Niech pan nie będzie głupi. Flaga jest
wykluczona, zatem to nie ona faluje. Wiatr
natomiast faluje.
Douglas R. Hofstadter, Godel, Escher, Bach – an Etemal Golden Braid
Aż podskoczyła na dźwięk telefonu. Bez pośpiechu odjęła wacik z rozpuszczalnikiem od fragmentu obrazu, nad którym pracowała – za mocno nałożonej plamki werniksu na szacie Ferdynanda z Ostenburga – i wsunęła pęsetę między zęby. Potem spojrzała nieufnie na aparat stojący na dywanie u jej stóp, zapytując sama siebie, czy podniósłszy słuchawkę, znów będzie musiała wsłuchiwać się w kolejną długą ciszę, tak dobrze jej już znaną od paru tygodni. Na początku przyciskała słuchawkę do ucha i bez słowa, niecierpliwie usiłowała wyłowić jakikolwiek dźwięk, choćby zwykły oddech, lada oznakę obecności żywego człowieka, choćby i przerażającą. Ale napotykała kompletną pustkę, nawet bez wątpliwej pociechy w postaci trzasku przerwanego połączenia. Za każdym razem tajemniczy abonent – względnie tajemnicza abonentka – wytrzymywał dłużej. Julia zawsze dawała za wygraną, choćby tkwiła przy aparacie Bóg wie ile. Ten ktoś czaił się, cierpliwie i bez obawy, że zaalarmowana przez Julię policja może podłączyć się do linii i namierzyć dzwoniącego. Najgorsze, że nie mógł mieć pojęcia o własnej bezkarności. Julia nie powiedziała o tym nikomu, nawet Cesarowi ani Muńozowi. Nie wiedzieć czemu uważała nocne głuche telefony za coś wstydliwego, upokarzającego, co wdziera się w jej sferę domowej prywatności, w ciszę nocną, którą tak kochała, zanim zaczął się koszmar. Najbardziej przypominały rytualny gwałt, powtarzający się co noc, bez udziału słów czy gestów.
Odebrała, kiedy telefon zadzwonił szósty raz, i z ulgą rozpoznała głos Menchu. Ale ten spokój trwał tylko chwilę. Jej przyjaciółka musiała dużo wypić, może pochłonęła też, jak domyślała się Julia, sporo substancji znacznie mocniejszych niż alkohol. Podnosząc głos, żeby przekrzyczeć otaczający ją gwar i muzykę, i wypowiadając sensowne słowa pół na pół z bełkotem, Menchu oznajmiła, że jest w barze Stephan's, po czym wyrzuciła z siebie mętną opowieść, w której występowali Max, obraz van Huysa i Montegrifo. Julia nic z tego nie zrozumiała, ale kiedy poprosiła przyjaciółkę, żeby jeszcze raz spokojnie opowiedziała jej, co zaszło, Menchu wybuchła pijackim, histerycznym śmiechem. Rozmowa została przerwana.
Julia wyszła na ulicę. Na dworze panowała lepka chłodna wilgoć. Trzęsąc się w grubej skórzanej kurtce, zatrzymała taksówkę. Podczas jazdy co chwila odwracała głowę do taksówkarza, z roztargnieniem reagując na jego czczą gadaninę, a światła miasta rzucały jej na twarz na przemian szybkie błyski i cienie. Wreszcie położyła głowę na oparciu i zamknęła oczy. Przed wyjściem z domu włączyła alarm elektroniczny i zamknęła drzwi na dwa razy. W bramie jej wzrok przyciągnęła krata automatyczna – mogła w niej tkwić kolejna karteczka. Tej nocy jednak niczego nie znalazła. Niewidzialny gracz dalej rozmyślał o swoim następnym ruchu.
W Stephan's był tłum. Pierwszą osobą, jaką ujrzała po wejściu, był Cesar, który siedział z Sergiem na otomanie. Chłopak, z grzywką w śmiesznym nieładzie, przytakiwał słuchając, co antykwariusz szepcze mu do ucha. Cesar palił, z nogą założoną na nogę, dłoń z papierosem położył na kolanie, drugą gestykulował blisko ramienia podopiecznego, jednak powstrzymując się przed kontaktem fizycznym. Na widok Julii poderwał się i poszedł jej na spotkanie. Nie wyglądał na zaskoczonego, że dziewczyna pojawiła się tu o tej porze, nieumalowana, w skórzanej kurtce i dżinsach.
– Tam jest – powiedział tylko, pokazując wnętrze lokalu z miną obojętną, która źle maskowała lekkie rozbawienie.
– Na którejś z tych sof w głębi.
– Dużo wypiła?
– Jak mityczna gąbka. Obawiam się, że poza tym dosłownie sypie się z niej biały proszek… Nie mogła tak często latać do damskiej ubikacji za potrzebą. – Spojrzał na żar papierosa i uśmiechnął się jadowicie. – Dopiero co wywołała skandal, strzelając w pysk Montegrifa na środku baru… Masz pojęcie, kochanie? Był to widok naprawdę – smakował w ustach słowo, nim wypowiedział je z miną konesera – rozkoszny.
– A Montegrifo?
Miejsce zadowolenia na twarzy antykwariusza zajął okrutny uśmiech.
– Był niesamowity, moja miła. Właściwie boski. Odszedł wyprostowany, z godnością, jak to on. Z szalenie wyzywającą blondynką pod rękę, trochę może wulgarną, ale dobrze ubraną. Ona dosłownie cała zaczerwieniona, i słusznie. To było coś – uśmiechnął się wyjątkowo złośliwie. – Muszę przyznać, księżniczko, że gość czuje światła rampy. Przyjął policzek ze spokojem, okiem nie mrugnął, jak jakiś twardziel z filmu. Ten wasz aukcjoner to ciekawy typek… Zachował się absolutnie w porządku. Jak prawdziwy matador.
– Gdzie jest Max?
– Nie widziałem go tu, czego bardzo żałuję. – Na jego usta powrócił przewrotny uśmieszek. – Byłaby to niezwykła rozrywka. Wisienka na torcie.
