uboczu i przyglądał się jej bez słowa, trzymając ręce za plecami. Julia odniosła wrażenie, że identycznie zachowywali się gapie w klubie Capablanca, śledząc rozgrywane przez innych partie. Zresztą on robił w tej chwili dokładnie to samo. Wszyscy milczeli. Wreszcie Muńoz poprosił o ołówek i kartkę, by po krótkim zastanowieniu, co i raz podnosząc wzrok na malowidło, przenieść na papier sytuację z szachownicy.
– Z którego wieku jest ten obraz? – spytał. Na kartce widniał kwadrat podzielony pionowymi i poziomymi liniami na sześćdziesiąt cztery pola.
– Z końca piętnastego – odrzekła Julia.
Muńoz potarł czoło.
– Data jest tu ważna. W tamtych czasach reguły w szachach były prawie takie same, jak dzisiaj, ale ruchy niektórych figur ciągle jeszcze się nieco różniły… Na przykład hetman mógł się poruszać na skos tylko o jedno pole, potem o trzy. Natomiast roszady królem nie znano do czasów średniowiecznych – odłożył rysunek i jął przypatrywać się obrazowi z większą uwagą. – Jeśli ten, co namalował partię, zastosował się do nowoczesnych reguł, może uda nam się rozwiązać problem. Jeśli nie, będzie trudno.
– Rzecz się dzieje na ziemiach, które dziś należą do Belgii – zaznaczył Cesar. – Około tysiąc czterysta siedemdziesiątego roku.
– Czyli nie powinno być problemu. W każdym razie takiego, którego nie da się rozwiązać.
Julia wstała od stołu i wpatrując się w namalowaną szachownicę podeszła do obrazu.
– Skąd pan wie, że właśnie był ruch czarnych?
– To oczywiste. Wystarczy popatrzeć na usytuowanie bierek. Albo na graczy. – Muńoz wskazał Ferdynanda Ostenburskiego. – Ten z lewej, grający czarnymi, patrzy w stronę malarza, czyli w naszą, i widać, że jest zrelaksowany. Nawet wyluzowany, jakby bardziej zajmowali go widzowie, a nie szachownica… – Teraz pokazał na Rogera d'Arras. – Ten z kolei przygląda się posunięciu, które właśnie zostało zrobione. Widzą państwo, jaki jest skupiony? – Wrócił do swojego szkicu. – Poza tym jest jeszcze jedna metoda, która pozwoli nam to ustalić. I właśnie nią się teraz posłużymy. Nazywa się analizą wsteczną.
– Jaką analizą?
– Wsteczną. Wychodząc z określonego układu na szachownicy, należy odtworzyć partię do tyłu, żeby stwierdzić, jak do niego doszło… Mówiąc prościej, coś w rodzaju odwrotnych szachów. Rozumowanie indukcyjne: zaczynamy od rezultatów, a dochodzimy do przyczyn.
– Jak Sherlock Holmes – zauważył z wyraźnym zaciekawieniem Cesar.
– Coś w tym rodzaju.
Julia spojrzała na Muńoza z niedowierzaniem. Dotychczas uważała, że szachy to gra może trochę trudniejsza od warcabów albo domina, przy której trzeba być nieco bardziej skupionym i bystrym. Dlatego tak ją zdumiało podejście Muńoza do van Huysa. Nie ulegało wątpliwości, że w tej przestrzeni o trzech planach – w postaci lustra, komnaty i okna – gdzie rozgrywało się odtworzone przez Pietera van Huysa wydarzenie, w przestrzeni, w której ona sama doznała zawrotu głowy na skutek po mistrzowsku uzyskanego efektu optycznego, Muńoz czuł się jak u siebie w domu, nie bacząc na czas i postacie, na niepokojące związki między nimi, o których do tego momentu przecież nawet nie miał pojęcia, jak zresztą i o samym obrazie. Poruszał się tu swobodnie, jakby z miejsca był w stanie przyswoić sobie układ bierek i jakby nigdy nic wejść w tę grę, odrzucając całą resztę. Na dokładkę, w miarę analizowania Partii szachów Muńoz pozbywał się początkowego zakłopotania, nie był już małomówny i zmieszany jak w barze, znów przypominał tego niewzruszonego, pewnego siebie szachistę, którego widziała w klubie Capablanca. Może wystarczała szachownica, by ten szorstki, niezdecydowany, szary człowiek odzyskał rezon i swobodę. – To znaczy, że można rozegrać tę namalowaną partię w tył aż do początku?
Muńoz zrobił jedną z tych swoich min, z których nic konkretnego nie wynikało.
– Nie wiem, czy aż do początku… Ale chyba możemy odtworzyć kilka ruchów. – Spojrzał na obraz, jakby widział go w innym świetle, po czym zwrócił się do Cesara: – Jak rozumiem, tego właśnie oczekuje od nas malarz.
