XV. Końcówka hetmana

Grając w nie popełniłem niejeden grzech: namiętności,

kłótnie, niepotrzebne (albo i kłamliwe) słowa

nie ominęły ani mnie, ani mojego przeciwnika

– a czasem nas obydwu naraz. Przez szachy

zaniedbałem tyle powinności tak wobec Boga, jak i ludzi…

E. Harley, The Harleyan Miscellany


Kiedy Cesar skończył swą opowieść – a mówił cicho, wpatrzony w nieokreślony punkt pokoju – uśmiechnął się do siebie i odwrócił z wolna ku szachom z kości słoniowej, leżącym na stole. Wreszcie wzruszył ramionami, chcąc może dać tym gestem do zrozumienia, że nikt nie wybiera własnej przeszłości.

– Nigdy mi o tym nie opowiadałeś – odezwała się Julia. Miała wrażenie, że jej głos zabrzmiał jakoś absurdalnie nie na miejscu.

Nie od razu odpowiedział. Pergaminowy abażur sprawiał, że połowa jego twarzy pozostawała w cieniu. Skąpe światło wyraźnie akcentowało zmarszczki wokół oczu, arystokratyczny profil, wąski nos i podbródek, wszystko jak z misternie rytego starego medalu.

– A jakże mógłbym opowiadać ci o czymś, czego nie było? – szepnął miękko i pierwszy raz po długiej przerwie jego wzrok, a może tylko przyćmiony blask oczu, spoczął na Julii. – Przez ponad czterdzieści lat czyniłem wysiłki, by wierzyć, że tak właśnie jest – w jego uśmiechu pojawił się drwiący grymas, którego adresatem był bez wątpienia sam antykwariusz. – Nie zagrałem więcej w szachy, nawet samemu. Nigdy.

Dziewczyna pokręciła w zdumieniu głową. Ledwie była w stanie w to wszystko uwierzyć.

– Ty jesteś chory.

Odpowiedział jej krótki, oschły śmiech. Światło odbijało się w oczach Cesara jak w kryształkach lodu.

– Rozczarowujesz mnie, księżniczko. Przynajmniej po tobie oczekiwałem, że nie będziesz iść po linii najmniejszego oporu – popatrzył w zadumie na fifkę. – Zapewniam cię, że jestem w pełni władz umysłowych. Czy mógłbym tak precyzyjnie dopracować szczegóły tej pięknej historii, gdyby było inaczej?

– Pięknej? – wpatrywała się weń zaskoczona. – Mówisz o Alvarze, o Menchu…? I nazywasz to “piękną historią”? – wzdrygnęła się z przerażeniem i pogardą. – Na miłość boską! Co ty, do cholery, wygadujesz?!

Antykwariusz spokojnie wytrzymał jej spojrzenie, po czym zwrócił się w stronę Muńoza, jakby szukał pomocy.

– Są pewne aspekty… estetyczne – powiedział. – Czynniki nader oryginalne, których nie powinniśmy sprowadzać do tak powierzchownego poziomu. Szachownica nie składa się wyłącznie z bieli i czerni. Na fakty można spoglądać z wyższych perspektyw. Z perspektyw obiektywnych – popatrzył na nich z nagłym smutkiem, który musiał być autentyczny. – Ufałem, że zdajecie sobie z tego sprawę.

– Wiem, o czym pan mówi – odezwał się Muńoz ku zdumieniu Julii. Ciągle stał nieruchomo pośrodku salonu, z rękami w kieszeniach pomiętego płaszcza. W kąciku jego ust znów pojawił się ten słaby grymas, ledwie widoczny uśmieszek, nieokreślony, nieobecny.

– Pan wie? – krzyknęła Julia. – Co pan pieprzy? Co pan może wiedzieć?!

Zacisnęła pięści z oburzenia. Dyszała jak zwierzę po długim biegu. Na Muńozie jednak nie zrobiło to wrażenia i Julia dostrzegła wdzięczność w spokojnym spojrzeniu, jakie Cesar posłał szachiście.

– Dokonałem trafnego wyboru – rzekł antykwariusz. – I bardzo mnie to raduje.

Muńoz nie odpowiadał, patrzył tylko na obrazy, meble i przedmioty zapełniające pokój i kiwał powoli głowa, jakby wyciągał z tego sekretne wnioski. Wreszcie po jakimś czasie pokazał na dziewczynę ruchem podbródka.

– Chyba panna Julia ma prawo poznać całą historię.

– Pan też, mój drogi.

– Ja też. Chociaż ja pełnię tu tylko rolę świadka.

W jego głosie nie było słychać nagany czy groźby. Szachista o dziwo sprawiał wrażenie, jakby przyjął neutralną postawę. Neutralną do czasu – pomyślała Julia – bo prędzej czy później przyjdzie moment, kiedy wyczerpią się słowa i trzeba będzie podjąć decyzję. Tyle że ten moment jest jeszcze bardzo daleko, jak stwierdziła, oszołomiona nieustającym odczuciem, że cała scena jest zupełnie nierealna.

– No to zaczynajmy – rzekła, i z nieoczekiwaną ulgą poznała po własnym głosie, że odzyskuje spokój. Spojrzała twardo na Cesara. – Powiedz nam o Alvarze.

Antykwariusz skinął głową.

– O Alvarze – powtórzył cicho. – Ale najpierw muszę zająć się obrazem… – tu na jego twarzy pojawił się żal, jakby antykwariusz zdał sobie sprawę, że zapomniał o elementarnej gościnności. – To niewybaczalne, do tej pory niczego nie zaproponowałem. Napijecie się czegoś?


Nikt nie odpowiedział. Cesar podszedł do starego dębowego kufra, którego używał jako barku.

– Pierwszy raz zobaczyłem ten obraz, kiedy byłem u ciebie, Julio. Pamiętasz…? Przywieźli go parę godzin wcześniej, cieszyłaś się jak mała dziewczynka. Przez prawie godzinę przypatrywałem ci się, jak badasz każdy szczegół i tłumaczysz mi, jakimi technikami się posłużysz, żeby, cytuję dosłownie, uczynić zeń najpiękniejsze osiągnięcie w twojej karierze – mówiąc to, Cesar wybrał wąską szklankę z drogiego, rżniętego kryształu, i napełnił ją lodem, dżinem i sokiem z cytryny. – Byłem urzeczony twoim szczęściem, a prawdę mówiąc, księżniczko, ja też byłem szczęśliwy. – Odwrócił się do nich ze szklanką w dłoni, zadowolony z proporcji koktajlu. – Ale nie powiedziałem ci wtedy… Cóż. Rzecz w tym, że i dzisiaj nie znajduję odpowiednich słów… Wpadłaś w zachwyt na widok urody obrazu, doskonałości jego kompozycji, kolorów i światła. Ja też, ale z innych powodów. Ta szachownica, pochyleni nad nią gracze i dama, która czyta przy oknie, obudzili we mnie echo dawno uśpionej pasji, o której wydawało mi się, że już zapomniałem. Wyobraź sobie moje zaskoczenie, kiedy – trach! – powróciła jak armatnia kula, a mnie i zachwyt zdjął, i strach. Poczułem jakby tchnienie szaleństwa.

Antykwariusz zamilkł na chwilę i oświetloną częścią ust uśmiechnął się do siebie podstępnie, jakby to wspomnienie napawało go szczególną błogością.

– Rzecz nie dotyczyła wyłącznie szachów – podjął po chwili – ale owego zawodowego poczucia, że ta gra stanowi parabolę życia i śmierci, łączy rzeczywistość z marzeniami… I kiedy ty, Julio, mówiłaś o barwnikach i werniksach, ja ledwie cię słuchałem, zaskoczony dreszczem rozkoszy i niezwykłego smutku, jaki przeszywał mi ciało, tylko siedziałem koło ciebie na sofie i wpatrywałem się nie w to, co Pieter van Huys namalował na trzech deskach, ale w to, co ów genialny mistrz miał w głowie podczas malowania.

– I postanowiłeś, że obraz musi należeć do ciebie…

Cesar spojrzał na dziewczynę z ironią i naganą.

– Upraszczasz, księżniczko. – Upił łyk drinka. Jego słaby uśmiech wyrażał prośbę o wyrozumiałość. – Postanowiłem raczej, że bezwzględnie muszę do końca spełnić dług wobec młodzieńczej pasji. Takiego długiego życia, jak moje, nie należy przeżywać na darmo. Bez wątpienia właśnie dlatego natychmiast dotarł do mnie nie komunikat wprawdzie, który okazał się tu kluczem, ale niezbity fakt, że w obrazie zawarta jest fascynująca, straszliwa zagadka. Może ta zagadka, pomyśl przez chwilę, dawała mi wreszcie rację bytu.

– Rację bytu?

