Białe i czarne bierki symbolizowały jakby manichejską
walkę między światłem a ciemnością,
między dobrem a ziem, toczącą się w duszy
człowieka.
Garri Kasparow, Autobiografia,
– Ciągle o tym myślałem, nie mogłem zasnąć… Nagle dotarło do mnie, że analizuję jedyne możliwe zagranie. – Muńoz wyjął kieszonkowe szachy na stół. Obok położył pomięty i upstrzony notatkami szkic. – Ale jeszcze wtedy nie mogłem w to uwierzyć. Przez godzinę sprawdzałem co i rusz od początku, w tę i we w tę.
Siedzieli w całodobowym drugstorze, przy stoliku koło dużej szyby, przez którą rozciągał się widok na ogromną, pustą aleję. W lokalu było niewielu gości: paru aktorów z pobliskiego teatru i z pół tuzina nocnych marków płci obojga. Koło elektronicznie zamykanych drzwi stał ochroniarz w uniformie paramilitarnym i ziewał, spoglądając na zegarek.
– Niech pani popatrzy. – Szachista pokazywał szkic, a następnie niewielką planszę. – Przedtem odtworzyliśmy ostatni ruch czarnego hetmana, który przeszedł z b2 na c2, ale nie wiedzieliśmy, jakie posunięcie białych go do tego zmusiło… Pamięta pani? Rozpatrując zagrożenie ze strony białych wież, uznaliśmy, że wieża stojąca na b5 mogła przybyć z dowolnego kwadratu w rzędzie 5. Ale to jeszcze nie tłumaczy ucieczki hetmana, bo szachowałaby go wcześniej druga biała wieża na b6… Powiedzieliśmy, że pierwsza wieża mogła zbić jakąś bierkę na b5. Ale jaką? Tu się zatrzymaliśmy.
– No i jaką ostatecznie? – Julia uważnie wpatrywała się w szachownicę. Ten geometryczny biało-czarny wzór nie stanowił już dla niej ziemi nieznanej, był teraz całkiem znajomym terenem. – Mówił pan, że zastanowi się nad tymi, co już wypadły z gry…
– Tak zrobiłem. Zbadałem każdą zbitą bierkę i doszedłem do zdumiewającego wniosku:
– …Kogo mogła zbić wieża na b5?… – Muńoz patrzył na szachownicę bezsennymi oczyma, jakby faktycznie nadal nie znał odpowiedzi. – Nie czarnego skoczka, bo obydwa są jeszcze w grze… Nie gońca, bo b5 jest polem białym, a czarny goniec białopolowy dotychczas nie ruszył się z miejsca. Stoi na c8 zablokowany przez dwa piony, które też nie wzięły dotąd udziału w partii.
– Może czarnego pionka – podsunęła Julia.
Muńoz pokręcił głową.
– Wykluczenie tej możliwości zabrało mi więcej czasu, bo posterunki pionów są w tej partii bardzo zagmatwane. Ale nie mógł to być żaden czarny pion, bo ten, który stoi na a5, pochodzi z pola c7. Wie pani, że piony biją po przekątnej, zatem ten przypuszczalnie zbił dwie białe bierki na b6 i a5… Pozostałe cztery czarne piony ewidentnie zostały zbite daleko od tego miejsca. Nigdy w życiu nie mogłyby zajść na b5.
– Czyli że chodzi o czarną wieżę, bo tylko ona jeszcze stoi poza planszą… Biała wieża zbiła ją na b5.
– Niemożliwe. Z układu bierek wokół pola a8 wynika, że czarna wieża została zbita właśnie tam, w swoim pierwotnym położeniu, zanim zdołała się ruszyć. Została zbita przez białego skoczka, chociaż to już nie ma takiego znaczenia…
Zdezorientowana Julia podniosła oczy znad szachownicy.
– Nie dociera do mnie… To wyklucza wszystkie czarne bierki. Co w takim razie zbiła biała wieża na b5?
Muńoz uśmiechnął się lekko, ale bez zarozumialstwa. Bawiło go albo pytanie zadane przez Julię, albo odpowiedź, którą przyszykował.
– Tak naprawdę niczego. Nie, niech pani tak na mnie nie patrzy. Pani malarz van Huys był też mistrzem w podsuwaniu fałszywych tropów… Bo nikt niczego nie zbił na b5. – Skrzyżowawszy ramiona, pochylił się nad małą szachownicą i zamilkł. Po chwili podniósł wzrok na Julię i dotknął palcem czarnego hetmana. – Skoro ostatnim ruchem białych nie był szach hetmanowi wykonany przez wieżę, to oznacza, że do tego szacha doszło przez odkrycie wieży przez inną białą bierkę… Chodzi mi o bierkę, która stała na b4 albo b3. Van Huys musiał mieć niezły ubaw, wiedząc, że tymi dwiema zwodniczymi wieżami płata sporego figla komuś, kto będzie próbował rozwiązać zagadkę.