Zostawiwszy Cesara, Julia przeszła w głąb lokalu, po drodze pozdrawiając paru znajomych. Wreszcie zobaczyła przyjaciółkę. Menchu siedziała sama, wciśnięta w sofę, oczy miała mętne, spódniczkę trochę za bardzo podciągniętą, a na jednej pończosze groteskowo puszczone oczko. Robiła wrażenie, jakby nagle postarzała się o dziesięć lat.
– Menchu…
Ledwie rozpoznała Julię. Mamrotała bez ładu i składu, uśmiechała się niedorzecznie. W końcu przechyliła głowę w lewo i w prawo i wybuchła krótkim, niepewnym śmiechem pijaczki.
– Przechlapałaś go sobie – powiedziała po chwili miękkim głosem, nie przestając się śmiać. – Ten młot stał tu, pół gęby jak pomidor… – Wyprostowała się nieco i potarła zaczerwieniony nos, nie dostrzegając ciekawskich i zgorszonych spojrzeń, jakie posyłano jej z sąsiednich stolików, – Głupi bezczel.
Julia czuła, że cały lokal wlepił w nie oczy, mogła dosłyszeć ciche komentarze. Mimowolnie się zarumieniła.
– Jesteś w stanie stąd wyjść?
– Chyba tak… Ale czekaj, opowiem ci…
– Później. Teraz idziemy.
Menchu wstała z wysiłkiem, szarpiąc w dół spódniczkę. Julia narzuciła jej płaszcz na ramiona i z jaką taką godnością wyprowadziła ku drzwiom. Podszedł do nich Cesar.
– Wszystko w porządku?
– Tak. Poradzę sobie.
– Na pewno?
– Na pewno. Do jutra.
Na ulicy Menchu, chwiejąc się zdezorientowana, szukała wzrokiem taksówki. Ktoś z okna przejeżdżającego samochodu obdarzył ją epitetem.
– Zabierz mnie do domu, Julia… Proszę.
– Twojego czy mojego?
Popatrzyła na nią, jakby z trudem ją rozpoznawała. Poruszała się jak lunatyczka.
– Do twojego.
– A Max?
– Już po Maksie… Pożarliśmy się… Koniec.
Zatrzymały taksówkę, Menchu zwinęła się w kłębek na tylnym siedzeniu. Po chwili wybuchła płaczem. Obejmując ją, Julia poczuła, że jej przyjaciółka cała się trzęsie pośród szlochów. Samochód stanął na światłach, blask okna wystawowego padł na jej udręczoną twarz.
– Przepraszam… Jestem ostatnia…
Julii było aż nieprzyjemnie ze wstydu. Co za absurdalna sytuacja. Cholerny Max – powiedziała w duchu. – Cholera z nimi wszystkimi.
– Nie gadaj głupot – przerwała jej rozdrażniona. Popatrzyła na plecy taksówkarza, który przyglądał im się zaciekawiony w lusterku, a kiedy znów odwróciła się do Menchu, zaskoczona napotkała w jej oczach niespodziewany, krótki przebłysk trzeźwości. Jak gdyby opary narkotyku i alkoholu nie zdołały opanować wszystkich zakamarków jej organizmu. Julia dostrzegła tam niezmierzone głębie o mrocznych znaczeniach. Ten wyraz twarzy tak nie pasował do ogólnego stanu jej przyjaciółki, że poczuła się zbita z pantałyku. I wtedy Menchu znowu przemówiła, a jej słowa zabrzmiały jeszcze dziwniej.
– Ty niczego nie rozumiesz… – kręciła z bólem głową, jak zranione zwierzę. – Ale niech się dzieje, co chce… Chcę, żebyś wiedziała…
Urwała, jakby właśnie ugryzła się w język, jej spojrzenie wtopiło się w ciemność. Taksówka na nowo ruszyła, a Julia siedziała zamyślona i zdezorientowana. Trochę za dużo jak na jedną noc. Jeszcze brakuje – pomyślała z głębokim westchnieniem, obawiając się, że cała sytuacja nie wróży niczego dobrego – żeby w domofonie tkwiła kolejna karteczka.
Tej nocy obyło się bez karteczek, mogła się więc zająć Menchu, która poruszała się jak we mgle. Zanim ją położyła, zrobiła jej dwie filiżanki kawy. Krok po kroku, z cierpliwością prawdziwego psychoanalityka przy kozetce, udało jej się mimo bełkotliwych pomruków i chwil milczenia odtworzyć wydarzenia tego dnia. Maxowi, okropnemu Maxowi, przyszło do głowy, że wybierze się w podróż, i to w najmniej odpowiedniej chwili. Jakiś idiotyzm związany z pracą w Portugalii. Menchu przeżywała trudny okres, więc uznała postanowienie Maxa za akt egoistycznej dezercji. Zaczęli się kłócić, w wyniku czego Max, zamiast załagodzić kwestię w łóżku, jak miał dotąd w zwyczaju, trzasnął drzwiami. Menchu nie miała pojęcia, czy wróci, czy też nie, ale w tym momencie guzik ją to obchodziło. Nie chcąc sterczeć w domu sama, postanowiła pójść do baru Stephan's. Parę działek koki postawiło ją na nogi, wprawiając w stan agresywnej euforii… Siedziała w kącie, nie myśląc o Maksie, sączyła jedno za drugim bardzo wytrawne martini i zaczynała nawiązywać kontakt wzrokowy z upiornie przystojnym facetem, któremu najwyraźniej nie była obojętna, kiedy nagle scena się zmieniła: Paco Montegrifo wpadł na kretyński pomysł, żeby się pojawić akurat w tym miejscu, w towarzystwie jednej z tych obwieszonych klejnotami zdzir, z którymi często się prowadzał… Sprawa procentu jeszcze była.świeża, Menchu wyczuła niejaką ironię w powitaniu dyrektora, co podziałało na nią, jak to piszą w powieściach, niczym sól sypana na ranę. Strzeliła go w pysk bez namysłu, pac, jak w dawnych, dobrych czasach, ku wielkiemu zdumieniu zainteresowanego… Wielki skandal, koniec pieśni. Kurtyna.