– Tak. Świat nie jest tak prosty, jak niektórzy chcieliby nam wmówić. Kontury są niewyraźne, liczą się odcienie. Nic nie jest czarne albo białe. Zło może skrywać dobro albo piękno i na odwrót, a żadne z tych pojęć nie wyklucza drugiego. Istota ludzka potrafi kochać i zdradzić ukochaną osobę, co w niczym nie zaprzecza autentyczności jej uczuć. Można być zarazem ojcem, bratem, synem i kochankiem, ofiarą i katem… Weź pierwszy z brzegu przykład. Życie to niebezpieczna przygoda w zamglonym pejzażu o ruchomej powierzchni i sztucznie wyznaczonych granicach. Tu wszystko może w każdej chwili skończyć się i zacząć na nowo względnie urwać nagle, jak ucięte, na zawsze. Tu jedynym rzeczywistym absolutem, spójnym, niepodważalnym i ostatecznym jest śmierć. A my jesteśmy małymi błyskami między dwiema wiecznymi nocami i mamy, księżniczko, bardzo mało czasu.


– Ale to się nie wiąże ze śmiercią Alvara.

– Wszystko się wiąże ze wszystkim – Cesar gestem dłoni poprosił o cierpliwość. – Poza tym życie jest ciągiem wypadków, które wynikają z siebie nawzajem, często bez udziału woli… – Spojrzał pod światło na szklankę, jakby tam pływała dalsza część jego rozumowania. – I wtedy, to znaczy w dniu, kiedy byłem u ciebie, postanowiłem wyświetlić prawdę na temat tego obrazu. Podobnie jak tobie, pierwszą osobą, jaka przyszła mi na myśl, był Alvaro… Nigdy go nie lubiłem, ani kiedy byliście ze sobą, ani potem. Jedna istotna różnica: absolutnie mu nie wybaczyłem, że przez niego cierpiałaś.

Julia wyjmowała właśnie drugiego papierosa, ale na dźwięk tych słów zastygła i popatrzyła na Cesara zaskoczona.

– To była moja sprawa, nie twoja.

– Mylisz się. To była moja sprawa. Alvaro zajął miejsce, którego ja nigdy zająć nie byłem w stanie. W jakimś sensie – antykwariusz zawahał się z gorzkim uśmiechem – był moim rywalem. Jedynym mężczyzną, który mógł mnie od ciebie oddzielić.

– Między nim a mną wszystko się skończyło… Jak można łączyć te dwie sprawy?

– Owszem, można. Ale zostawmy tę kwestię. Nienawidziłem go, koniec, kropka. Naturalnie to jeszcze nie powód, żeby kogoś zabijać. A i tak zapewniam cię, że na konkretny powód nie musiałem długo czekać… Światek specjalistów od sztuki i antyków jest bardzo mały. Alvaro i ja miewaliśmy nieco zawodowych kontaktów, trudno było ich uniknąć. Nie można oczywiście powiedzieć, żeby to były ciepłe stosunki. Ale czasami dzięki pieniądzom i wspólnemu interesowi najdziwniejsze pary trafiają do wspólnego łóżka. Dowodem fakt, że i ty, kiedy pojawiła się zagadka van Huysa, zwróciłaś się do niego… Otóż ja poszedłem do Alvara z prośbą o informacje na temat obrazu. Wcale nie z miłości do sztuki. Zaoferowałem znaczną sumę. Twój były, Panie, świeć nad jego duszą, zawsze był drogi. Bajońsko drogi.

– Dlaczego nic mi o tym nie powiedziałeś?

– Z paru powodów. Po pierwsze dlatego, że nie chciałem, by wasze stosunki się odnowiły, choćby na gruncie zawodowym. Nigdy nie mamy pewności, czy w popielisku nie tli się żar… Ale w grę wchodziło coś jeszcze. Obraz łączył się z najbardziej skrytymi wspomnieniami – pokazał palcem szachy z kości słoniowej rozstawione na stoliku.

– Z tą częścią mnie, którą zdawało mi się, że pogrzebałem na zawsze. Z zakamarkiem, do którego nikogo, nawet ciebie, księżniczko, w życiu bym nie wpuścił. Bo to oznaczałoby sprowokowanie pytań, których nie miałbym odwagi z tobą roztrząsać. – Popatrzył na Muńoza, który trzymał się na uboczu i milczał. – Spodziewam się, że nasz przyjaciel potrafiłby ci to zagadnienie nieźle zobrazować. Nie mylę się? Szachy jako projekcja ego, klęska jako cios zadany libido i tym podobne, wybornie świńskie rzeczy… Te głębokie, długie ruchy gońców po przekątnej szachownicy – przesunął językiem po skraju szklanki i wzdrygnął się niezauważalnie. – No tak. Stary Sigismund mógłby wiele na ten temat powiedzieć.

Westchnął nad upiorami własnej przeszłości, wzniósł szklankę w toaście skierowanym do Muńoza, siadł w fotelu i skrzyżował niedbale nogi.

– Nie rozumiem – nalegała dziewczyna – co to ma wspólnego z Alvarem.

– Z początku miało niewiele – przyznał antykwariusz.

– Ja tylko chciałem zdobyć zwykłą informację historyczną. Coś, za co, jak ci wspomniałem, byłem gotów dobrze zapłacić. Ale wszystko się skomplikowało, kiedy i ty się do niego zwróciłaś… Zrazu sprawa nie wyglądała poważnie. Ale Alvaro, który szczycił się pochwały godnym instynktem zawodowym, nie pisnął ci ani słówka o moich indagacjach, ponieważ wymogłem na nim absolutną dyskrecję…

– A nie był zdziwiony, że dopytujesz się o ten obraz za moimi plecami?

– Zupełnie nie. A jeśli tak, to niczego nie powiedział. Może uznał, że chcę ci zrobić niespodziankę, przynosząc nowe fakty… Albo pomyślał, że szykuję ci jakiś kawał – Cesar zamyślił się z powagą. – Gdy teraz do tego wracam, sądzę, że już choćby tym zasłużył na śmierć.

– Próbował mnie ostrzec. Powiedział, że van Huys robi się ostatnio modny.

– Nikczemnik do ostatka – orzekł Cesar. – Tym łatwym wybiegiem zapewniał sobie alibi wobec ciebie, nie łamiąc umowy ze mną. Zadowalał nas wszystkich, inkasował pieniądze i na dodatek otwierał sobie furtkę do tego, by czułe scenki z przeszłości powróciły… – zaśmiał się, unosząc brew. – Ale opowiadałem ci o tym, co zaszło między Alvarem a mną – zajrzał do szklanki. – Dwa dni po naszym spotkaniu ty przyszłaś mi powiedzieć, że obraz zawiera ukryty napis. Starałem się opanować ze wszystkich sił, ale poczułem, jakby mnie prąd przeszedł: to potwierdzało moje podejrzenia, że mamy do czynienia z jakąś tajemnicą. Z miejsca pojąłem: to oznacza dużo pieniędzy, bo wycena na aukcji będzie kilkakrotnie wyższa, i o ile pamiętam, zakomunikowałem ci to. Powiązanie twojego odkrycia z historią obrazu i jego postaci otworzyło przede mną iście cudowne perspektywy: obydwoje będziemy prowadzić dochodzenie, dotrzemy do rozwiązania pięćsetletniej zagadki. Jak w dawnych czasach, dasz wiarę? Jakbyśmy szukali skarbu, tyle że wreszcie prawdziwego. Ty, Julio, zyskałabyś sławę. Twoje nazwisko pojawiłoby się w publikacjach naukowych, w książkach o sztuce. A ja… Powiedzmy, że to już mi wystarczało, ale wchodząc w tę grę, podejmowałem trudne wyzwanie osobiste. I przysięgam ci, że ambicja nie odgrywała tu żadnej roli. Wierzysz mi?

– Wierzę.

– Miło to słyszeć. Bo tylko w ten sposób zdołasz pojąć wszystko, co się potem zdarzyło. – Cesar rozkołysał drinka w szklance i wydawało się, że dźwięczenie kostek lodu pomaga mu uporządkować myśli. – Kiedy już poszłaś, zadzwoniłem do Alvara i umówiliśmy się, że wpadnę do niego w południe. Bez żadnych złych zamiarów. Przyznaję, że cały drżałem z podniecenia. Alvaro zdał mi sprawę z tego, co zdołał stwierdzić. Z zadowoleniem przekonałem się, że nie ma pojęcia o ukrytym napisie, i sam strzegłem się, żeby niczego mu nie palnąć. Wszystko szło jak z płatka, dopóki nie zaczął mówić o tobie. Wtedy to, księżniczko, sceneria zmieniła się diametralnie.

– W jakim sensie?

– W każdym.

– Chodzi mi o to, co powiedział o mnie.

Cesar poprawił się w fotelu. Wyraźnie niezadowolony zwlekał z odpowiedzią.