– Pan to musi sprawdzić – odparł antykwariusz. – Przewrotne pytanie brzmi: kto zbił konika?
– Białego skoczka – uściślił Muńoz. – Bo tylko jeden jest poza szachownicą.
– To oczywiste – powiedział Cesar i dodał z uśmiechem: – drogi Watsonie.
Szachista nie zwrócił uwagi na żart, a może nie chciał tego dać po sobie poznać. Poczucie humoru z pewnością nie należało do cech, które można mu było przypisać. Julia podeszła do sofy i usiadła obok antykwariusza, podniecona jak mała dziewczynka oglądająca niezwykłe przedstawienie. Muńoz pokazał im ukończony właśnie szkic.
– To jest sytuacja, jaką widzimy na obrazie:
– …Jak państwo zauważyli, przypisałem każdemu polu pewne współrzędne, żeby ułatwić lokalizację bierek. Szachownicę widzimy tu z perspektywy gracza z prawej strony…
– Rogera d'Arras – uzupełniła Julia.
– Rogera d'Arras czy jak mu tam. Rzecz w tym, że patrząc na szachownicę z tej strony, numerujemy poziome linie, czyli rzędy pól od jednego do ośmiu idąc w głąb, a liniom pionowym, czyli kolumnom, przyporządkowujemy litery od A do H – mówiąc, pokazywał ołówkiem. – Są jeszcze pewne klasyfikacje techniczne, ale darujemy je sobie.
– Każdy znak odpowiada jednemu rodzajowi bierki?
– Tak. To konwencjonalne oznaczenia, czarne i białe. Pod spodem umieściłem legendę:
– …W ten sposób, mając nawet niewielkie pojęcie o szachach, łatwo stwierdzić, że na przykład czarny król jest na polu a 4. A z kolei na f 1 mamy białego gońca… Rozumie pani?
– Doskonale.
Muńoz wskazał teraz inne symbole.
– Na razie zajmowaliśmy się bierkami stojącymi na szachownicy. Ale żeby zanalizować partię, musimy wiedzieć, które znalazły się już poza nią. – Popatrzył na obraz. – Jak się nazywa szachista z lewej?
– Ferdynand Ostenburski.
– Otóż Ferdynand Ostenburski gra czarnymi i zbił przeciwnikowi następujące białe bierki:
– …Czyli: gońca, skoczka i dwa piony. Z kolei ten cały Roger d'Arras zbił drugiemu graczowi to:
– …W sumie: cztery piony, wieżę i gońca. – Muńoz zamyślił się nad szkicem. – Patrząc na partię od tej strony, białe uzyskały przewagę nad czarnymi: wieża, piony i tak dalej. Ale, o ile dobrze zrozumiałem, nie o to chodzi, tylko o to, kto zbił skoczka. Bez wątpienia jakaś czarna bierka, co jest naturalnie truizmem, ale trzeba się posuwać krok za krokiem, od podstaw. – Spojrzał na Cesara i Julię, jakby uznał, że musi się usprawiedliwić. – Nic bardziej zwodniczego niż fakty oczywiste. Ta zasada logiczna znajduje zastosowanie w szachach: coś, co wydaje się ewidentne, wcale niekoniecznie staje się rzeczywistością… Podsumowując: naszym zadaniem jest stwierdzić, która czarna bierka na szachownicy lub poza nią zbiła białego skoczka.
– Czyli kto zabił rycerza – dopowiedziała Julia.
– A to już nie jest moja sprawa, szanowna panienko – odparł wymijająco Muńoz.
– Proszę mi mówić Julia.
– No więc, to nie moja sprawa, panno Julio… – Zagłębił się w kartkę ze szkicem, jakby tam miał zapisany zarys rozmowy, w której stracił na chwilę wątek. – Mam wrażenie, że poprosili mnie państwo, abym doszedł, która bierka zbiła skoczka. Jeśli na tej podstawie państwo wyciągną jakieś wnioski albo rozszyfrują łamigłówkę, to wspaniale. – Podniósł na nich stanowczy wzrok, jakby właśnie skończył długi wywód techniczny i dopominał się odzewu. – W każdym razie tym powinni się zająć państwo. Ja przyszedłem w odwiedziny. Jestem tylko szachistą.
Cesar uznał to rozumowanie za rozsądne.
– Nie widzę przeciwwskazań. – Antykwariusz zerknął na Julię. – Pan pokaże nam kroki, a my je zinterpretujemy… Praca zespołowa, kochanie.