Menchu zasnęła równo o drugiej w nocy. Julia przykryła ją kocem i jeszcze przez chwilę czuwała obok, patrząc, jak przyjaciółka śpi niespokojnie, co jakiś czas wierci się i mruczy coś niezrozumiale przez zaciśnięte usta, z włosami na twarzy w zupełnym nieładzie. Julia przypatrywała się zmarszczkom wokół jej ust, oczom, z których łzy i pot zmyły częściowo makijaż, pozostawiając czarne, patetyczne ślady: Menchu wyglądała jak dojrzała kurtyzana po nieprzyjemnej nocy. Cesar z pewnością wyciągnąłby tu zjadliwe wnioski, ale w tym momencie Julia nie miała ochoty go słuchać. Zaczęła błagać własne przeznaczenie. by, kiedy przyjdzie jej kolej, pozwoliło jej odpuścić i zestarzeć się z godnością. Westchnęła z niezapalonym papierosem w ustach. Nie dysponować tratwą ani choćby deską, która pomogłaby ocalić skórę podczas powodzi – to musi być straszne. Zdała sobie sprawę, że właścicielka galerii mogłaby być jej matką. Zawstydziła się tą myślą, jak gdyby wykorzystywała sen przyjaciółki do tego, by w jakimś sensie jej się sprzeniewierzyć.
Dopiła resztkę zimnej kawy i zapaliła. Deszcz znowu bębnił w szybę lukarny. To dźwięk samotności – pomyślała z goryczą. Szum deszczu przypomniał jej tamtą ulewę sprzed roku, kiedy przyszło jej skończyć z Alvarem, i poczuła, że wtedy coś w niej w środku nieodwołalnie pękło, na podobieństwo bezpowrotnie zepsutego mechanizmu. Zrozumiała także, że od tamtej pory owa słodko-gorzka samotność ogarniająca jej serce stała się jej główną, nieodłączną towarzyszką, od której nie uwolni się już nigdy, dokądkolwiek powiodą ją ścieżki życia, pod niebiosami, gdzie bogowie umierają ze śmiechu. Tamtej nocy deszcz dłuższy czas padał i na nią, gdy tak siedziała skulona pod prysznicem, otulona parą niczym gorącą mgłą, a łzy mieszały się z wodą chlapiącą na włosy zakrywające twarz, na jej nagie ciało. Z tą czystą, ciepłą wodą, pod którą spędziła niemal godzinę, odpłynął i Alvaro, na rok przed swoją śmiercią fizyczną, rzeczywistą i ostateczną. Wyrokiem chorej ironii, którą tak uwielbia Przeznaczenie, sam Alvaro miał skończyć właśnie w wannie, z otwartymi oczami i skręconym karkiem, w strugach wody. W strugach deszczu.
Odpędziła wspomnienie. Rozwiało się wraz z kłębem dymu w mrokach pokoju. Pomyślała o Cesarze i pokiwała głową w takt melancholijnej muzyki, jaka grała w jej wyobraźni. Zapragnęła położyć mu głowę na ramieniu, zamknąć oczy, wciągnąć ten od dzieciństwa znany jej zapach tytoniu i mirry… Cesar. Przeżyć z nim jeszcze raz te wszystkie przygody, w których od początku wiadomo, że kończą się dobrze.
Znów zaciągnęła się dymem papierosa i trzymała go w płucach dłuższą chwilę, chcąc oszołomić się do tego stopnia, by jej myśli popłynęły gdzieś bardzo daleko. Tak strasznie dawno minęły czasy szczęśliwych zakończeń, tak bardzo nie pasowały do jej obecnej wiedzy…! Czasem trudno jest spojrzeć w lustro i zobaczyć tam wiecznego wygnańca z Nibylandii.
Zgasiła światło i dalej paliła, siedząc na dywanie, przed dziełem van Huysa, którego tylko domyślała się w ciemności. Papieros dawno się wypalił, a ona jeszcze trwała nieruchomo, oczami wyobraźni widząc postacie z obrazu i słysząc daleki szum fal ich życia. Tamta partia szachów przekracza granice epok i krajów, nadal trwa, jak tykanie powolnego, bezlitosnego mechanizmu zegara rzucającego wyzwanie stuleciom. Nikt nie jest w stanie przewidzieć zakończenia. Wreszcie Julia zapomniała o wszystkim, i Menchu, o tęsknocie za straconym czasem, i poczuła dobrze znany dreszcz. Owszem, był to dreszcz strachu, ale także dziwnej, osobliwej pociechy. Coś w rodzaju niezdrowego wyczekiwania. Pamiętała to z dzieciństwa, kiedy przytulała się do Cesara, czekając na kolejną opowieść. W końcu kto powiedział, że kapitan Jakub Hak rozwiał się w mrokach przeszłości? Może po prostu teraz gra w szachy.
Kiedy się obudziła, Menchu jeszcze spała. Ubrała się po cichu, położyła na stole jeden komplet kluczy i wyszła, starannie zamykając za sobą drzwi. Była prawie dziesiąta rano, deszcz ustąpił miejsca brudnej mieszaninie mgły i spalin, w której zacierały się szare kontury budynków, samochody sprawiały wrażenie widm. Ich włączone światła odbijały się w asfalcie w postaci grup niezliczonych drobnych, jasnych punkcików. W tym nierzeczywistym blasku Julia szła z dłońmi wciśniętymi w kieszenie płaszcza.
Belmonte przyjął ją w salonie, w którym na ścianie wciąż widział ślad po van Huysie. Z gramofonu dobiegały oczywiście dźwięki Bacha i Julii przyszło do głowy, gdy wyjmowała z torebki raport, że może starzec nastawia go przy każdej jej wizycie. Belmonte żałował, że nie przyszedł z nią Muńoz, matematyk-szachista, jak się wyraził z czytelną ironią, a następnie, siedząc w wózku inwalidzkim, rzucił okiem na raport przygotowany przez Julię: dane historyczne, końcowe wnioski Muńoza w odniesieniu do zagadki Rogera d'Arras, zdjęcia poszczególnych faz renowacji oraz kolorowy prospekt na temat obrazu i aukcji, niedawno wydrukowany przez Claymore'a. Czytał w milczeniu, kiwając z zadowoleniem głową. Chwilami podnosił wzrok, by popatrzeć na Julię z podziwem, po czym znów zagłębiał się w lekturze.