Julia skinęła powoli głową. Jedno proste zdanie Muńoza wystarczyło, by zakątek szachownicy, który do niedawna zionął statyczną nudą, teraz oferował nieskończone możliwości. Ten facet z jakąś niezwykłą magią prowadził innych przez zawiły, biało-czarny labirynt pełen ukrytych kluczy. Tak jakby posługiwał się siecią niewidocznych połączeń pod planszą, ukazującą niemożliwe, nieoczekiwane kombinacje, które stawały się ciałem, gdy tylko o nich wspomniał, i ujawniały się widzom w całej okazałości, jakby naprawdę trudno ich było przedtem nie dostrzec.
– Rozumiem – odparła po paru sekundach. – Biała bierka chroniła czarną damę przed wieżą. A kiedy ruszyła się z linii strzału, dama znalazła się w szachu.
– Właśnie.
– A co to była za bierka?
– Może sama pani sprawdzi?
– Biały pionek?
– Nie. Jeden został zbity na a5 albo b6, drugi dużo dalej od tego rejonu. Pozostałe też nie mogły tego zrobić.
– No to nic mi nie przychodzi do głowy.
– Niech pani uważnie popatrzy na szachownicę. Mogłem od razu pani powiedzieć, ale pozbawiłbym panią przyjemności, na którą chyba pani zasłużyła… Niech się pani spokojnie zastanowi. – Pokazał barek, wyludnioną ulicę, filiżanki z kawą na stoliku. – Nigdzie się nie spieszymy.
Julia zagłębiła się w szachownicy. Po jakimś czasie, nie odrywając od niej wzroku, wyciągnęła papierosa i uśmiechnęła się nieznacznie.
– Chyba mam – oznajmiła czujnie.
– Słucham.
– Goniec, który chodzi po białych polach, stoi nietknięty na f1 i nie miał czasu, żeby przejść z b3, a z b4 nie mógł, bo to jest pole czarne… – Zerknęła na Muńoza, szukając akceptacji, po czym kontynuowała: – To znaczy potrzebowałby co najmniej – policzyła przesuwając palcem nad szachownicą – trzech ruchów, żeby dostać się z b3 na swoje obecne miejsce… Czyli że to nie biały goniec umożliwił wieży szach czarnej damie. Dobrze kombinuję?
– Świetnie. Proszę dalej.
– Nie mogła też zrobić tego biała królowa, która teraz stoi na e1. Ani biały król… Natomiast biały goniec chodzący po czarnych kwadratach, który już został zbity, nie mógł stać na b3.
– Bardzo dobrze – potwierdził Muńoz. – A dlaczego?
– Bo pole b3 jest białe. Ale gdyby ten goniec ruszył się z b4, ciągle stałby na szachownicy, a go tam nie ma. Pewnie został zbity dużo wcześniej, w innym momencie partii,
– Prawidłowe rozumowanie. Czyli co nam zostaje?
Julia popatrzyła na szachownicę, czując, że nagły zimny dreszcz przechodzi ją po plecach i ramionach, jakby za dotknięciem ostrza noża. Do wyboru pozostawała tylko jedna figura, o której jeszcze nie wspomniała.
– Zostaje konik – powiedziała mimowolnym szeptem i przełknęła ślinę. – Biały konik.
Muńoz pochylił się ku niej z poważną miną.
– Biały skoczek, otóż to. – Chwilę siedział, nic nie mówiąc, i patrzył nie na szachownicę, a na Julię. – Biały skoczek, który z b4 przeszedł na c2, odsłaniając tym ruchem groźną dla czarnego hetmana wieżę… I właśnie tam, na c2, czarny hetman, chroniąc się przed szachem i chcąc zdobyć przewagę liczebną, zbił skoczka. – Muńoz znowu zamilkł, sprawdzając, czy o czymś ważnym nie zapomniał. Wreszcie blask w jego oczach przygasł, jakby ktoś przekręcił wyłącznik. Szachista oderwał wzrok od Julii, jedną ręką zgarnął bierki, drugą zamknął szachownicę, kończąc tym gestem swój udział w sprawie.
– Czarna królowa – powiedziała osłupiała Julia, niemalże słysząc warkot, z jakim jej umysł pracował na najwyższych obrotach.