Zapaliła kolejnego papierosa i zaciągając się, skinęła głową. Zbyt ją to pochłonęło, żeby zwracała uwagę na jakieś szczegóły. Położyła dłoń na dłoni Cesara i wyczuła jego delikatny, spokojny puls. Potem podciągnęła nogi i usiadła na sofie po turecku.
– Ile czasu zajmie nam rozwiązanie?
Szachista poskrobał się po niedogolonym podbródku.
– Nie wiem. Pół godziny, może tydzień… Zależy.
– Od czego?
– Od wielu rzeczy. Od tego, jak dobrze uda mi się skoncentrować. Również od szczęścia.
– A mógłby pan zacząć zaraz?
– Jasne. Już zacząłem.
– No to prosimy.
Ale w tym momencie zadzwonił telefon i partię szachów trzeba było odłożyć.
Dużo później Julia twierdziła, że przeczuwała, co się wydarzyło. Jak jednak sama przyznała, takie rzeczy łatwo twierdzić ex post. Utrzymywała również, że właśnie w tamtym momencie uświadomiła sobie, jak strasznie sprawy się komplikują. W rzeczywistości, o czym wkrótce się przekonała, sprawy zaczęły się komplikować dużo wcześniej, a teraz były już całkiem zagmatwane, choć ich najbardziej ponure oblicze jeszcze nie zdążyło wyjść na światło dzienne. W sumie można wręcz powiedzieć, że wypadki zaczęły się toczyć w 1469 roku, kiedy najemny kusznik, anonimowy czarny pionek w tej grze, napiął naoliwioną cięciwę i stanął na pozycji wedle fosy zamku ostenburskiego, by z myśliwską cierpliwością oczekiwać nadejścia człowieka, za którego głowę zdążył zainkasować już pełen mieszek złota.
Początkowo policjant nie zachowywał się jakoś szczególnie nieprzyjemnie, zważywszy okoliczności i zważywszy, że był policjantem. Aczkolwiek, mimo przynależności do Wydziału Śledczego do spraw Sztuki, wcale nie różnił się od kolegów po fachu. Związki ze środowiskiem, w którym obracał się ze względów służbowych, pozostawiły, owszem, pewne subtelne ślady: potrafił powiedzieć “dzień dobry” czy “proszę spocząć”, umiał też zawiązać sobie z klasą krawat. Poza tym przemawiał powoli, nie zalewał potokiem słów i często kiwał głową, nie przerywając rozmówcy, choć Julia nie była pewna, czy ten ruch ma służyć wzbudzeniu zaufania u innych, czy też ukryciu faktu, że policjant właśnie buja w obłokach. Był niski i otyły, ubierał się na brązowo i nosił dziwaczne meksykańskie wąsy. W materii sztuki jako takiej nadinspektor Feijoo skromnie uważał się za amatora: kolekcjonował zabytkowe noże.
Wszystko to Julia zaobserwowała w gabinecie komisariatu przy alei Prado w ciągu pierwszych pięciu minut relacji, w której Feijoo zawarł niektóre makabryczne szczegóły śmierci Alvara. Profesora Ortegę znaleziono leżącego w wannie z czaszką rozbitą na skutek pośliźnięcia się podczas kąpieli, i był to oczywiście fakt godny ubolewania. Może dlatego też inspektorowi, podobnie jak Julii, wcale nie było przyjemnie, gdy zdradzał okoliczności, w jakich denat został odkryty przez sprzątaczkę. Jednak znacznie poważniejszą sprawą było to – Feijoo szukał słów, wreszcie spojrzał przygnębiony na dziewczynę, jakby chciał ją nakłonić do refleksji nad kruchością ludzkiego losu – że oględziny przeprowadzone przez lekarza sądowego wykazały pewne niepokojące szczegóły: nie sposób było ściśle ustalić, czy śmierć nastąpiła przypadkowo, czy została przez kogoś zadana. Mówiąc innymi słowy, istniała ewentualność – inspektor dwukrotnie powtórzył słowo ewentualność – że pęknięcie podstawy czaszki nastąpiło pod działaniem innego twardego przedmiotu, którego nie należy utożsamiać z wanną.
– Chce pan powiedzieć – Julia z niedowierzaniem oparła się o biurko – że ktoś mógł go zabić, kiedy się kąpał?
Mina policjanta miała bez wątpienia zasugerować jej, że nie należy posuwać się za daleko w domysłach.
– Ja tylko wspomniałem o takiej możliwości. Wizja lokalna i pierwsze badanie przemawiały z grubsza raczej za wypadkiem.
– Z grubsza…? Co pan ma na myśli?
– To, co wiemy. Ot, szczegóły, jak rodzaj złamania, usytuowanie denata… Są to zagadnienia techniczne, których wolałbym pani oszczędzić, ale które wpędzają nas w niejakie zakłopotanie, budzą uzasadnione wątpliwości.