– Twoja wizyta zrobiła na nim kolosalne wrażenie… Przynajmniej dał mi to do zrozumienia. Pojąłem, że niebezpiecznie roznieciłaś w nim dawne uczucia i że Alvarowi nie byłoby nie na rękę, gdyby sprawy wróciły do dawnego stanu. – Przerwał na chwilę i zmarszczył czoło. – Wyznaję, Julio, że to mnie wściekło w stopniu dla ciebie niewyobrażalnym. Alvaro, który zniszczył ci dwa lata życia, oto siedział przede mną i bezczelnie snuł plany, jak wszcząć na nowo ów proceder… Bez ogródek powiedziałem mu, żeby zostawił cię w spokoju. Popatrzył na mnie jak na stare, wścibskie pedaliszcze i zaczęliśmy się kłócić. Oszczędzę ci szczegółów, ale wyglądało to bardzo nieprzyjemnie. Zarzucił mi, że mieszam się w cudze sprawy.

– I słusznie.

– Nie. Ty jesteś moją sprawą, Julio. Najważniejszą na świecie.

– Opowiadasz bzdury. Nigdy w życiu nie wróciłabym do Alvara.

– Nie jestem wcale pewien. Pamiętam, ile ten łajdak dla ciebie znaczył… – Uśmiechnął się kpiąco w przestrzeń, jakby widmo Alvara, już niegroźne, pojawiło się w pokoju. – Podczas kłótni poczułem, że narasta we mnie dawna nienawiść. Uderzyła mi do głowy jak ta twoja wódka na gorąco. Była to, kochanie, nienawiść, jakiej nigdy w życiu nie odczuwałem. Porządna, silna nienawiść, cudownie śródziemnomorska. Wtedy wstałem, chyba straciłem nieco panowanie nad sobą, i obrzuciłem go zaprawdę bazarowym stekiem inwektyw, które zachowuję na szczególne okazje… Z początku mój wybuch go zaskoczył. Potem ten drań zapalił fajkę i zaśmiał mi się w twarz. Powiedział, że rozpadowi jego związku z tobą winien jestem ja. Podobno przeze mnie nie dorosłaś. Moja obecność w twoim życiu, chora i obsesyjna, jak ją nazwał, przeszkodziła ci w zasmakowaniu swobody. “A najgorsze ze wszystkiego – dodał ze złośliwym uśmieszkiem – że w głębi duszy Julia zawsze była zakochana w tobie, bo jesteś dla niej ojcem, którego ledwie znała… I z tym jej dobrze”. Po tych słowach Alvaro wsadził rękę do kieszeni spodni, pyknął parę razy z fajki, popatrzył na mnie poprzez dym i dodał: “Jesteście w związku kazirodczym nie skonsumowanym. Całe szczęście, że jesteś gejem”.

Zawiesił ostatnie zdanie w powietrzu i zamilkł. Julia zamknęła oczy. Zawstydzona i wzburzona, nie śmiała zmącić tej ciszy. Kiedy wreszcie zebrała się na odwagę, by znów spojrzeć na antykwariusza, ten wzruszył wymijająco ramionami, jakby nie przyjmował odpowiedzialności za wydarzenia, które miał dalej zrelacjonować.

– Tymi słowami, księżniczko, Alvaro podpisał swój wyrok śmierci… Palił sobie spokojnie przede mną, ale już był martwy. Nie z powodu tego, co powiedział, bo była to opinia równie dobra jak każda inna, ale z powodu tego, co jego osąd objawił mnie samemu. Czułem, jakby opadła jakaś zasłona, która przez lata odgradzała mnie od rzeczywistości. Może po prostu potwierdził domysły, ukryte w najdalszym, mrocznym zakamarku mojej głowy, gdzie nie dopuszczałem dotąd światła rozumu i logiki…

Przerwał, jak gdyby stracił wątek, i popatrzył niepewnie najpierw na Julię, potem na Muńoza. Na koniec uśmiechnął się zagadkowo, nieśmiało i przewrotnie zarazem, podniósł szklankę do ust i pociągnął niewielki łyk.

– Wówczas spłynęło na mnie nagłe natchnienie. – Julia spostrzegła, że pijąc, starł z ust dziwny uśmieszek. -… Oto, dziw nad dziwy, przed oczami stanął mi cały plan, jak w opowieściach o czarownicach. Wszystkie błądzące dotąd bezładnie elementy naraz znalazły swoje miejsce i właściwy odcień. Alvaro, ty, ja i obraz… Odezwała się też moja ciemna strona, dalekie echo zapomnianych emocji, uśpionych pasji… Wszystko w ciągu paru sekund ułożyło się w olbrzymią szachownicę, gdzie każda osoba, każde pojęcie, każda sytuacja znalazły swoje odpowiedniki w bierkach, swoje konkretne punkty w czasie i przestrzeni… To miała być partia przez duże P, wielka gra mojego życia. I twojego. Wszystko tam było, księżniczko: szachy, przygoda, miłość, życie i śmierć. A na końcu zostawałaś ty, wolna od wszystkiego i od wszystkich, piękna i doskonała, odbita w najczystszym zwierciadle dojrzałości. Musiałaś zagrać w szachy, Julio. Nie mogłaś tego uniknąć. Musiałaś zabić nas wszystkich, żeby wreszcie poczuć się wolna.

– Boże święty…

Antykwariusz pokręcił głową.

– Bóg nie ma tu nic do gadania… Zapewniam cię, że kiedy podszedłem do Alvara i uderzyłem go w kark popielniczką z obsydianu, która stała na stole, już nie czułem doń nienawiści. Była to tylko zwykła nieprzyjemna formalność. Dokuczliwa, ale konieczna.

Przyjrzał się swojej prawej dłoni z badawczym zaciekawieniem. Może oceniał śmiercionośny potencjał skryty w tych smukłych bladych palcach zakończonych wypielęgnowanymi paznokciami, które teraz z niedbałą elegancją obejmowały szklankę z dżinem.

– Zwalił się jak wór – powiedział chłodno, zakończywszy oględziny. – Padł bez jęku, plaf, nie wypuściwszy nawet fajki z ust. Potem na podłodze… Cóż, kolejnym, lepiej wymierzonym ciosem dopilnowałem, żeby umarł na pewno. W końcu jak coś robić, to robić to dobrze… Resztę znasz: wanna i pozostałe elementy należały do artystycznego wykończenia. Brouillez les pistes [25], jak mawiał Arsene Lupin… Aczkolwiek Menchu, Panie, świeć nad jej duszą, z pewnością przypisałaby te słowa Coco Chanel. Biedaczka. – Upił łyk ku pamięci Menchu i znów zapatrzył się w przestrzeń. – Otóż ja zatarłem ślady chustką i na wszelki wypadek zabrałem popielniczkę. Wyrzuciłem ją do śmieci daleko od tego miejsca… Nieładnie, że ja to mówię, księżniczko, ale w moim umyśle pojawiły się arcyzbrodnicze kalkulacje, zdumiewające jak na debiutanta. Nim wyszedłem, wziąłem raport o van Huysie, który Alvaro zamierzał dostarczyć ci osobiście, i wsadziłem do koperty, napisawszy na maszynie twój adres.

– Zabrałeś też pakiet jego fiszek.

– Nie. Był to znakomity szczegół, lecz wpadłem na niego za późno. Nie było czasu, żebym się po nie fatygował, więc kupiłem takie same w sklepie papierniczym. Ale to kilka dni potem. Najpierw trzeba było zaplanować rozgrywkę. Każde posunięcie musiało być perfekcyjne. Natomiast owszem, jako że byliśmy umówieni na wieczór nazajutrz, musiałem dopilnować, żebyś dostała jego raport. Nie mogłaś nie znać wszystkich szczegółów związanych z obrazem.

– Tak to stałeś się kobietą w płaszczu…

– Zgadza się. I tu muszę ci coś wyznać. Nie zajmuję się przebierankami, transwestytyzm za cholerę mnie nie bawi… Kiedyś, w młodości, przebierałem się dla czystej rozrywki. Jakby chodziło o karnawał czy coś w tym stylu. Zawsze w samotności i przed lustrem… – Tu Cesar uśmiechnął się przewrotnie i pobłażliwie zarazem do własnych wspomnień. – Ale w momencie, gdy przyszło do wysłania koperty, nie odmówiłem sobie powtórki z dawnych doświadczeń. Coś w rodzaju zapomnianego kaprysu, rozumiesz? Albo, ujmując to w kategoriach… bohaterskich, coś w rodzaju wyzwania. Chciałem sprawdzić, czy potrafię oszukać ludzi, bawiąc się, że tak powiem, w mówienie im częściowej prawdy… Wybrałem się zatem na zakupy. Dystyngowany mężczyzna, kupujący płaszcz przeciwdeszczowy, torebkę, buty na płaskim obcasie, perukę blond, pończochy i sukienkę, nie wzbudza podejrzeń, jeśli zachowuje się przy tym odpowiednio. Trzeba to robić w dużym domu towarowym, gdzie jest pełno ludzi, z miną, jakby się kupowało coś dla żony. Reszty dokonało porządne golenie i makijaż. Wyznaję to już bez rumieńców, mam po temu trochę akcesoriów w domu. Żadnego szarżowania, znasz mnie przecież, tylko dyskretny retusz. W agencji kurierskiej nie mieli najmniejszych podejrzeń. Przyznaję, że było to doświadczenie zabawne… i pouczające.