– Tak. – Muńoz wzruszył ramionami. – Czarna królowa zabiła rycerza… Cokolwiek to oznacza.
Julia podniosła do ust papierosa, który był już tylko kupką żaru, zaciągnęła się mocno, parząc sobie palce i rzuciła resztkę na podłogę.
– To oznacza – wymamrotała, wciąż oszołomiona odkryciem – że Ferdynand Altenhoffen jest niewinny… – Zaśmiała się sucho i z niedowierzaniem popatrzyła na szkic partii, leżący nadal na blacie. Następnie wyciągnęła dłoń i położyła palec wskazujący na polu cl, na fosie Wrót Wschodnich cytadeli ostenburskiej, gdzie zabito Rogera d'Arras. – To oznacza – dodała czując dreszcz – że Beatrycze Burgundzka kazała zamordować rycerza.
– Beatrycze Burgundzka?
Julia przytaknęła. Teraz wszystko wydawało się tak jasne, tak oczywiste… Sama strzeliłaby sobie w łeb za karę, że wcześniej na to nie wpadła. Cała partia, cały obraz dosłownie wykrzykiwały tę prawdę. Van Huys uwiecznił ją z wielką starannością, co do szczegółu.
– Nie mogło być inaczej… Czarna dama, oczywiście: Beatrycze, księżna Ostenburga. – Chwilę szukała słów. – Przeklęta żmija.
Widziała to teraz aż nadto wyraźnie: malarza, który porusza się po swojej pachnącej oliwami i terpentyną pracowni – od światła okiennego ku łojowym świecom stojącym tuż przy obrazie. Miesza pigment miedziowy z żywicą, żeby uzyskać zdecydowaną zieleń, która oprze się stuleciom. Potem powoli kładzie ją kolejnymi pociągnięciami pędzla, uzupełnia fałdy sukna przykrywającego stół, zamalowuje napis QUIS NECAVIT EQUITEM, który kilka tygodni wcześniej sporządził za pomocą aurypigmentu. Zakrywa przepiękne gotyckie litery z takim bólem, bez wątpienia na zawsze. Ale książę Ferdynand miał rację: “To zbyt oczywiste, mistrzu van Huysie”.
Chyba jakoś tak to się odbyło, a stary mistrz na pewno złorzeczył przez zaciśnięte zęby, manewrując z wolna pędzlem, a tymczasem w blasku świec żywo lśniły niedawno położone na dębowej desce kolory. Może właśnie w tym momencie potarł sobie zmęczone oczy i pokręcił głową. Wzrok miał już nie ten, i to od jakiegoś czasu. Czuł upływające lata. Z coraz większym trudem potrafił się skupić nawet nad jedyną rozrywką, jaka zimą, gdy dni są krótsze, a światła mniej, pomagała mu zapomnieć o malowaniu: nad szachami. Tę pasję dzielił z nieszczęsnym panem Rogerem, który za życia był jego protektorem i przyjacielem i pomimo różnicy stanu i pozycji nie brzydził się poplamionego farbami kaftana, kiedy odwiedzał go w pracowni, żeby rozegrać partyjkę pośród olejków, glinek, pędzli i nieukończonych obrazów. Jak nikt potrafił na przemian toczyć walkę na bierki i gawędzić o sztuce, miłości i wojaczce. Albo wygłaszać niezwykłe myśli, jak ta, często powtarzana, a dziś brzmiąca w uszach złowrogo: że szachy to gra dla ludzi, którzy lubią bezczelnie przechadzać się po paszczy Diabła.
Obraz był już gotowy. W młodych latach Pieter van Huys wraz z ostatnim pociągnięciem pędzla odmawiał był krótką modlitwę dziękczynną za szczęśliwe dokończenie dzieła. Ale z upływem lat jego usta coraz bardziej milkły, oczy stawały się coraz suchsze, a włosy posiwiały. Skinął tylko głową, odłożył pędzel do glinianego pojemnika wypełnionego rozpuszczalnikiem i wytarł palce w pomięty skórzany fartuch. Następnie podniósł kandelabr i cofnął się o krok. Niech mu Bóg wybaczy, ale trudno było w tym momencie nie doświadczać uczucia dumy. Partia szachów znacznie wykraczała poza treść zamówienia księcia pana. Na obrazie było wszystko: życie, piękno, miłość, śmierć, zdrada. Ta dębowa deska jest dziełem sztuki, które przeżyje i jego, i tych, których na niej przedstawił. Stary mistrz flamandzki poczuł w sercu chłodny powiew nieśmiertelności.