– To śmieszne.
– Mógłbym się z panią zgodzić. – Jego usta i meksykański wąs układały się teraz w pełną ubolewania literę Ó. – Ale bliższe oględziny nie pozwalają na to: profesor Ortega musiał zginąć od ciosu w kark… Następnie ktoś go rozebrał, zaciągnął do wanny i odkręcił krany, żeby upozorować wypadek… Obecnie trwa kolejne badanie, rozważamy ewentualność, że zmarły otrzymał dwa ciosy, pierwszy, który go powalił, a drugi dla pewności, że nie żyje. Oczywiście – odchylił się do tyłu w krześle, skrzyżował ramiona i obserwował dziewczynę ze spokojem – to tylko hipotezy.
Julia patrzyła na oficera i miała wrażenie, że ktoś się z niej ordynarnie nabija. Nie była zdolna przyjąć tego, co usłyszała, nie potrafiła połączyć w jeden obraz Alvara i sugestii nadinspektora Feijoo. Głos wewnętrzny podpowiadał jej, że to jakaś pomyłka w papierach, że mówią tu o kimś innym. Przecież to niemożliwe, żeby ten Alvaro, którego znała, leżał zamordowany ciosem w kark niczym królik, nagi, z otwartymi oczami i w strumieniu zimnej wody. To jakiś idiotyzm. Może sam Alvaro zdążył jeszcze docenić absurdalność całej sytuacji.
– Wyobraźmy sobie przez chwilę – powiedziała po krótkim namyśle – że śmierć nie nastąpiła przypadkowo… Kto mógłby mieć powód, żeby go zabić?
– Jak mówią w filmach, bardzo dobre pytanie… – Policjant przygryzł dolną wargę przednimi zębami w czujnym uśmiechu. – Mówiąc bez ogródek, nie mam bladego pojęcia – tu zrobił pauzę. Patrzył na nią tak otwarcie, że aż nieszczerze. Chciał stworzyć wrażenie, że wyłożył wszystkie karty na stół. – Po prawdzie liczę tu na pani współpracę.
– Na moją? Dlaczego?
Inspektor zmierzył ją powoli wzrokiem. Przestał być miły, jego mina zdradzała jakieś prostackie zaciekawienie, jakby usiłował nawiązać dwuznaczne porozumienie.
– Miała pani z denatem związek… Proszę wybaczyć, ale mam dość niewdzięczny zawód. – Sądząc po zadufanym uśmieszku, widocznym spod wąsów, wcale nie czuł w tym momencie niewdzięczności wobec swego zawodu.
Wyciągnął z kieszeni paczkę zapałek z nadrukiem znanej czterogwiazdkowej restauracji i w pseudoelegancki sposób przypalił papierosa, którego Julia wsunęła właśnie w usta. – Rozumie pani, hm, przygodę. Mam dobre informacje?
– Dobre. – Julia wypuściła kłąb dymu i, wściekła, przymknęła ze zdenerwowania oczy. “Przygoda”. Tym banalnym słowem policjant streścił cały kawał jej życia, wciąż nie do końca zabliźniony. A na dodatek – pomyślała – ten gruby prostak z beznadziejnymi wąsami na pewno uśmiecha się w duchu, taksując wzrokiem nowy towar. Laseczka tego trupa jest całkiem-całkiem – rzuci zaraz przy piwie kolegom w kantynie. Z łóżka bym nie wykopał.
Sytuacja miała jednak bardziej niepokojące aspekty. Alvaro nie żyje. Niewykluczone, że został zamordowany. Może to i absurd, ale ona siedzi teraz na komisariacie, a w całej sprawie jest zbyt wiele niejasności, których nie umie pojąć. A jeśli pewnych rzeczy się nie pojmuje, to zaczyna być niebezpiecznie.
Czuła, że cała jest napięta i czujna, gotowa do obrony. Spojrzała na Feijoo, który już nie wyglądał na współczującego poczciwca. Wszystko to są zasady taktyki – powiedziała w duchu. Usiłując przywołać spokój, pomyślała, że inspektor też nie ma powodów, żeby zachowywać się rozważnie. W końcu wykonywał tylko swoją robotę, nie różnił się od innych policjantów, był tak samo tępy i ordynarny. Postarała się wejść w jego skórę i wtedy przyszło jej do głowy, że ona jest po prostu jego tropem: eks-narzeczoną denata. Jedyną nitką.
– Ale ta przygoda to już przeszłość – dodała strzepując popiół do nieskazitelnie czystej popielniczki na biurku Feijoo, wypełnionej metalowymi spinaczami. – Zakończyła się rok temu… Dziwię się, że pan nie wie.
Inspektor oparł się łokciami o blat i pochylił do przodu.