Westchnął głęboko z wystudiowaną melancholią. Zaraz jednak spochmurniał.

– W sumie – dodał znacznie mniej frywolnym tonem – była to ludyczna część całej historii… – Popatrzył na Julię z zadumą i powagą, jakby dobierał słowa przed doborowym niewidzialnym towarzystwem, wobec którego musiał wypaść jak najlepiej. – Teraz zbliżało się naprawdę trudne zadanie. Musiałem właściwie tobą pokierować, zarówno w stronę rozwiązania zagadki, co było pierwszą fazą gry, jak i ku tej drugiej części, dużo bardziej niebezpiecznej i skomplikowanej… Problem polegał na tym, że oficjalnie nie byłem szachistą. Musieliśmy razem szukać wyjaśnienia tajemnicy, ale ja nie mogłem ci pomóc, bo miałem związane ręce. Okropność. Nie mogłem też grać przeciwko samemu sobie, potrzebowałem przeciwnika. Kogoś, kto mi dorówna. Co więc pozostało innego, niż znaleźć ci Wergiliusza, który poprowadzi cię przez całą przygodę? To była ostatnia figura, jakiej brakowało na mojej szachownicy.

Dopił drinka i odstawił szklankę na stół. Następnie z rękawa szlafroka wyciągnął jedwabną chusteczkę i starannie osuszył nią usta. Na koniec popatrzył przyjaźnie na Muńoza.

– I wtedy właśnie, po uprzedniej konsultacji z moim sąsiadem, kierownikiem klubu Capablanca, zdecydowałem się na pana, przyjacielu.

Muńoz kiwnął głową raz, z góry na dół. Jeżeli nawet uważał, że to wątpliwy zaszczyt, to powstrzymał się od komentarza. Patrzył tylko z zaciekawieniem na antykwariusza, a jego oczy na skutek niedostatecznego światła w pomieszczeniu zdawały się tkwić jeszcze głębiej w oczodołach.

– Pan ani razu nie powątpiewał, że ja wygram – rzekł cicho.

Cesar z ironią uchylił przed nim nieistniejącego kapelusza.

– Rzeczywiście, nigdy – przyznał. – Ma pan szachowy talent, który rzucił się w oczy w momencie, gdy zobaczyłem, jak patrzy pan na van Huysa. Ale oprócz tego, drogi mój, byłem gotów dostarczyć istotnych wskazówek, które, odpowiednio zinterpretowane, pozwoliłyby panu odsłonić także drugą tajemnicę: niewidzialnego gracza – mlasnął z zadowoleniem językiem, jakby smakował wyborne danie. – I nie powiem, zaimponował mi pan. I nadal imponuje. Ma pan swoisty sposób analizowania wszystkich ruchów i każdego z osobna, stosuje metodę wariantową, wykluczając po kolei wszystkie nieprawdopodobne hipotezy… Znać mistrza.

– Pan mnie peszy – odrzekł Muńoz beznamiętnie. Julia nie była w stanie ocenić, czy powiedział to szczerze, czy z ironią. Cesar odrzucił głowę do tyłu i wydał z siebie cichy teatralny śmiech.

– Muszę panu oznajmić – rzekł z zagadkową, nieco kokieteryjną miną – że widząc, jak mnie pan z wolna osacza, odczuwałem niekłamane podniecenie, proszę mi wierzyć. Było to doznanie… prawie fizyczne, jeśli mogę tak to określić. Aczkolwiek pan nie jest raczej w moim typie – zadumał się na chwilę, jak gdyby usiłował zaliczyć Muńoza do konkretnej kategorii, ale zarzucił tę próbę.


– Już przy kilku ostatnich ruchach zrozumiałem, że staję się jedynym możliwym podejrzanym. Pan zaś wiedział, że ja to wiem… Chyba nie rozminę się z prawdą, jeśli powiem, że właśnie od tego momentu zbliżyliśmy się do siebie, prawda…? Tej nocy, którą spędziliśmy, czuwając na ławce przed domem Julii, przy piersiówce koniaku, stoczyliśmy długą rozmowę na temat cech psychologicznych mordercy. Pan był już niemal pewien, że to ja jestem jego przeciwnikiem. Słuchałem z najwyższą uwagą, jak w odpowiedzi na zadane przeze mnie pytanie rozwinął pan wszelkie znane teorie patologii związanych z szachami… Oprócz tej jednej właściwej. Której nie wspomniał pan nawet do dzisiaj, a którą znał doskonale. Wie pan, co mam na myśli.

Muńoz na potwierdzenie znowu skinął powoli głową. Cesar pokazał na Julię.

– Pan i ja wiemy, ale ona nie. A w każdym razie nie do końca. Trzeba by jej wytłumaczyć.

Dziewczyna popatrzyła na szachistę.

– Tak – rzekła. Była zmęczona i wściekła, także na Muńoza. – Może wyjaśniłby mi pan, o czym tu mowa, bo mam troszkę dosyć, słuchając, jak się spoufalacie.

Szachista nie spuszczał wzroku z Cesara.

– Matematyczna natura szachów – odparł niewzruszony irytacją Julii – obdarza tę grę szczególnym charakterem. Specjaliści nazywają to związkiem sadystyczno-analnym… Domyśla się pani: szachy to walka w zwarciu dwóch mężczyzn, pojawiają się tu słowa-klucze w rodzaju “agresja”, “narcyzm”, “masturbacja”… Charakter homoseksualny. Zwyciężyć to pokonać dominującego ojca albo matkę, usytuować się ponad nimi. A przegrać to doznać klęski, poddać się.

Cesar uniósł znacząco palec.

– Z tym że zwycięstwo – uzupełnił uprzejmie – oznacza dokładnie to samo.

– Tak – zgodził się Muńoz. – Zwycięstwo okazuje się, paradoksalnie, demonstracją własnej porażki – zerknął na Julię. – Koniec końców, Belmonte miał rację. Partia podobnie jak obraz oskarżała samą siebie.

Antykwariusz posłał mu uśmiech pełen podziwu, może nawet szczęścia.

– Brawo. Unieśmiertelnić się poprzez własną klęskę, coś w tym stylu, prawda…? Jak stary Sokrates, kiedy wypijał cykutę. – Tu zwrócił się z triumfem do Julii:

– Nasz przyjaciel Muńoz wiedział o tym wszystkim od kilku dni, księżniczko, ale jednak nie puścił pary z gęby nikomu, ani tobie, ani mnie. A ja z całą skromnością zrozumiałem, że mój przeciwnik jest na dobrej drodze, gdy świadomie pominął w dyskusji mój przypadek. Kiedy spotkał się z młodymi Belmonte i ostatecznie wykluczył ich jako podejrzanych, nie miał już żadnych wątpliwości co do tego, kim jest zabójca. Czy się mylę?

– Nie myli się pan.

– Czy mogę zadać pytanie natury trochę osobistej?

– Proszę bardzo, chociaż mogę nie odpowiedzieć.

– Co pan poczuł, kiedy wykonał prawidłowy ruch…? W chwili kiedy już pan wiedział, że to ja?

Muńoz zastanawiał się przez moment.

– Ulgę – odrzekł. – Gdyby to był kto inny, poczułbym zawód.

– Zawód, że nie odgadł pan tożsamości tajemniczego gracza…? Nie chcę tu wyolbrzymiać moich zasług, ale wcale nie była ona taka oczywista, drogi przyjacielu. Nawet dla pana nie było to łatwe zadanie. O wielu postaciach tej historii nawet pan nie słyszał, a znamy się dopiero parę tygodni. Miał pan do dyspozycji jedynie szachownicę.


– Nie rozumiemy się – odparł Muńoz. – Ja pragnąłem, żeby to był pan. To mi odpowiadało.

Julia patrzyła na nich, nie kryjąc niedowierzania.

– Winszuję wam, żeście się tak dobrali – rzuciła z sarkazmem. – Potem, jak macie ochotę, możemy gdzieś wpaść na kielicha, będziemy się poklepywać po ramionach i zaśmiewać z całej tej afery. – Potrząsnęła głową, usiłując odzyskać poczucie rzeczywistości. – Niebywałe, ale mam wrażenie, że jestem tu zbędna.

Cesar popatrzył na nią z czułym smutkiem.