Zobaczyła Beatrycze Burgundzką, księżną Ostenburga, jak siedzi pod oknem i czyta Poemat o róży i rycerzu, a promień słońca pada ukośnie zza jej ramion, oświetlając iluminowane stronice. Zobaczyła, że jej ręka w kolorze kości słoniowej, z lśniącym w owym promieniu pierścieniem, drży delikatnie niczym liść na gałęzi podczas lekkiego zefiru. Może kochała i była nieszczęśliwa, a duma nie pozwalała jej zapomnieć, że ów mężczyzna śmiał odmówić jej tego, czego nie odmówił królowej Ginewrze sam Lancelot z Jeziora… Ale mogło też być inaczej: najemny kusznik miał pomścić urazę, jaka została po dawnych uniesieniach, po ostatnim pocałunku, po bezwzględnym pożegnaniu… Nad odległym krajobrazem pędziły chmury po niebieskim flamandzkim niebie, a dama wciąż siedziała pogrążona w lekturze książki trzymanej na podołku. Nie. To było niemożliwe, przecież Ferdynand Altenhoffen w życiu nie złożyłby hołdu zdradzie, a Pieter van Huys nie włożyłby w swoje dzieło całej maestrii i wiedzy… Raczej należałoby podejrzewać, że oczy nie patrzyły przed siebie, bo starały się ukryć łzę. Ze czarny aksamit był kirem po własnym sercu, przeszytym tym samym grotem, który zaświstał przy fosie. Sercu, które ustąpiło przed racją stanu, przed zaszyfrowanym listem jej kuzyna, księcia Burgundii, Karola: złożonym na kilka razy pergaminem ze złamaną pieczęcią, który, oniemiała z rozpaczy, zmięła zimnymi dłońmi, a później spaliła w płomieniu świecy. Listem poufnym, przekazanym przez zauszników.
Intrygi i spiski knute wokół księstwa i jego przyszłości, która była także przyszłością Europy. Stronnictwo francuskie, stronnictwo burgundzkie. Cicha wojna gabinetowa, równie bezlitosna, jak najsroższa bitwa w polu: bez bohaterów, za to z katami w koronkach, których bronią byty sztylet, trucizna i kusza… Zew krwi, powinność, jakiej domagała się rodzina, nie zakładały niczego, czego później nie wybaczyłby dobry spowiednik. Co najwyżej tego, żeby stanęła właściwego dnia i o właściwej godzinie w oknie wieży Wrót Wschodnich, gdzie co wieczór pokojówka czesała jej włosy. W oknie, pod którym dzień w dzień o tej samej porze przechadzał się Roger d'Arras, rozmyślając samopas o swej niemożliwej miłości i o swoich tęsknotach.
Tak. Może czarna dama miała oczy spuszczone, wbite w książkę na podołku, wcale nie dlatego, że czytała, ale ponieważ płakała. Ale mogło też być i tak, że nie śmiała spojrzeć w oczy malarza, przez które bacznie przyglądały jej się Wieczność i Historia.
Zobaczyła Ferdynanda Altenhoffena, nieszczęsnego księcia, targanego wichrami ze wschodu i z zachodu, szalejącymi po Europie, która zmieniała się stanowczo zbyt szybko. Stał zrezygnowany i bezradny, więzień własnego miejsca i czasu, bił zamszowymi rękawicami o jedwabne pludry i trząsł się z wściekłości i rozpaczy, nie mogąc ukarać zabójcy jedynego przyjaciela, jakiego miał w życiu. Oparty o kolumnę w sali udekorowanej gobelinami i sztandarami, wspominał lata młodości, wspólne marzenia, własny podziw dla młodzieńca, który poszedł na wojnę i wrócił okryty bliznami i chwałą. W murach zamku wciąż rozbrzmiewał jego śmiech, jego spokojny, rozważny głos, jego rzucane na stronie ważkie uwagi, wytworne komplementy pod adresem dam, stanowcze rady, echo i ciepło jego przyjaźni… Ale oto go zabrakło. Odszedł w mroki.
“A najgorsze, mistrzu van Huysie, najgorsze, stary przyjacielu, stary malarzu, któryś miłował go prawie tak jak ja, najgorsze, ze nie można go pomście; i ona, i ja, i on sam, jesteśmy igraszkami w rękach możnych, w rękach tych, co mocą własnych pieniędzy i wpływów postanawiają, że czas wymaże Ostenburg z map, które kreślą kartografowie… Nie mogę żadnej głowy ściąć na grobie mego druha, choćbym nawet wiedział, którą. Tylko ona wiedziała, ale zataiła. Zabiła go swym milczeniem, zezwoliła, by stawił się jak co wieczór – ja też opłacam dobrych szpiegów – przy fosie Wrót Wschodnich, zmamiony niemym śpiewem syrenim, który pcha mężczyzn w objęcia przeznaczenia. Przeznaczenia, co uśpione albo ślepe się zdaje, lecz pewnego dnia otwiera oczy i patrzy na nas.