– Wiem – rzekł niemal poufnym tonem, jakby chciał ją przekonać, że na tym etapie są już starymi sojusznikami, że jest całkowicie po jej stronie, po czym uśmiechając się, dodał z miną człowieka, który zdradza dotąd zazdrośnie strzeżoną tajemnicę: – Ale widziała się z nim pani trzy dni temu.
Julia spojrzała na policjanta z udawanym zaskoczeniem, jak gdyby usłyszała ciężki idiotyzm. Oczywiście, Feijoo przepytał ludzi na wydziale. Mógł mu powiedzieć byle dozorca czy sekretarka. Ponadto nie było się z czym kryć.
– Poszłam poprosić go o pomoc w związku z obrazem, który obecnie odnawiam. – Zdziwiło ją, że policjant niczego nie notuje, i doszła do wniosku, że to też część jego metod: ludzie mówią swobodniej, kiedy sądzą, że ich słowa rozpływają się w powietrzu. – Rozmawialiśmy z godzinę w jego gabinecie, jak pan z pewnością doskonale wie. Nawet umówiliśmy się na późniejszy termin, ale nie przyszedł.
Feijoo obracał w palcach pudełko zapałek.
– O czym państwo rozmawiali, jeśli wolno zapytać…? Ufam, że zdoła mi pani wybaczyć takie… hm, osobiste pytania. Zapewniam panią, że to zwykła rutyna.
Julia popatrzyła na policjanta w milczeniu, zaciągając się papierosem. Po chwili zaprzeczyła ruchem głowy.
– Pan mnie chyba bierze za kretynkę. Policjant przymknął powieki i wyprostował się lekko na krześle.
– Przepraszam, ale nie wiem, o co pani…
– Zaraz panu powiem, o co chodzi. – Zdusiła gwałtownie papierosa w kupce spinaczy, nie bacząc na rozpacz w oczach rozmówcy. – Nie mam nic przeciwko odpowiedziom na pańskie pytania, ale zanim ich udzielę, proszę mi powiedzieć, czy Alvaro przewrócił się w wannie, czy nie.
– Mówiąc prawdę – Feijoo nie spodziewał się tego ataku – mam za mało wskazówek…
– Czyli nasza rozmowa jest zbędna. Natomiast jeżeli uważa pan, że w jego śmierci jest coś niejasnego, i zamierza mnie pan pociągnąć za język, chcę natychmiast wiedzieć, czy przesłuchuje mnie pan w charakterze podejrzanej… Bo jeśli tak, to albo w tej chwili wychodzę z komisariatu, albo dzwonię po adwokata.
Policjant uniósł dłonie w pojednawczym geście.
– To byłoby przedwczesne. – Uśmiechnął się krzywo i zaczął się wiercić na siedzeniu, jakby znów szukał właściwych słów. – Na razie wersja oficjalna jest taka, że profesor Ortega padł ofiarą wypadku.
– A jeśli pańscy wspaniali lekarze sądowi dojdą do przeciwnych wniosków?
– W takim razie… – Feijoo miał niewyraźną minę – nie byłaby pani bardziej podejrzana niż ktokolwiek, kto utrzymywał stosunki z denatem. Proszę sobie wyobrazić listę kandydatów…
– Na tym polega problem. Nie umiem wyobrazić sobie kogokolwiek, kto mógłby zamordować Alvara.
– Ma pani prawo tak uważać. A ja widzę sporo możliwości: oblani studenci, zazdrośni koledzy, porzucone kochanki, rozwścieczeni mężowie… – wyliczał, przesuwając kciuk po pozostałych palcach i urwał, kiedy zabrakło mu palców. – Nie. Rzecz polega na tym, i musi to pani przyznać, że pani zeznanie jest bardzo cenne.
– Dlaczego? Zakwalifikował mnie pan do porzuconych kochanek?
– Nie posunąłbym się tak daleko, młoda damo. Ale spotkała się pani z nim na kilka godzin przed tym, jak coś roztrzaskało mu czaszkę… Albo ktoś.
– Godzin? – Tym razem Julia wpadła w autentyczne osłupienie. – To kiedy zginął?
– Trzy dni temu. W środę, między drugą po południu a dwunastą w nocy.
– To wykluczone. Pomylili się panowie.
– Pomylili? – Mina oficera znów się zmieniła. Tym razem patrzył na nią z jawną nieufnością. – Pomyłka nie wchodzi w grę. Mam wyniki badania lekarskiego.
– To musi być pomyłka. O dwadzieścia cztery godziny.
– Dlaczego pani tak uważa?
– Dlatego, że w czwartek wieczorem, czyli nazajutrz po naszym spotkaniu, przysłał mi do domu dokumenty, o które go prosiłam.
– Co za dokumenty?