– Są rzeczy, których nie pojmiesz, księżniczko.

– Nie nazywaj mnie księżniczką…! I mylisz się całkowicie! Wszystko doskonale rozumiem. A teraz to ja ci zadam pytanie: co byś zrobił wtedy rano na Rastro, gdybym wsiadła do samochodu, włączyła silnik, nie zauważając sprayu i bilecika, i ruszyła z bombą w oponie?

– To śmieszne – Cesar poczuł się urażony. – Nigdy bym nie pozwolił, żebyś…

– Nawet pod groźbą przyznania się do wszystkiego?

– Dobrze wiesz, że tak. Muńoz niedawno sam przyznał: tobie nic nie groziło… Wszystko przewidziałem: gotowe przebranie w klitce z dwoma wyjściami, którą wynajmuję na magazyn, umówione spotkanie z dostawcą, co załatwiłem w parę minut… Wystroiłem się w mgnieniu oka, poszedłem do zaułka, pomajstrowałem przy oponie i zostawiłem pojemnik i bilecik. Potem stanąłem przed sprzedawczynią obrazków, żeby mnie sobie zapamiętała, wróciłem do magazynu, hop, zmieniłem strój i makijaż, stawiłem się na spotkanie z tobą w kawiarni… Zgodzisz się, że plan był nieskazitelny.

– Obrzydliwie nieskazitelny, to prawda.

Na twarzy antykwariusza malował się wyrzut.

– Nie bądź ordynarna, księżniczko – patrzył na nią prostodusznie. – Te okropne przymiotniki do nikąd nas nie prowadzą.

– Po co tyle zachodu, żeby mnie przerazić?

– Chodziło o przygodę, czyż nie…? Zagrożenie jest konieczne. Wyobrażasz sobie przygodę bez cienia strachu…? Już nie mogłem cię zabawiać tymi historyjkami, którymi fascynowałaś się w dzieciństwie. Wymyśliłem więc najlepszą, jaką potrafiłem. Przygodę, której nie zapomnisz do końca życia.

– Nie mam najmniejszych wątpliwości.

– Zatem misja wypełniona. Walka rozumu przeciwko tajemnicy, przegnanie upiorów, które cię zniewoliły… Jeszcze ci mało? Do tego dodaj więc odkrycie, że Dobro i Zło nie są od siebie oddzielone na podobieństwo białych i czarnych pól na szachownicy. – Zerknął na Muńoza i uśmiechnął się ukradkiem, jakby mówił o ich wspólnym sekrecie. – Wszystkie pola są szare, córeczko, co wynika z uświadomienia sobie, że Zło jest pochodną doświadczenia. I ze to, co nazywamy Dobrem, jest często jałowe, bezczynne i niesprawiedliwe. Przypominasz sobie mojego ukochanego Settembriniego z Czarodziejskiej góry…? On powiadał, że złośliwość to najskuteczniejsza broń rozumu przeciwko mocom mroków i brzydoty [26].

Julia z uwagą wpatrywała się w częściowo oświetloną twarz antykwariusza. Chwilami miała wrażenie, że mówi tylko połowa, ta jasna bądź ta mroczna, a druga pełni rolę świadka. Zapytywała sama siebie, która z tych połówek jest bardziej realna.

– Wtedy jak napadliśmy na niebieskiego forda, kochałam cię, Cesar.

Podświadomie zwracała się do oświetlonej połowy, ale odpowiedź przyszła ze strony pogrążonej w cieniu.

– Wiem. I to mi wystarcza za całe usprawiedliwienie… Nie wiedziałem, co tam robi ten samochód, jego pojawienie się intrygowało mnie tak samo jak ciebie. A nawet bardziej, z powodów oczywistych: któż zapaliłby im świeczkę na grobie? Wybacz ten beznadziejny dowcip, kochanie – pokręcił z rozkoszą głową. – Muszę przyznać, że te parę metrów, ty z pistoletem, ja z tym dramatycznym pogrzebaczem, napaść na dwóch kretynów, którzy okazali się zbirami nadinspektora Feijoo… – Zamachał dłońmi, jakby brakowało mu słów. – To było autentyczne cudo. Patrzyłem, jak zmierzasz prosto na linię nieprzyjaciela, nastroszona, zęby zaciśnięte, dzielna i przerażająca jak jakaś mściwa furia, i przysięgam ci, czułem oprócz własnego podniecenia także ogromną dumę. “Oto kobieta, co się zowie” – pomyślałem z podziwem… Gdybyś była inna, niezrównoważona albo słaba, nigdy nie poddałbym cię takiej próbie. Ale byłem świadkiem twoich narodzin i znam cię na wylot. Miałem pewność, że to doświadczenie wyjdzie ci na zdrowie, że cię wzmocni i uodporni.

– Trochę dużo ludzi za to zapłaciło, nie sądzisz? Alvaro, Menchu… Ty sam.

– Ach, tak, Menchu. – Antykwariusz zamyślił się, jakby z trudem kojarzył, o kim Julia mówi. – Biedna Menchu, wciągnięta w grę dla niej za trudną… – Potarł czoło, przypominając sobie. – W pewnym sensie była to błyskotliwa improwizacja, wybaczcie brak skromności. Zadzwoniłem do ciebie z rana, żeby się zorientować, jak sprawy stoją. Odebrała Menchu i powiedziała, że cię nie ma. Miałem wrażenie, że jest w strasznym pośpiechu, dzisiaj wiemy dlaczego. Czekała na Maxa, żeby dokonać bezsensownej kradzieży obrazu. Ja o tym, rzecz jasna, nie miałem pojęcia. Ale ledwie odłożyłem słuchawkę, ujrzałem mój kolejny ruch: Menchu, obraz, twoje mieszkanie… Pół godziny później naciskałem dzwonek, przebrany za kobietę w płaszczu.

Tu na twarzy Cesara pojawił się wyraz rozbawienia – być może antykwariusz chciał namówić Julię, żeby dostrzegła również humorystyczną stronę całej historii.

– Zawsze ci powtarzałem, księżniczko – uniósł brew, jak gdyby opowiedział kiepski dowcip ku mizernej reakcji otoczenia – że powinnaś była zamontować w drzwiach judasza, bo nie wiadomo, kto za nimi stoi. Może Menchu nie otworzyłaby blondynce w ciemnych okularach. Ale usłyszała tylko głos Cesara, który mówił, że przynosi ważna wiadomość od ciebie. Raczej trudno się było spodziewać, że nie otworzy – odwrócił do góry dłonie w geście, którym prosił o pośmiertne wybaczenie pomyłki popełnionej przez Menchu. – Pewnie podejrzewała, że jej operacja z Maxem bierze w łeb, ale gdy na progu ujrzała nieznajomą kobietę, te podejrzenia musiały ustąpić ogromnemu zdumieniu. Zdążyłem je dojrzeć w otwartych szeroko oczach, nim wymierzyłem pięścią mocny cios w tchawicę. Jestem pewien, że umarła nieświadoma, kto ją zabił… Zamknąłem drzwi, ale ledwie zabrałem się do roboty, nastąpiło coś, czego naprawdę się nie spodziewałem: usłyszałem szczęk klucza w zamku.

– To był Max – dodała niepotrzebnie Julia.

– Oczywiście. Ten urodziwy stręczyciel. Wchodził właśnie drugi raz, czego dowiedziałem się później, kiedy powiedział ci w komisariacie, że miał zabrać obraz i podpalić mieszkanie. Był to, podkreślam, istotnie nad wyraz niepoważny plan twojej Menchu i tego głupka.

– A przecież to ja mogłam otwierać drzwi. Nie przyszło ci do głowy?


– Przyznaję, że wówczas nie pomyślałem o Maksie, tylko o tobie.

– I co byś zrobił? Też byś mnie trzasnął w tchawicę?

Znów popatrzył na nią cierpiętniczym wzrokiem, jakby niesłusznie go osądzała.

– To pytanie – rzekł, zastanawiając się nad odpowiedzią – muszę uznać za niestosowne i bezlitosne.

– Co ty powiesz?

– To, co słyszysz. Nie mam pojęcia, jaka dokładnie byłaby moja reakcja, ale przysięgam, przez moment byłem w kropce, myślałem tylko o jednym: jak się schować… Pobiegłem do łazienki, wstrzymałem oddech i rozpaczliwie zastanawiałem się nad szansą ucieczki. Ale tobie nic by się nie stało. Partia zakończyłaby się przed terminem, w połowie. Ot, co.

Julia z niedowierzaniem wydęła dolną wargę. Czuła, jak słowa palą ją w ustach.

– Nie potrafię ci uwierzyć, Cesar. Już nie.