– Znakomite – orzekł, kiedy skończył i zamknął teczkę. – Jest pani niezwykłą młodą osobą.
– To nie tylko moja zasługa. Jak pan wie, sporo ludzi nad tym pracowało… Paco Montegrifo, Menchu Roch, Muńoz… – zawahała się. – Zwróciliśmy się też do znawców sztuki.
– Mówi pani o zmarłym profesorze Ortedze?
Julia popatrzyła na niego zaskoczona.
– Nie sądziłam, że pan wie.
Starzec uśmiechnął się krzywo.
– Otóż wiem. Kiedy zmarł, policja skontaktowała się z moją bratanicą, z jej mężem i ze mną… Przyszedł tu jakiś inspektor, żeby mnie przesłuchać, nie pamiętam nazwiska… Taki gruby, z gęstymi wąsami.
– To Feijoo. Nadinspektor Feijoo – spuściła wzrok zażenowana. Niech to szlag trafi. Niech szlag trafi bezmyślnego policjanta. -…Ostatnim razem, kiedy tu byłam, nic mi pan nie mówił.
– Miałem nadzieję, że sama mi pani powie. A skoro pani milczała na ten temat, to wnosiłem, że miała pani swoje powody.
Wyczuła w jego głosie rezerwę i zdała sobie sprawę, że chyba traci sojusznika.
– Uważałam… To znaczy, naprawdę jest mi przykro. Nie chciałam pana niepokoić tymi historiami. Ostatecznie pan…
– Chodzi pani o mój wiek i zdrowie? – Belmonte splótł na brzuchu kościste, pokryte plamami dłonie. – Czy może bała się pani, że to wpłynie na losy obrazu?
Dziewczyna zaprzeczyła ruchem głowy, nie wiedząc sama, co odrzec. Wreszcie wzruszyła ramionami z uśmiechem i wyrazem szczerego zakłopotania na twarzy. Doszła do wniosku, że tylko taka reakcja zadowoli gospodarza.
– Jak mam się panu wytłumaczyć? – wymamrotała i stwierdziła, że był to strzał w dziesiątkę: Belmonte też się uśmiechnął, przystając na zaproponowany przez nią poufny ton.
– Proszę się nie martwić. Życie nie jest łatwe, a co dopiero stosunki między ludźmi.
– Zapewniam pana, że…
– O niczym nie trzeba mnie zapewniać. Mówiliśmy o profesorze Ortedze… To był wypadek?
– Chyba tak – skłamała. – Przynajmniej o ile mi wiadomo.
Stary popatrzył na swoje dłonie. Nie sposób było orzec, czy jej uwierzył.
– Niezależnie od wszystkiego, to potworna historia… Nie sądzi pani? – W jego głębokim, poważnym spojrzeniu dostrzegła lekki niepokój. – Te sprawy, mam na myśli śmierć, robią na mnie spore wrażenie. A w moich latach powinno być odwrotnie. Ciekawe, że wbrew wszelkiej logice człowiek przywiązuje się do własnej egzystencji z siłą odwrotnie proporcjonalną do tej resztki życia, jaka mu została.
Przez moment Julia miała ochotę zdradzić mu pozostałą część historii: opowiedzieć o tajemniczym szachiście, o groźbach, o mrocznych przeczuciach, jakie ją ogarniały. O przekleństwie van Huysa, którego ślad, pusty prostokąt pod zardzewiałym gwoździem, spoglądał na nich ze ściany na podobieństwo złej wróżby. Ale to wiązało się z wyjaśnieniami, których nie miała siły mu udzielić. Bała się, że niepotrzebnie jeszcze bardziej starszego pana zaniepokoi.
– Nie ma się czym tak przejmować – skłamała znowu z absolutnym spokojem. – Wszystko jest pod kontrola. Podobnie jak obraz.
Uśmiechnęli się do siebie, ale były to uśmiechy wymuszone. Julia nadal nie miała pojęcia, czy Belmonte jej wierzy, czy nie. Po chwili gospodarz zmarszczył czoło.
– Co się tyczy obrazu, chciałbym coś pani powiedzieć… – przerwał i chwilę myślał. – Poprzednim razem, kiedy odwiedziliście mnie państwo, pani i ten szachista, już po państwa wyjściu zastanawiałem się nad treścią obrazu van Huysa… Przypomina sobie pani naszą dyskusję o systemie niezbędnym do zrozumienia innego systemu, że obydwa potrzebują jeszcze systemu wyższego rzędu, i tak w nieskończoność…? Wiersz Borgesa o szachach, pytanie, jaki bóg spoza Boga porusza graczem, który figurę trzyma…? Otóż widzi pani, sądzę, że coś takiego jest z tym obrazem. Ze coś jest zawarte w samym sobie, co samo się powtarza, a człowiek podążając za tym, dociera do punktu wyjścia… W moim odczuciu prawidłowy klucz do odczytania Partii szachów nie otwiera przed nami drogi linearnej, czyli następstwa faktów, które oddalałoby nas od punktu początkowego. Ten obraz obraca się sam wokół siebie, jak gdyby prowadził do własnego wnętrza… Rozumie mnie pani?
Zasłuchana w słowa starca, Julia skinęła głową. Usłyszała po prostu racjonalne, wypowiedziane na głos potwierdzenie własnych domysłów. Przypomniała sobie swój szkic, sześć poziomów, które zawierały się jedne w drugich, wieczny powrót do punktu wyjścia, obrazy wewnątrz obrazów.
– Rozumiem to lepiej, niż pan przypuszcza – odparła.
– To jakby obraz oskarżał sam siebie.
Belmonte zawahał się, zmieszany.
– Oskarżał? To trochę wykracza poza mój tok rozumowania – zadumał się przez chwilę, po czym jednym mchem brwi wykluczył ten niezrozumiały dlań wątek.
Miałem na myśli coś innego… – pokazał w kierunku gramofonu. – Niech pani posłucha Bacha.