– Na temat historii obrazu, przy którym pracuję.
– Dostała je pani pocztą?
– Kurierem, tego samego wieczoru.
– Pamięta pani, która agencja?
– Tak, Urbexpress. To było w czwartek, koło ósmej… I jak pan to wytłumaczy?
Spod wąsów dobiegło sceptyczne westchnienie.
– Nie wytłumaczę. W czwartek wieczorem Alvaro Ortega leżał martwy od dwudziestu czterech godzin, więc nie mógł niczego wysłać. Ktoś… – Feijoo odczekał, aż do Julii dotrą jego słowa – ktoś musiał to zrobić za niego.
– Ktoś? Jaki ktoś?
– Ktoś, kto go zabił, jeżeli został faktycznie zabity. Hipotetyczny zabójca. Bądź też zabójczyni. – Popatrzył na Julię z zaciekawieniem. – Nie wiem, dlaczego o osobie, która popełnia zbrodnię, myślimy zawsze najpierw w rodzaju męskim… – nagle coś zaprzątnęło jego uwagę. – Czy w przesyłce rzekomo wysłanej przez Alvara Ortegę był jakiś list albo notatka?
– Tylko dokumenty. Ale to przecież logiczne, że on je wysłał… Jestem przekonana, że gdzieś popełniono pomyłkę.
– Żadnej pomyłki. Zmarł w środę, a pani otrzymała dokumenty w czwartek. Chyba że agencja kurierska ma takie opóźnienia…
– Nie, tu jestem pewna. Koperta miała datę czwartkową.
– Był ktoś u pani tego wieczoru? Jakiś świadek?
– Dwoje: Carmen Roch i Cesar Ortiz de Pozas. Policjant wybałuszył oczy z autentycznego zdumienia.
– Don Cesar? Antykwariusz z ulicy Prado?
– Zgadza się. Pan go zna?
Feijoo skinął głową po krótkim wahaniu. Zna go, owszem. Zawodowe kontakty. Ale nie wiedział, że on i ona są przyjaciółmi.
– No to już pan wie.
– Wiem.
Policjant zaczął bębnić w stół długopisem. Czuł się potwornie niezręcznie i miał po temu powody. Jak dowiedziała się Julia nazajutrz z ust samego Cesara, nadinspektor Casimir Feijoo zdecydowanie nie należał do idealnych stróżów prawa. Kontakty ze światem sztuki i antyków pozwalały mu pod koniec każdego miesiąca zaokrąglić nieco sumę, którą dostawał za swoją pracę, o dodatkowe dochody. Czasami, gdy odzyskał jakieś skradzione stare przedmioty, jedna sztuka ulatniała się bocznymi drzwiami. W operacjach brali udział zaufani pośrednicy, a on czerpał z tego procent. Cesar należał do tych pośredników. Świat jest mały.
– W każdym razie – powiedziała Julia, nieświadoma jeszcze życiorysu Feijoo – podejrzewam, że dwoje świadków niczego nie dowodzi. A dokumenty mogłam sobie wysłać sama.
Feijoo skinął głową bez słowa, chociaż teraz spoglądał na nią bardzo przezornie. Kolejna sztuczka, która miała wyłącznie taktyczne znaczenie, co Julia zrozumiała dopiero później.
– Szczerze mówiąc – powiedział w końcu – cała ta sprawa jest bardzo dziwna.
Julia gapiła się w przestrzeń. Z jej punktu widzenia sprawa dawno przestała być dziwna. Teraz była zdecydowanie ponura.
– Jednego nie rozumiem: komu mogło zależeć, żebym jednak dostała te dokumenty?
Feijoo znów przygryzł dolną wargę pod obwisłymi wąsami. Wyciągnął z szuflady notes i zaczął rozważać za i przeciw całej sytuacji. Widać było, że afera absolutnie nie napawała go entuzjazmem.
– A to… – mruknął, notując niechętnie pierwsze słowa. – A to, droga pani, też jest bardzo dobre pytanie.
Zatrzymała się na progu, czując, że policjant pilnujący wejścia obserwuje ją z zaciekawieniem. Po drugiej stronie alei, za drzewami, widać było neoklasycystyczną fasadę muzeum, oświetloną potężnymi reflektorami ukrytymi w zaroślach pobliskiego ogrodu, pośród kamiennych ławek, posągów i fontann. Leciutka mżawka wystarczyła, żeby asfalt lśnił od lamp samochodów oraz zmieniających się rytmicznie zielonych, bursztynowych i czerwonych świateł na skrzyżowaniach.