– Czy mi wierzysz, czy nie, niewiele zmienia – odparł ze znużeniem, jakby rozmowa zaczynała go męczyć. – Zresztą czy to ważne…? Ważne, że to nie byłaś ty, ale Max. Usłyszałem go przez drzwi łazienki, jak mówi “Menchu, Menchu”. Był przerażony, ale nie miał nikczemnik odwagi krzyczeć. Ja w każdym razie zdołałem odzyskać równowagę. Miałem ze sobą sztylet, który znasz, ten Celliniego. Jeżeli Max zacząłby węszyć po mieszkaniu i próbował otworzyć drzwi do łazienki, nadziałby się na niego jak dziecko, prosto w serce, ciach, za jednym zamachem, nawet nie zdążyłby wrzasnąć. Na szczęście dla niego i dla mnie stchórzył, nie śmiał buszować, wolał pierzchać schodami w dół. To ci zuch.

Przerwał i westchnął skromnie.

– Oto czemu ten kretyn zawdzięcza życie – dodał i wstał z fotela. Można było przysiąc, że jest mu przykro z powodu dobrego stanu, w jakim znajduje się Max. Wyprostował się, spojrzał na Julię i na Muńoza, którzy obserwowali go w milczeniu, i zaczął się przechadzać po salonie. Dywany tłumiły odgłos jego kroków.

– Powinienem był zrobić to samo, co Max: wziąć nogi za pas, bo skąd mogłem wiedzieć, czy policja zaraz się nie zjawi? Ale górę wziął we mnie, że tak powiem, honor artysty, więc zaciągnąłem Menchu do sypialni i… No, wiesz: uzupełniłem trochę scenografię, będąc przekonany, że rachunek za to wystawią Maxowi. Zabrało mi to raptem pięć minut.

– Jakaż to potrzeba skłoniła cię do… tej butelki? To nie było konieczne. Za to potworne i przerażające.

Antykwariusz cmoknął językiem. Zatrzymał się przed wiszącym na ścianie Marsem Luki Giordana i przyglądał mu się przez chwilę, jak gdyby oczekiwał, że to opięty anachroniczną chityną średniowiecznej zbroi bóg udzieli odpowiedzi.

– Butelka – mruknął, nie odwracając się do gości – była szczegółem uzupełniającym… Natchnieniem ostatniej chwili.

– Które nie miało nic wspólnego z szachami – rzuciła Julia tonem ostrym jak brzytwa. – Postanowiłeś raczej wyrównać w ten sposób rachunki. Z nami, kobietami.

Antykwariusz nic nie odrzekł, dalej wpatrywał się w obraz.

– Nie dosłyszałam odpowiedzi, Cesar. A zawsze miałeś odpowiedź na wszystko.

Powoli odwrócił się do niej. Tym razem w jego spojrzeniu nie było widać błagania o wyrozumiałość ani ironii. Patrzył wzrokiem nieobecnym, nieokreślonym.

– Potem – odezwał się w końcu nieprzytomnie, jakby nie słyszał Julii – wystukałem na twojej maszynie kolejny ruch, zawinięty przez Maxa obraz wsadziłem pod pachę i wyszedłem. To wszystko.

Mówił bezbarwnym głosem, pozbawionym intonacji. Być może rozmowa już go przestała zajmować. Julia jednak nie uznała sprawy za zamkniętą.

– Po co było zabijać Menchu…? Miałeś swobodny wstęp do tego domu. I tysiące sposobów, żeby ukraść obraz.

W oczach antykwariusza znów rozbłysły iskierki ożywienia.

– Widzę, księżniczko, że przypisujesz kradzieży van Huysa niewspółmierne znaczenie… A przecież był to tylko kolejny szczegół tej historii, gdzie pewne elementy uzupełniają się z innymi. Można powiedzieć, że się zapętlają. – Przez chwilę szukał odpowiedniego argumentu. – Menchu musiała umrzeć z paru powodów: o części z nich warto teraz mówić, o pozostałych nie. Niektóre są natury, powiedzmy, czysto estetycznej, i tu nasz przyjaciel Muńoz odkrył zdumiewający związek nazwiska Menchu ze zbitą wieżą, inne z kolei mają znacznie głębsze podłoże… Wszystko to zorganizowałem po to, żeby uwolnić cię od zgubnych powiązań i wpływów, żeby odciąć cię raz na zawsze od przeszłości. Na swoje nieszczęście Menchu, beznadziejnie głupia i wyuzdana Menchu, była jednym z takich związków, podobnie jak Alvaro.

– A kto ci przyznał prawo dysponowania życiem i śmiercią wedle uznania?

Na twarzy Cesara pojawił się mefistofeliczny uśmiech.

– Sam je sobie przyznałem, na własną odpowiedzialność. Wybacz, jeśli zabrzmi to zuchwale… – nagle chyba przypomniał sobie o obecności szachisty. – Miałem mało czasu na końcówkę partii… Muńoz deptał mi po piętach niczym zawodowy detektyw. Jeszcze kilka ruchów i wskazałby mnie palcem. Byłem wszakże przekonany, że nasz przyjaciel nie uczyni kroku, dopóki nie będzie go absolutnie pewien. Ponadto on już wiedział, że tobie nic nie grozi… To też artysta, na swój sposób. Dlatego pozwalał mi działać, a sam tymczasem szukał dowodów, które by potwierdziły wnioski z przeprowadzonej analizy… Dobrze rozumuję, przyjacielu Muńoz?

W odpowiedzi szachista powoli skinął głową. Cesar zbliżył się do stolika z szachami. Przez chwilę przyglądał się bierkom, by w końcu delikatnie, jakby chodziło o kruchy kryształ, wziąć do ręki białego hetmana i obserwować go dłuższy czas.

– Wczoraj wieczorem – ciągnął – kiedy pracowałaś w Prado, przyszedłem do muzeum dziesięć minut przed zamknięciem. Powałęsałem się nieco po salach na parterze i wsunąłem bilecik za tabliczkę przy obrazie Bruegla. Potem poszedłem na kawę, odczekałem i zadzwoniłem. Nic więcej. Jednego nie mogłem przewidzieć: że Muńoz odkurzy to stare czasopismo szachowe w bibliotece klubowej. Sam zapomniałem o jego istnieniu.

– Ale coś mi tu nie pasuje – rzekł nagle Muńoz. Julia popatrzyła nań zupełnie zaskoczona. Szachista wpatrywał się bacznie w Cesara z głową przechyloną w bok. W oczach skrzyły mu się badawcze iskierki, jak w chwilach gdy zastanawiał się nad posunięciem, które nie do końca go przekonuje. – Jest pan błyskotliwym graczem, zgoda. Ściślej mówiąc, ma pan zadatki. Ale nie jest w stanie rozegrać tej partii w taki sposób… Pańskie kombinacje były zbyt doskonałe, zupełnie nie do pomyślenia u kogoś, kto nie siedział nad szachownicą od czterdziestu paru lat. W szachach liczy się doświadczenie, praktyka. Jestem pewien, że nas pan okłamał. Albo przez te lata dużo pan grywał w samotności, albo ktoś panu pomógł. Przykro mi, że ranie pańską próżność, panie Cesarze, ale pan ma wspólnika.

Cisza, jaka po tych słowach zapadła w salonie, nie miała sobie równej. Julia spoglądała na nich skołowaciała i nie wiedziała, czy ma wierzyć Muńozowi. Już, już miała otworzyć usta i krzyknąć, że to jakaś kosmiczna bzdura, kiedy ujrzała, jak Cesar unosi ironicznie brew, choć sama twarz przypominała teraz nieprzeniknioną maskę. Zaraz jednak na jego ustach pojawił się uśmiech pełen uznania i podziwu. Antykwariusz skrzyżował ramiona, westchnął głęboko i kiwnął twierdząco głową.

– Przyjacielu… – cedził słowa – zasługuje pan na coś więcej niż weekendowa gra w ciemnym kącie dzielnicowego klubu. – Wyciągnął w bok prawą dłoń, jakby wskazywał kogoś, kto przez cały czas siedział tam z nimi w jakimś zakamarku, niewidoczny dla oczu. – W rzeczy samej, mam wspólnika. Przyznaję, że mam, choć akurat w tym przypadku on może czuć się bezpieczny, nieuchwytny dla wymiaru sprawiedliwości. Chce pan poznać jego imię?

– Spodziewam się, że pan mi je zdradzi.

– Oczywiście, że je zdradzę, bo moje zeznanie nie jest mu w stanie specjalnie zaszkodzić. – Uśmiechnął się znowu, tym razem szerzej. – Mam nadzieję, mój czcigodny przyjacielu, że wybaczy mi pan tę małą satysfakcję, jakiej sobie nie odmówiłem. Proszę mi wierzyć, to naprawdę wielka rozkosz przekonać się, że nie udało się panu odkryć wszystkiego… Nie domyśla się pan, o kogo chodzi?

– Muszę przyznać, że nie. Ale jestem pewien, że to nikt, kogo bym znał.