– Jak zwykle.
Belmonte uśmiechnął się porozumiewawczo.
– Dzisiaj nie planowałem towarzystwa Johanna Sebastiana, ale postanowiłem go przywołać na pani cześć. Mówię o Suicie francuskiej numer 5. Proszę zauważyć: ta kompozycja składa się z dwóch połówek, każda z nich zostaje powtórzona. Tonika pierwszej połowy to G, ale gdy dobiega do końca, jest już w tonacji D… Kojarzy pani? I teraz proszę o uwagę: wydaje się, że utwór skończył się w tej tonacji, ale nasz podstępny Bach każe nam raptem wrócić do początku, znów mamy tonikę G i znów transpozycję na D. Nawet nie wiemy jak, a dzieje się to raz za razem… I co pani na to?
– Pasjonujące – Julia śledziła z zapartym tchem zmiany akordów. – To jak nieustająca pętla… Jak obrazy i rysunki Eschera, gdzie rzeka płynie, spada kaskadą i w niewytłumaczalny sposób trafia do punktu wyjścia… Albo schody, które prowadzą donikąd, do własnego początku.
Belmonte uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Właśnie. A przecież można grać według różnych kluczy. – Spojrzał na pusty prostokąt na ścianie. – Trudno jest, jak sądzę, zdać sobie sprawę, w którym punkcie tych kręgów człowiek się znajduje.
– Ma pan rację. Ciężko byłoby mi to panu wytłumaczyć, ale coś podobnego jest w całej sprawie obrazu. Kiedy już się wydaje, że historia się kończy, nagle zaczyna się na nowo, choć w trochę innym kierunku. Pozornie w innym… Bo może wcale nie ruszamy się z miejsca.
Belmonte wzruszył ramionami.
– Ten paradoks muszą rozstrzygnąć państwo, pani i pani znajomy szachista. Mnie brakuje danych. Poza tym, jak pani wie, jestem amatorem. Nawet nie byłem w stanie domyślić się, że tę partię trzeba rozegrać do tyłu. – Zapatrzył się na Julię. – A mając Bacha na uwadze, to z mojej strony błąd nie do wybaczenia.
Dziewczyna wsunęła dłoń do torebki po paczkę papierosów i zadumała się nad najnowszymi niespodziewanymi interpretacjami. Po nitce do kłębka – pomyślała. – Za dużo tych nici jak na jeden kłębek.
– A poza policją i mną odwiedzał pana ostatnio ktoś, kto interesował się obrazem…? Albo szachami?
Starzec zwlekał z odpowiedzią, może usiłując doszukać się w tym pytaniu ukrytych intencji. Wreszcie wzruszył ramionami.
– Ani tym, ani tym. Kiedy żyła moja żona, istotnie, ludzie tu przychodzili. Była bardziej towarzyska ode mnie. Od kiedy jestem wdowcem, utrzymałem zaledwie paru przyjaciół. Na przykład Estebana Cano. Pani jest za młoda, żeby pamiętać czasy, gdy był wziętym skrzypkiem… Ale umarł zimą, teraz będzie już dwa lata… Prawdę mówiąc, mój stary, niewielki krąg towarzyski stale się zmniejsza. Należę do nielicznych, co przeżyli – uśmiechnął się z rezygnacją. – Jeszcze jest Pepe, dobry przyjaciel. Pepin Perez Gimenez, też na emeryturze, do dzisiaj chadza do kasyna i wpada tu od czasu do czasu uciąć partyjkę. Ale ma już prawie siedemdziesiąt lat i silne bóle głowy, jak gra dłużej niż pół godziny. Swego czasu był wielkim szachistą… Czasami grywa ze mną. Albo z moją bratanicą.
Julia brała właśnie papierosa do ręki, ale w tym momencie zamarła. Powróciła do przerwanej czynności bardzo powoli, jakby się bała, że gwałtowny albo niecierpliwy gest może zatrzeć to, co przed chwilą usłyszała.
– Pańska bratanica gra w szachy?
– Lola…? Całkiem nieźle. – Inwalida uśmiechnął się w szczególny sposób, żałując może, że ta zaleta bratanicy nie ma sióstr w innych dziedzinach życia. – Sam przed laty nauczyłem ją grać. Ale przerosła mistrza.
Julia z najwyższym trudem starała się zachować spokój. Siłą woli niespiesznie zapaliła papierosa i zanim przemówiła, wypuściła dwie długie smugi dymu. Serce trzepotało jej w piersiach. Strzeliła na ślepo.
– Co pańska bratanica sądzi o obrazie…? Jest zadowolona, że zdecydował się pan go sprzedać?
– Jest cała w skowronkach. A jej mąż tym bardziej – w głosie Belmontego zabrzmiała nutka goryczy. – Przypuszczam, że Alfonso już z góry wie, na które numery w ruletce postawi każdego centyma uzyskanego z van Huysa.
– Jeszcze ich nie ma – zauważyła Julia, wpatrując się w gospodarza.
Inwalida z niezmąconym spokojem wytrzymał to spojrzenie i dłuższą chwilę nie odpowiadał. W jego jasnych, wilgotnych oczach pojawił się surowy blask, by po chwili zgasnąć.
– Za moich czasów – powiedział z niespodziewanie dobrym humorem, a Julia mogła teraz dostrzec w jego oczach jedynie łagodną ironię – mawiało się, żeby nie dzielić skóry na żywym niedźwiedziu.
Julia poczęstowała go papierosem.
– Czy bratanica poruszała kiedykolwiek temat zagadki obrazu, postaci albo samej partii szachów?
– Nie przypominam sobie. – Stary zaciągnął się głęboko dymem. – Pani pierwsza przyniosła nam nowiny o obrazie. Dla nas to był zawsze obraz szczególny, ale nie niezwykły… Ani tajemniczy. – Spojrzał w zamyśleniu na prostokąt na ścianie. – Wydawało się, że wszystko jest na wierzchu.
– A nie wie pan, czy zanim albo w czasie, kiedy Alfonso przedstawił państwu Menchu Roch, pańska bratanica dogadywała się z kimś innym?