Julia postawiła kołnierz skórzanej kurtki i ruszyła chodnikiem, wsłuchując się w echo własnych kroków w mijanych pustych bramach. Ruch był niewielki, tylko co jakiś czas oświetlał ją z tyłu jakiś pojazd. Jej cień, zrazu długi i wąski, stopniowo kurczył się i umykał stłamszony w bok, w miarę jak warkot motoru zbliżał się za plecami, by w końcu minąć ją i odjechać wraz z parą czerwonych lampek i drugą bliźniaczą widoczną w mokrym asfalcie.
Zatrzymała się na światłach. Czekając na zielone, szukała w mroku nocy innych zieleni i dostrzegła je na oddalających się taksówkach, w innych światłach migoczących w perspektywie alei, w dalekim neonie – obok błękitu i żółcień! – zamontowanym na szklanym wieżowcu, na którego ostatnim piętrze widać było w oświetlonych oknach kogoś, kto jeszcze sprząta albo pracuje. Wreszcie mogła przejść. Teraz szukała czerwieni, znacznie częstszych w dużym mieście. Zamiast czerwonego dostrzegła jednak niebieski odbłysk samochodu policyjnego, jadącego tak daleko, że nawet nie było słychać syreny. Jak obrazek z niemego filmu. Czerwień samochodu, zieleń światła na skrzyżowaniu, błękit neonu, błękit “koguta” policyjnego… Pomyślała, że taką właśnie gamą kolorystyczną należało oddać ten dziwny krajobraz, paletą niezbędną do namalowania obrazu pod tytułem Nokturn (co za ironia!), żeby wystawić go potem w galerii Roch, chociaż Menchu bez wątpienia kazałaby sobie objaśnić tytuł. W to wszystko zgrabnie wkomponowane różne odcienie czerni: czerń nocy, czerń mroku, czerń strachu, czerń samotności.
Naprawdę odczuwała strach? W innych okolicznościach temat ten mógłby być podstawą dyskusji akademickiej: w miłym towarzystwie kilkorga przyjaciół, w ciepłym, przytulnym pokoju, przy kominku, z częściowo już opróżnioną butelką. Strach jako czynnik niespodziewany, jako zatrważająca świadomość rzeczywistości odkrywanej dopiero w danym momencie, chociaż stale obecnej. Strach jako ostateczna siła niszcząca pokłady nieświadomości albo jako gwałtowny koniec stanu łaski. Strach jako grzech.
Jednak teraz, idąc pośród różnych barw nocy, Julia nie była w stanie potraktować tego, co odczuwała, jako problemu akademickiego. Jasne, już wcześniej doświadczała podobnych stanów, choć w mniejszym natężeniu. Jak wtedy, kiedy wskazówka szybkościomierza znacznie przekracza rozsądną prędkość, pejzaż umyka błyskawicznie po prawej i po lewej, a przerywana linia na asfalcie zaczyna przypominać serię pocisków żywcem z filmu wojennego, pożeranych przez zachłanne trzewia samochodu. Albo to uczucie pustki, niezgłębionej, błękitnej otchłani, kiedy rzucała się z pokładu łodzi do morza i pływała czując, jak woda omywa jej nagą skórę, i mając tę nieprzyjemną świadomość, że jakikolwiek stały ląd znajduje się stanowczo poza zasięgiem jej stóp. Albo choćby i owe bezkształtne lęki, które zadomawiają się w człowieku podczas snu i biorą udział w upartych potyczkach między wyobraźnią a rozumem, kiedy wystarcza akt woli, żeby zapędzić je do zakamarków wspomnień albo zapomnienia, otworzyć powieki i znaleźć się znowu pośród znajomych cieni własnej sypialni.
Ale ten, świeżo odkryty strach był inny. Nowy, niezwykły, dotąd nieznany, doprawiony cieniem Zła przez duże Z, pierwszej litery różnych źródeł cierpienia i bólu. Zła zdolnego odkręcić kran z wodą na twarz zamordowanego człowieka. Zła, które można namalować tylko czernią nocy,. czernią mroku, czernią samotności. Zła na Z jak zgroza. Na Z jak zabić.
Zabić. To tylko hipoteza – powtarzała w duchu, przyglądając się własnemu cieniowi na chodniku. Ludziom zdarza się pośliznąć pod natryskiem, spaść ze schodów, wbiec na czerwonym świetle i zginąć. Lekarze sądowi i policjanci też mogą czasami przekombinować na skutek zboczenia zawodowego. To wszystko jasne. Ale ktoś przecież wysłał jej raport Alvara w czasie, kiedy od jego śmierci zdążyła upłynąć doba. A to już nie była hipoteza: dokumenty leżały u niej w domu, w szufladzie. To niezbity fakt.