– Trafna uwaga. Nazywa się Alfa PC-1212 i jest komputerem osobistym, wyposażonym w zaawansowany program szachowy o dwudziestu poziomach umiejętności… Kupiłem go nazajutrz po zabiciu Alvara.

Pierwszy raz, od kiedy się poznali, Julia zobaczyła na twarzy Muńoza zdziwienie. Oczy mu zmatowiały, a usta zastygły wpółotwarte w tępym grymasie.

– I nic pan nie powie? – spytał antykwariusz, przyglądając mu się z rozbawieniem i ciekawością.

Muńoz patrzył na niego w milczeniu. W końcu przechylił głowę w stronę Julii.

– Niech mi pani da papierosa – powiedział przybity.

Podała mu paczkę, którą ten obracał parę razy w palcach, nim wyciągnął papierosa i wsunął w usta. Julia podeszła z zapaloną zapałką. Po chwili już zaciągał się powoli i głęboko. Odnosiła wrażenie, że szachista jest myślami tysiące kilometrów stąd.

– Przykre, prawda? – Cesar śmiał się łagodnie. – Przez cały ten czas grał pan przeciwko zwykłemu komputerowi, przeciwko wyzbytej wszelkich uczuć maszynie… Zgodzi się pan, że to wyborny paradoks, właściwa alegoria czasów, w jakich przyszło nam żyć. Cudowny Gracz Maelzela u Edgara Allana Poe skrywał wewnątrz człowieka… Pamięta pan? Ale zmiany są nieubłagane, przyjacielu. Tym razem to w człowieku kryje się automat. – Uniósł białego hetmana z pożółkłej kości słoniowej i przyjrzał mu się z drwiącym uśmieszkiem. – Cały pański talent, pańska wyobraźnia i niezwykła zdolność do analizy matematycznej, drogi panie Muńoz, mają swój odpowiednik, swoje karykaturalne odbicie w krzywym zwierciadle. A tym odpowiednikiem jest ni mniej, ni więcej, tylko plastikowa dyskietka, mieszcząca się w dłoni… Obawiam się, że po tym wszystkim, podobnie jak Julia, nie będzie już pan tym samym człowiekiem. Aczkolwiek wątpię – dodał z zadumą – czy pan akurat na tym zyska.

Muńoz nie odpowiedział. Stał nieruchomo, dłonie znowu wsadził w kieszenie płaszcza, z ust zwisał mu papieros, a on tylko patrzył oczami bez wyrazu, spowitymi dymem. Wyglądał jak autoparodia niechlujnego detektywa z czarno-białego filmu.

– Współczuję – powiedział Cesar ze szczerością w głosie. Odstawił hetmana na szachownicę z miną człowieka, któremu udał się wieczór, i popatrzył na Julię.

– Na koniec coś wam pokażę.

Podszedł do mahoniowego kabinetu, otworzył jedną z szuflad i wyjął grubą kopertę oraz trzy porcelanowe figurynki Bustellego.

– Nagrodę odbierasz ty, księżniczko – uśmiechnął się ze złośliwym błyskiem. – Znów udało ci się wykopać skarb. Możesz teraz z nim zrobić, co zechcesz.

Julia patrzyła podejrzliwie na lalki i na kopertę.

– Nie rozumiem.

– Zaraz zrozumiesz. Przez te parę tygodni zdążyłem też zająć się twoimi interesami… W tym momencie Partia szachów znajduje się w miejscu stosownym: w sejfie pewnego banku szwajcarskiego, wynajętym przez anonimową firmę, z siedzibą w Panamie, która istnieje tylko na papierze… Szwajcarscy prawnicy i bankierzy to dość nudne plemię, ale solidne, nie zadają pytań, o ile szanujesz prawo ich kraju i wypłacasz im należne honorarium. – Położył kopertę na stole koło Julii. – Dzięki tej firmie, której dane znajdziesz wewnątrz, będziesz czerpać siedemdziesiąt pięć procent wpływów z akcji. Wszelkimi formalnościami zajął się mój stary przyjaciel, szwajcarski adwokat nazwiskiem Demetrius Ziegler, kiedyś ci o nim wspominałem. I nikt oprócz nas i jeszcze jednej osoby, o której za chwilę, nie wie, że w tamtym sejfie przez jakiś czas będzie sobie leżał zapakowany obraz Pietera van Huysa… A tymczasem historia Partii szachów stanie się największym od lat wydarzeniem artystycznym. Wszyscy, media i pisma branżowe, będą roztrząsać ten skandal do znudzenia. Według wstępnych szacunków możemy założyć, że na rynku międzynarodowym dzieło osiągnie wielomilionową cenę… Oczywiście w dolarach.

Julia popatrzyła z zakłopotaniem i niedowierzaniem na kopertę, a potem na Cesara.

– Wszystko jedno, na ile go wycenią… – mamrotała, z trudem wymawiając słowa. – Nie da się sprzedać kradzionego obrazu. Nawet za granicą.

– Zależy jak i komu – odparł antykwariusz. – Kiedy sytuacja dojrzeje, powiedzmy za parę miesięcy, obraz wychynie z ukrycia, ale nie na aukcji publicznej, a na czarnym rynku dzieł sztuki… I w końcu potajemnie zawiśnie w luksusowej posiadłości któregoś z arcybogatych kolekcjonerów brazylijskich, greckich czy japońskich, co to jak rekiny rzucają się na wartościowe obrazy, żeby je potem dalej przehandlować albo tylko zaspokoić prywatne potrzeby, związane z dostatkiem, władzą albo pięknem. Na dłuższą metę to także dobra inwestycja, bo w niektórych krajach kradzież dzieł sztuki ulega przedawnieniu po dwudziestu latach… A ty jesteś wciąż tak cudownie młoda. Czy to nie wspaniałe? W każdym razie ta sprawa już nie jest na twojej głowie. Liczy się to, że w ciągu najbliższych miesięcy, podczas tajemnej wędrówki van Huysa, na koncie bankowym twojej świeżo upieczonej panamskiej firmy, otwartym przedwczoraj w innym szacownym banku w Zurychu, przybędzie ładnych kilka milionów dolarów… Ty się nie musisz niczym martwić, bo ktoś dokona za ciebie wszelkich delikatnych transakcji. Tu nie mam żadnych wątpliwości, księżniczko. Szczególnie co do niezbędnej w tym wypadku lojalności tej osoby. Nawiasem mówiąc, jest to lojalność najemnika, co wcale jej nie dyskwalifikuje, może nawet przez to jest bardziej godna zaufania. Nie dowierzam ludziom lojalnym bezinteresownie.

– Kto to? Twój szwajcarski przyjaciel?

– Nie. Ziegler to skrupulatny i skuteczny prawnik, ale nie dorasta do spraw tej rangi. Dlatego zwróciłem się do osoby posiadającej odpowiednie kontakty, wybornie pozbawionej skrupułów i doświadczonej na tyle, by mogła swobodnie poruszać się po trudnym terenie podziemnego handlu dziełami sztuki: do Paca Montegrifa.

– Żartujesz.

– W kwestiach finansowych nigdy nie żartuję. Montegrifo to dość szczególny typek, nawiasem mówiąc, podkochuje się w tobie, ale to ze sprawą nie ma nic wspólnego. Ważne, że ten facet, absolutny bezwstydnik i zarazem człowiek nadzwyczaj zręczny, w żadnym razie nie wyrządzi ci krzywdy.

– A to niby dlaczego? Ma obraz, czyli cześć pieśni. Montegrifo własną matkę by sprzedał za małą akwarelkę.

– Owszem. Ale ciebie nie sprzeda. Po pierwsze dlatego, że z Demetriusem Zieglerem podsunęliśmy mu do podpisania stosik dokumentów, które nie mają mocy prawnej, o ile wyjdą na jaw, bo cała ta historia ma mocno kryminalny posmak, ale które wszelako oczyszczają cię z jakichkolwiek podejrzeń o współudział. Poza tym sam się ubabrze, jeśli tylko puści parę z gęby albo spróbuje grać nieczysto, i będzie musiał do końca życia siedzieć jak mysz pod miotłą, z całym międzynarodowym aparatem ścigania na karku… Na dodatek jestem w posiadaniu pewnych sekretów, których ujawnienie mogłoby bardzo nadszarpnąć jego reputację i narazić na poważny konflikt z prawem. Żeby nie być gołosłownym: o ile wiem, Montegrifo jest odpowiedzialny za co najmniej dwukrotne wywiezienie i nielegalną sprzedaż za granicą przedmiotów należących do Dziedzictwa Narodowego. Dzieła te trafiły w moje ręce, a ja przekazałem je jemu jako pośrednikowi: piętnastowieczne retabulum przypisywane Pere Ollerowi, skradzione w Santa Maria de Cascalls w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym ósmym, oraz sławetny Jan z Flandrii, który zniknął cztery lata temu ze zbiorów Olivares, przypominasz sobie?