Jak widzisz, mistrzu van Huysie, nie ma miejsca na zemstę. Zawierzam ją więc tylko twym rękom i twemu geniuszowi, a nikt nie zapłaci ci za obraz tyle, ile ja ci zapłacę za ten. Żądam sprawiedliwości, choćby tylko dla mnie. Choćby po to, żeby ona wiedziała, że ja wiem, i żeby jeszcze ktoś oprócz Boga dowiedział się, gdy my, jak Roger d'Arras, w proch się obrócimy. Zatem namaluj ten obraz, mistrzu van Huysie. Na niebiosa, namalujże go. Niech znajdzie się na nim wszystko, niech to będzie twoje najlepsze, najstraszliwsze dzieło. Namaluj go, a potem niech Diabeł, któregoś kiedyś namalował na koniu u jego boku, porwie nas wszystkich”.
I wreszcie zobaczyła rycerza, jak spaceruje o zmroku koło fosy Wrót Wschodnich, w kaftanie z rozcięciami i w amarantowych pludrach, ze złotym łańcuchem na szyi i bezużytecznym sztyletem przypasanym do boku. Jest sam, giermek nie rozprasza jego rozmyślań. Zobaczyła, jak podnosi oczy ku ostrołukowemu oknu, a na jego twarzy pojawia się delikatny uśmiech, nieobecny i melancholijny. Uśmiech, który jest zwierciadłem wspomnień, chwil uniesienia i chwil grozy, a także przeczucia własnego losu. I może Roger d'Arras domyśla się kusznika, który stoi ukryty po drugiej stronie wyszczerbionego blanku, porośniętego bujnymi krzewami, naciąga cięciwę kuszy i mierzy mu w bok. A rycerz nagle pojmuje, że całe jego życie, ta długa droga, jaką przebył pośród bitew stoczonych w chrzęszczącej zbroi, spocony i zlany potem, pośród uścisków kobiet, owe trzydzieści osiem lat, jakie dźwiga niczym ciężki tobół, dopełnia się właśnie tu, w tym miejscu i w tej chwili, i że za tym ostatnim bólem nie będzie już nic. Ogarnia go dogłębna żałość nad samym sobą, bo zdaje mu się niesprawiedliwe, by tak skończyć między dwiema latarniami, zakłuty jak byle knur. Podnosi więc delikatną, piękną, męską rękę – widząc ją, natychmiast zastanawiamy się, którym mieczem wywijała, które cugle dzierżyła, które ciało pieściła, które pióro maczała w kałamarzu, nim skreśliła kilka słów na pergaminie… Podnosi tę rękę na znak protestu, o którym wie, że to protest daremny, przede wszystkim dlatego, że nie fest pewien, przed kim ma go złożyć. Chciałby krzyczeć, ale musi być wierny zasadom honoru. Dlatego przesuwa drugą dłoń ku sztyletowi, bo myśli, że nawet jeżeli nie wydobędzie klingi, nawet jeśli tylko zdoła go chwycić za rękojeść, będzie to bardziej rycerska śmierć… Słyszy toing cięciwy i przez ułamek sekundy przychodzi mu do głowy, że powinien zejść z toru lotu strzały. Ale przecież grot porusza się szybciej niż człowiek. I czuje, jak z jego duszy dobywa się powoli gorzki lament nad sobą samym, i rozpaczliwie szuka w pamięci jakiegoś Boga, przed którym mógłby okazać skruchę. I ze zdumieniem stwierdza, że nie odczuwa najmniejszej skruchy, chociaż nie jest do końca pewien, czy tego wieczoru jakikolwiek Bóg miałby ochotę go wysłuchać. Wreszcie czuje uderzenie. Tyle ich wcześniej otrzymał, do dziś nosi blizny. Ale wie, że po tym jednym blizny już nie będzie. Bólu też nie ma, tylko dusza po prostu ulatuje mu przez usta. W końcu nadchodzi nieubłagana noc, a on, pogrążając się w niej, wie, że tym razem będzie to noc wieczna. I kiedy Roger d'Arras krzyczy, nie jest już zdolny usłyszeć własnego głosu.