Belmonte zmarszczył czoło. Najwyraźniej taka ewentualność bardzo mu była nie w smak.
– Mam nadzieję, że nie. Koniec końców, to był mój obraz. – Popatrzył na papierosa w ręku wzrokiem, jakim umierający spogląda na święte oleje, i na jego ustach pojawił się słaby chytry uśmieszek, nie pozbawiony inteligentnej złośliwości. – I ciągle jest mój.
– Pozwoli pan, don Manuelu, że jeszcze o coś zapytam?
– Pani pozwolę na wszystko.
– Czy słyszał pan kiedykolwiek, żeby bratanica rozmawiała z mężem o zasięgnięciu opinii historyka sztuki?
– Nie sądzę. Nie przypominam sobie, a chyba o czymś takim bym nie zapomniał… – Patrzył na Julię zaintrygowany i pełen podejrzeń. – Profesor Ortega zdaje się był kimś takim, prawda…? Historykiem sztuki. Nie sugeruje pani chyba…
Julia postanowiła zwijać żagle. Wolała nie posuwać się za daleko, więc wybrnęła z sytuacji za pomocą najpiękniejszego ze swoich uśmiechów.
– Nie myślałam o Alvarze Ortedze, ale o jakimkolwiek historyku sztuki… Ale to nic dziwnego, jeśli była ciekawa, ile obraz jest wart albo jakie są jego dzieje…
Belmonte zerknął zadumany na plamy pokrywające wierzch jego dłoni.
– Nigdy o tym nie wspominała. Spodziewam się zresztą, że powiedziałaby mi, bo dużo rozmawialiśmy o van Huysie. Zwłaszcza kiedy rozgrywaliśmy tę samą partię, nad którą siedzą postacie… Rzecz jasna graliśmy ją do przodu. Wie pani co…? Chociaż przewaga jest po stronie białych, Lola, grając czarnymi, zawsze wygrywała.
Prawie przez godzinę chodziła tam i sam we mgle i usiłowała uporządkować myśli. Na twarzy i włosach perliły jej się krople wilgoci. Przeszła obok wejścia do hotelu Pałace, którego odźwierny, wystrojony w cylinder i uniform ze złotymi galonami, schronił się pod markizą, owinięty w płaszcz, który nadawał mu bardzo dziewiętnastowieczny i londyński wygląd, jak ulał do mgły. Brakuje tu jeszcze – pomyślała – dorożki z latarnią przyćmioną na skutek smogu, oraz wysiadających z niej Sherlocka Holmesa i jego wiernego Watsona. A gdzieś w brudnej mgle mógłby czaić się niecny profesor Moriarty. Napoleon zbrodni. Geniusz zła.
Za dużo ludzi gra ostatnio w szachy. Każdy może mieć wystarczające powody, żeby interesować się van Huysem. Za dużo portretów dostrzega wewnątrz tego cholernego obrazu.
Muńoz. On był jedyną osobą, którą poznała po tym, jak pojawiła się tajemnica. Podczas niespokojnych godzin, kiedy przekręcała się w łóżku, na próżno kusząc sen, tylko jego nie widywała w koszmarnych wizjach. Na jednym końcu kłębka Muńoz, a cała reszta postaci na drugim. Ale jego też nie mogła być pewna. Rzeczywiście, poznała go potem, kiedy pierwsza tajemnica już się ujawniła, ale zanim historia wróciła do punktu wyjścia i nabrała odmiennej tonacji. Przy tak zaawansowanym splocie wydarzeń nie można było mieć absolutnej pewności, że śmierć Alvara i pojawienie się tajemniczego szachisty to elementy tego samego posunięcia.
Zrobiła jeszcze parę kroków i stanęła, czując, że twarz ma całą mokrą od otaczającej mgły. W ostatecznym rozrachunku pewna mogła być tylko siebie samej. Tylko tym dysponowała, żeby iść naprzód. Tym – i pistoletem, który dalej nosiła w torebce.
Poszła do klubu szachistów. W holu leżały trociny, widać było parasole, płaszcze i peleryny, unosił się zapach wilgoci, dymu tytoniowego i szczególna woń miejsc uczęszczanych wyłącznie przez mężczyzn. Przywitała się z dyrektorem Cifuentesem, który usłużnie wyszedł jej na spotkanie, a gdy pomruki na widok dziewczyny jęły cichnąć, rozejrzała się po stołach, chcąc odnaleźć Muńoza. Siedział pochłonięty grą, oparty łokciem o poręcz krzesła. Nieruchomy, z podbródkiem w dłoni, przypominał sfinksa. Jego przeciwnik, młody człowiek w grubych okularach dalekowidza, oblizywał wargi i strzelał niespokojnymi spojrzeniami w kierunku wytrawnego gracza, jakby obawiał się, że ten lada chwila zniszczy misterną linię obronną, którą, sądząc po nerwowym zachowaniu i wyczerpanej minie, zbudował wokół własnego króla z najwyższym wysiłkiem.
Muńoz był jak zwykle spokojny i nieobecny i można by przysiąc, że jego oczy nie tyle studiują szachownicę, ile raczej odpoczywają patrząc na nią. Kto wie, może właśnie oddawał się tym marzeniom, o których kiedyś opowiadał Julii, szybował myślą tysiące kilometrów od stolika szachowego, a jego matematyczny umysł układał i wykluczał nieskończone kombinacje? Trzech czy czterech kibiców przyglądało się rozgrywce z pozornie większym zainteresowaniem, niż dawało się zauważyć u samych zawodników. Co i raz wymieniali po cichu komentarze, sugerując taki czy inny ruch. Napięcie panujące wokół stołu kazało przypuszczać, że oczekiwano teraz decydującego posunięcia Muńoza, które ostatecznie pogrzebie młodego okularnika. To dodatkowo tłumaczyło nerwy tego ostatniego, który oczami wyolbrzymionymi przez szklane soczewki patrzył na swojego przeciwnika niczym niewolnik na arenie, otoczony przez lwy, co błaga o zmiłowanie wszechpotężnego cesarza w purpurach.