Wzdrygnęła się, nim zerknęła za siebie, żeby sprawdzić, czy jest śledzona. I chociaż nie spodziewała się zobaczyć nikogo, kogoś jednak zobaczyła. Trudno było ocenić, czy ją śledził, czy nie, ale w każdym razie jakieś pięćdziesiąt metrów z tyłu szła za nią jakaś postać, oświetlana co chwila przez reflektory sprzed muzeum, które omiatając korony drzew tworzyły ruchome strefy światła.
Julia odwróciła się przed siebie, idąc dalej. Wszystkie jej mięśnie gotowe były do natychmiastowego biegu, jak w dzieciństwie, kiedy przechodziła przez mroczną bramę domu, by skokami pokonać schody i zadzwonić do drzwi. Teraz powstrzymywała ją logika nakazująca normalnie podejść do rzeczywistości. Gdyby zaczęła biec tylko z tego powodu, że ktoś pięćdziesiąt metrów z tyłu idzie w tym samym kierunku, byłoby to zachowanie nie dość, że nieuzasadnione, ale wręcz śmieszne. Ale – pomyślała – idzie spokojnie słabo oświetloną ulicą, z domniemanym, choćby i mocno hipotetycznym mordercą za plecami, a to było zachowanie nie dość, że nieuzasadnione, ale wręcz samobójcze. Walka tych dwóch myśli trwała dłuższą chwilę, Julia zdążyła przez ten czas odsunąć strach na zdecydowanie drugi plan i uznać, że wyobraźnia płata jej paskudne figle. Westchnęła głęboko, drwiąc z samej siebie zerknęła do tyłu – i spostrzegła, że odległość między nią a nieznajomym zmniejszyła się do kilku metrów. Strach powrócił. Może naprawdę ktoś zamordował Alvara i później wysłał jej raport na temat obrazu. Między Partią szachów, Alvarem, Julią a hipotetycznym, domniemanym – czy diabli wiedzą, jak go nazwać – zabójcą rodził się związek. Wdepnęłaś w to po szyję – pomyślała i nie znalazła już żadnych podstaw, żeby naśmiewać się z własnych obaw. Rozejrzała się w poszukiwaniu kogoś, kogo mogłaby poprosić o pomoc albo przynajmniej uczepić się jego ramienia i błagać, żeby odprowadził ją kawałek dalej. Mogła też wrócić na komisariat, lecz tu powstawała pewna komplikacja: nieznajomy znalazłby się na jej drodze. Może taksówka… Ale w zasięgu wzroku nie widać było żadnego zielonego “koguta”. Żadnej nadziei. Usta miała tak suche, że język dosłownie przylgnął jej do podniebienia. Spokój – powiedziała. – Zachowaj spokój, głupia, albo naprawdę będzie krucho. – W końcu udało jej się odzyskać spokój na tyle, żeby rzucić się do ucieczki.
Rozdzierająca i samotna skarga trąbki. Miles Davis na gramofonie i pokój w półmroku, rozjaśniony tylko małym halogenem skierowanym z podłogi na obraz. Tik-tak zegara ściennego i metaliczny poblask za każdym razem, gdy wahadło osiąga najdalszy punkt. Dymiąca popielniczka, szklanka z resztką lodu i butelka wódki na dywanie koło sofy. A na sofie Julia, podkulone nogi obejmuje ramionami, kosmyk włosów opada jej na twarz. Oczy z powiększonymi źrenicami patrzą na wprost, w obraz, ale nie widzą go, wzrok sięga dalej, ku jakiemuś punktowi idealnemu znajdującemu się między powierzchnią malowidła a krajobrazem w głębi, gdzieś w połowie drogi, dalej niż szachiści, a bliżej niż dama siedząca przy oknie.
Nie wiedziała, od jak dawna tak siedzi bez ruchu, wsłuchana w muzykę, która delikatnie krąży po jej mózgu razem z oparami wódki, czując ramionami ciepło własnych ud i chłód kolan. Bywało, że jakiś dźwięk trąbki wynurzał się z ciemności z większą siłą. Wtedy powoli poruszała głową z prawa na lewo w rytm muzyki. Kocham cię, trąbko. Dziś w nocy jesteś moją jedyną towarzyszką, przygaszoną, nostalgiczną jak smutek, który spowił moją duszę. Nuta przemykała przez ciemny pokój, a także przez ten drugi, oświetlony – gdzie dwóch graczy dalej toczyło partię – by wreszcie umknąć przez okno ku jasnym latarniom, oświetlającym ulicę na dole. Tam, gdzie może ktoś ukryty w cieniu drzewa albo bramy patrzy w górę i słucha muzyki, a ta płynie przez drugie okno, namalowane na obrazie, ku pejzażowi złożonemu z subtelnych odcieni zieleni i ochry, wśród których majaczy, ledwie zaznaczona cieniutkim końcem pędzla, drobniutka szara igiełka dalekiej dzwonnicy.