W tym momencie Muńoz podniósł wzrok i zobaczył Julię. Przez parę sekund przypatrywał jej się uważnie, jak gdyby jej nie poznał, po czym powoli wrócił do siebie ze zdziwieniem na twarzy. Przypominał kogoś, kto zbudził się ze snu albo przyjechał z dalekiej podróży. Gestem zaprosił dziewczynę w pobliże stolika, jego spojrzenie wyraźnie się ożywiło. Znów zerknął na szachownicę, chcąc sprawdzić, czy tam wszystko w porządku, by w końcu bez wahania, nie spiesząc się i nie na chybcika, ale z rozmysłem – przesunąć pionka. Wokół stołu rozległ się pomruk rozczarowania, a młody okularnik popatrzył na niego najpierw zdumiony, jakby był skazańcem ułaskawionym tuż przed egzekucją, następnie zaś uśmiechnięty i zadowolony.
– No, dalej to już warcaby – ocenił któryś z gapiów.
Muńoz, wstając od stołu, wzruszył ramionami.
– Tak – odparł. Nie patrzył już na szachownicę. – Ale goniec na d7 doprowadziłby do mata w pięciu.
Porzucił grupkę i podszedł do Julii, tymczasem kibice Studiowali wariant, o którym przed chwilą mówił. Julia ukradkiem pokazała w ich stronę.
– Muszą nienawidzić pana z całego serca – rzekła cicho.
Szachista przechylił głowę, a jego minę równie dobrze można było uznać za daleki uśmiech, jak i za grymas pogardy.
– Pewnie tak – odpowiedział, wziął do ręki płaszcz i ruszył naprzód. – Zlatują się jak sępy, w nadziei że będą świadkami, jak ktoś mnie wreszcie rozszarpie na strzępy.
– Ale pan pozwala z sobą wygrać… Dla nich to musi być upokarzające.
– Mniejsza o to – w jego głosie nie było śladu zadufania ani dumy, tylko bezinteresowna wzgarda. – Za nic w świecie nie chcą stracić żadnej mojej partii.
W szarej mgle okalającej muzeum Prado Julia poinformowała go o okolicznościach rozmowy z Belmontem. Muńoz wysłuchał do końca bez słowa komentarza, nawet kiedy dziewczyna wyjawiła mu, jakie hobby ma bratanica. Wilgoć nie przeszkadzała szachiście: spacerował powoli, wsłuchany w opowieść Julii, w rozpiętym płaszczu, z poluźnionym, jak zwykle, węzłem krawata. Głowę miał pochyloną, a oczy wbite w niezbyt czyste czubki butów.
– Pytała mnie pani kiedyś, czy kobiety też grają w szachy… – odezwał się w końcu. – Odpowiedziałem wtedy, że wprawdzie szachy są grą typowo męską, ale zdarzają się dobre szachistki. Tyle że należą do wyjątków.
– Które, jak podejrzewam, potwierdzają regułę.
Muńoz potarł dłonią czoło.
– Złe pani podejrzewa. Wyjątek nie tyle potwierdza, ile unieważnia albo niszczy wszelkie reguły… Dlatego tak bardzo trzeba uważać przy wyprowadzaniu wniosków. Ja tylko powiedziałem, że kobiety słabo grywają w szachy, a nie, że wszystkie źle grają. Rozumie mnie pani?
– Rozumiem.
– Nie przeczy to faktowi, że w praktyce kobiety mają nienadzwyczajne wyniki jako szachistki… Dam pani przykład: w Rosji, gdzie szachy są narodową rozrywką, tylko jednej kobiecie. Wierze Mienczik, udało się dorównać największym mistrzom.
– Z czego to wynika?
– Może z tego, że szachy wymagają zbyt dużej obojętności na świat zewnętrzny. – Zatrzymał się i popatrzył na Julię. – A jaka jest ta Lola Belmonte?
Dziewczyna zamyśliła się.
– Nie wiem, jak ją określić. Antypatyczna. Być może despotka… Agresywna. Szkoda, że nie było jej w domu, jak poszliśmy tam obydwoje.
Stali koło cembrowiny kamiennej fontanny, zwieńczonej niewyraźną sylwetką posągu, który groźnie pochylał się ku nim we mgle. Muńoz przygładził włosy do tyłu, spojrzał na zmoczoną dłoń i wytarł ją o płaszcz.
– Agresja, uzewnętrzniona albo wewnętrzna, charakteryzuje wielu graczy – uśmiechnął się zdawkowo, nie precyzując, czy ta definicja obejmuje także jego. – Szachistę zazwyczaj utożsamia się z człowiekiem osaczonym, w jakiś sposób uciskanym… Atak na króla, czyli sens gry, zamach na władcę, byłby więc formą wyzwolenia się z tego stanu. Widziana z takiej perspektywy gra może zainteresować kobietę… – przez usta Muńoza znów przebiegł słaby uśmiech. – Podczas rozgrywki ludzie wokół wydają się bardzo malutcy.
– A poprzez ruchy naszego przeciwnika odkrył pan u niego podobną cechę?
– To niełatwe pytanie. Mam za mało danych. Za mało ruchów. Na przykład: kobiety wykazują często predylekcję do gry gońcami – wchodząc w szczegóły, Muńoz wyraźnie się ożywiał. -…Nie znam przyczyn, dla których tak się dzieje, ale być może ta figura, poruszająca się bardzo w głąb szachownicy i po przekątnej, ma najbardziej żeński charakter ze wszystkich. – Machnął ręką, jakby sam nie przywiązywał specjalnej wagi do tego, co mówił, i chciał wymazać własne słowa. – Na razie jednak czarne gońce nie odgrywają w naszej partii ważnej roli… Jak pani widzi, mamy mnóstwo pięknych teorii, które do niczego nie służą… Stoimy przed problemem podobnym do tego na szachownicy: jesteśmy w stanie sformułować hipotezy, domysły, ale bez dotykania bierek.
– A zdradzi mi pan którąś hipotezę…? Czasem mam wrażenie, że doszedł pan do jakichś wniosków, ale nie chce ich nam pan wyjawić.
Muńoz przechylił głowę, jak zwykle, gdy miał się zmierzyć z trudnym zagadnieniem.
– To skomplikowana sprawa – odparł po krótkim wahaniu. – Mam w głowie parę koncepcji, ale stoję przed problemem, o którym właśnie pani powiedziałem… W szachach nie ma sposobu, żeby coś udowodnić, dopóki nie zrobi się ruchu, a wtedy już za późno na korektę.
Ruszyli dalej, mijając z jednej strony kamienne ławki, z drugiej zamazane we mgle ogrodzenia. Julia westchnęła cicho.
– Gdyby ktoś mi powiedział, że będę iść śladem mordercy po szachownicy, uznałabym, że oszalał. Do imentu.
– Już mówiłem pani, że szachy mają dużo wspólnego z dochodzeniem policyjnym. – Muńoz znowu machnął dłonią w powietrzu, jakby przesuwał figurę po planszy. – Jeszcze przed Conan Doyle'em ma pani metodę analityczną Dupina, u Poe.
– Edgara Allana Poe…? Nie uwierzę, że on też grał w szachy.
– Byt wielbicielem szachów. Najsłynniejszą anegdotą jest jego śledztwo w sprawie tak zwanego Gracza Maelzela, który prawie nigdy nie przegrał partii… Poe poświęcił mu esej napisany w tysiąc osiemset trzydziestym którymś. Żeby rozwikłać jego zagadkę, przeprowadził szesnaście wariantów analitycznych, by wreszcie dojść, że wewnątrz automatu musi znajdować się ukryty człowiek.
– I to samo pan robi? Szuka ukrytego człowieka?
– Próbuję, ale to niczego nie gwarantuje. Nie jestem Allanem Poe…
– Oby się panu udało, to leży w moim interesie… Pan jest moją ostatnią nadzieją.
Muńoz poruszył ramionami i milczał przez chwilę.
– Nie chciałbym, żeby się pani za bardzo łudziła – rzekł, przeszedłszy kilka kroków. – Kiedy zaczynałem grać w szachy, były takie momenty, w których sądziłem, że nie przegram żadnej partii… I nagle, w samym środku euforii, padałem pokonany i dopiero klęska pozwalała mi znów stanąć twardo na ziemi – przymknął oczy, jakby czaił się na kogoś we mgle. – Okazuje się, że każdy znajdzie lepszego od siebie przeciwnika. Dlatego dobrze jest trwać w zdrowej niepewności.
– Mnie ta niepewność wykańcza.
– Ma pani powody, by tak to odczuwać. Przystępując do partii, szachista wie, że walka będzie bezkrwawa. Pociesza się, że to w końcu tylko gra… Pani przypadek jest inny.
– A pan…? Uważa pan, że on domyśla się pańskiej roli w tej historii?
Muńoz zrobił wymijającą minę.
– Nie mam pojęcia, czy on wie, kim jestem. Ale jest pewien, że ktoś potrafi odczytać jego posunięcia. W innym razie gra nie miałaby sensu.
– Chyba powinniśmy odwiedzić Lolę Belmonte.
– Zgoda.
Julia spojrzała na zegarek.
– Jesteśmy blisko mojego domu, więc najpierw zapraszam pana na kawę. Jest u mnie Menchu, pewnie już wstała. Ma problemy.
– Poważne?
– Na to wygląda. Wczoraj w nocy zachowywała się nad wyraz dziwnie. Chciałabym, żeby pan ją poznał – zamyśliła się z niewesołą miną. – Zwłaszcza teraz.
Przeszli na drugą stronę alei. Samochody jechały powoli, oślepiając ich światłami.
– Jeśli to Lola Belmonte zorganizowała cały ten horror – rzekła Julia nagle – to ją zamorduję tymi rękami…
Muńoz popatrzył na nią zaskoczony.
– Założywszy, że teoria o agresywności jest słuszna – powiedział, a Julia stwierdziła, że spogląda na nią z nieznanym jej dotychczas, pełnym zainteresowania szacunkiem – to byłaby z pani znakomita szachistka, o ile chciałaby pani poświęcić się szachom.
– Już zaczęłam – odparła, patrząc z niechęcią na otaczające ją mętne, mgliste cienie. – Od jakiegoś czasu gram w szachy. I za cholerę mnie to nie bawi.
Wsunęła klucz w potężny zamek i przekręciła go dwukrotnie. Muńoz czekał obok na podeście. Składał na ramieniu płaszcz, który właśnie zdjął.
– Wszystko jest rozbebeszone – powiedziała. – Rano nie miałam czasu posprzątać…
– Nie ma znaczenia. Najważniejsza jest kawa.
Julia weszła do pracowni, położyła torebkę na krześle i rozsunęła żaluzje w lukarnie. Mglista jasność dnia napłynęła do środka, oblewając wnętrze szarym światłem, niezdolnym rozgonić cieni z najdalszych zakątków mieszkania.
– Za ciemno – powiedziała i podeszła do kontaktu lampy. W tym momencie zobaczyła zdziwienie w oczach Muńoza i w nagłej panice pobiegła wzrokiem za jego spojrzeniem.
– Gdzie postawiła pani obraz? – spytał szachista. Nie odpowiedziała. Głęboko w niej coś pękło. Wpatrywała się nieruchomo, szeroko otwartymi oczyma, w puste sztalugi.
– Menchu – wymamrotała po chwili, czując, że wszystko się w niej wywraca. – Zapowiadała mi to wczoraj w nocy, u ja, jak ta głupia, nie zwróciłam uwagi…!
Żołądek skurczył się jej w odruchu potwornych mdłości, w ustach poczuła gorzką żółć. Spojrzała nieprzytomnie na Muńoza i, nie mogąc się dłużej powstrzymać, popędziła do łazienki. W przedpokoju opadły z niej siły, stanęła, oparła się o futrynę drzwi do sypialni. I wtedy zobaczyła Menchu. Leżała na podłodze u nóg łóżka, twarzą do góry, a chustkę, którą została uduszona, jeszcze miała zawiązaną wokół szyi. Sprawca podciągnął jej groteskowo spódnicę aż do pasa, a między nogi wbił szyjkę butelki.