– Tak. Ale nigdy bym nie sądziła, że to ty…

Cesar skrzywił się beznamiętnie.

– Takie jest życie, księżniczko. W moim fachu, i nie tylko w moim, niepokalana uczciwość to stuprocentowa gwarancja śmierci głodowej… Ale mówiliśmy nie o mnie, a o Montegrifie. Rzecz jasna, będzie próbował skubnąć dla siebie, ile się da, tego nie unikniemy. Ale z pewnością nie posunie się tak daleko, żeby uszczuplić minimalny gwarantowany zysk twojej panamskiej firmy. A Ziegler będzie strzegł jej interesów niczym doberman. Kiedy transakcja zostanie ostatecznie przeprowadzona, Ziegler automatycznie przeleje pieniądze z konta panamskiego na inne konto prywatne, którego numer opiewa na twoje nazwisko, zlikwiduje to pierwsze konto, żeby zatrzeć ślady, wreszcie zniszczy wszelką dokumentację oprócz tych kwitów, które trzymają w szachu Montegrifa. W ten sposób zapewni nam lojalność naszego przyjaciela, szefa Claymore'a. Aczkolwiek podejrzewam, że w tym momencie takie środki ostrożności są zbyteczne… A, prawda: Ziegler ma wyraźne wskazówki, żeby jedną trzecią twoich dochodów przeznaczyć na niezawodne i opłacalne inwestycje, które pozwolą wyprać pieniądze i przy okazji zapewnią ci dostatek na resztę życia nawet w przypadku, gdybyś usiłowała wszystko radośnie roztrwonić. Zaufaj mu bezwzględnie, Ziegler to dobry człowiek, znam go od ponad dwudziestu lat. Jest uczciwy, jest kalwinem i jest homoseksualistą. Natomiast oczywiście odliczy sobie skrupulatnie należną mu prowizję i koszty manipulacyjne.

Julia stała jak rażona gromem. Dreszcz ją przeszedł: wszystko pasowało jak fragmenty jakiejś niewiarygodnej łamigłówki. Cesar nie wypuścił z rąk żadnej nitki. Popatrzyła na niego bacznie, po czym zaczęła przechadzać się po pokoju. Usiłowała ogarnąć to wszystko. Za dużo jak na jedną noc – pomyślała, stając przed Muńozem. Szachista spoglądał na nią obojętnie, wciąż trzymając w ustach niemal do cna wypalonego papierosa. Może wręcz za dużo jak na jedno życie.

– Widzę – znowu zwróciła się do Cesara – że wszystko przewidziałeś… Albo prawie wszystko. Pomyślałeś też o don Manuelu Belmonte? Może to dla ciebie szczegół bez znaczenia, ale on jest właścicielem obrazu.

– Pomyślałem i o tym. Naturalnie mogą cię dopaść chwalebne wyrzuty sumienia i oświadczysz mi, że nie przyjmujesz planu. W takim przypadku zawiadom tylko Zieglera, a obraz wypłynie w odpowiednim miejscu. Postawi to Montegrifa przed małym problemem, ale jakoś będzie się musiał z nim uporać. Przecież wszystko zostanie po staremu: cena wyśrubowana na skutek afery, Claymore zachowa prawa do aukcji… Natomiast gdybyś jednak skłoniła się ku opcji pragmatycznej, również możesz spać spokojnie: Belmonte zrzeka się obrazu za odszkodowaniem. Traci emocjonalnie, ale zyskuje finansowo, a to dzięki ubezpieczeniu. Poza tym nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś anonimowo przesłała mu dogodną rekompensatę w wysokości, jaką uznasz za stosowną. Będzie cię na to stać. Co zaś do Muńoza…

– No właśnie – odezwał się szachista. – Prawdę mówiąc, bardzo jestem ciekaw, co stanie się ze mną.

Cesar popatrzył nań z ukosa.

– Pan, drogi przyjacielu, wykupił szczęśliwy los na loterii.

– Co pan powie…

– To, co pan słyszy. Przewidując, że drugi biały konik przeżyje partię, pozwoliłem sobie włączyć pana w poczet udziałowców spółki, z prawem do dwudziestu pięciu procent akcji. Pozwoli to panu między innymi na kupno czystych koszul i na grę w szachy, dajmy na to, na Bahamach, o ile przyjdzie panu ochota.

Muńoz podniósł dłoń do ust i wyjął wygasły niedopałek. Przyjrzał mu się przez chwilę, a następnie upuścił na dywan.

– To bardzo szlachetne z pana strony – rzekł.

Cesar spojrzał najpierw na niedopałek, potem na szachistę.

– To naprawdę niewiele. Jakoś musiałem kupić pańskie milczenie, a zresztą zasłużył pan sobie z nawiązką… Powiedzmy, że w ten sposób chcę panu zrekompensować dowcip z komputerem.

– A czy zakładał pan, że mogę odmówić udziału w tym numerze?

– Jak najbardziej, proszę sobie wyobrazić. Gdy się dobrze zastanowić, jest pan dziwnym człowiekiem. Ale to już nie moja sprawa. Pan i Julia jesteście teraz wspólnikami, więc załatwiajcie to między sobą. Ja mam inne sprawy na głowie.

– Pozostajesz ty, Cesar.

– Ja? – antykwariusz uśmiechnął się. Z bólem, jak zauważyła Julia. – Moja kochana księżniczko, mam wiele grzechów do odkupienia, a czasu maleńko – pokazał zalakowaną kopertę leżącą na stole. – Tam znajdziesz także szczegółową spowiedź, zawierającą całą historię od początku do końca, wyjąwszy oczywiście wątek szwajcarski. Ty, Muńoz i chwilowo także Montegrifo pozostajecie czyści jak dziewica. Co się tyczy obrazu, opisałem dokładnie sposób jego zniszczenia z powodów osobistych i ściśle emocjonalnych. Jestem pewien, że po analizie tej spowiedzi psychiatrzy policyjni stwierdzą u mnie niebezpieczny przypadek schizofrenii.

– Zamierzasz uciec za granicę?

– Mowy nie ma. Jedyny motyw, dla którego warto dokądś pojechać, to sama podróż. Ale ja jestem już za stary. A perspektywa więzienia albo domu wariatów też nie brzmi kusząco. To musi być okropne, ci wszyscy otyli, piękni pielęgniarze, co robią ci zimny prysznic i tak dalej. Obawiam się, że nie, kochanie. Mam już grubo po pięćdziesiątce i takie rzeczy mnie nie podniecają. Poza tym jest jeszcze jeden drobiazg.

Julia spojrzała na niego ponuro.

– Jaki drobiazg?

– Słyszałaś może – Cesar skrzywił się z ironią – o czymś, co się nazywa Syndrom Nabytego Czegoś tam? To się stało ostatnio groteskowo modne… Otóż mój przypadek określają jako końcówkę.

– Kłamiesz.

– Absolutnie nie. Przysięgam, że tak to nazwali: końcówka, jak jakaś ponura resztka. Koniec trasy.

Julia zamknęła oczy. Naraz wszystko wokół jakby znikło, pozostał tylko głuchy stłumiony odgłos kamienia wpadającego do stawu. Kiedy znów je otworzyła, były pełne łez.

– Kłamiesz, Cesar. Nie ty. Powiedz, że kłamiesz.

– Chciałbym, księżniczko. Zapewniam cię, z rozkoszą bym ci teraz powiedział, że wszystko było żartem na kiepskim poziomie. Ale życie, jak nic innego, potrafi ludziom płatać podobne figle.

– Od kiedy o tym wiesz?

Antykwariusz wzgardliwie leniwym gestem dłoni dał do zrozumienia, że czas przestał go obchodzić.

– Z grubsza od dwóch miesięcy. Zaczęło się od drobnego guza w odbycie. Bardzo nieprzyjemna rzecz.

– Nic mi nie mówiłeś.

– A dlaczego miałem mówić…? Wybacz, że wyrażam się może mało delikatnie, ale mój odbyt to moja sprawa.

– Ile czasu ci zostało?

– Nie za wiele. Chyba z sześć, siedem miesięcy. Podobno potwornie się chudnie.

– No to poślą cię do szpitala. Nie pójdziesz do więzienia. Ani nawet do domu wariatów, którego tak się boisz.

Cesar pokręcił głową z łagodnym uśmiechem.

– Nie trafię do żadnego z tych trzech miejsc, moja droga. Masz pojęcie, co to za szkaradna śmierć…? O, nie. Nie ma mowy. Odmawiam. Ostatnio wszyscy na to umierają, wobec czego zachowam przynajmniej prawo do potraktowania samego siebie w sposób szczególny… Trzęsę się na myśl, że ostatnim obrazem z tego świata mogłaby być butelka płynu fizjologicznego zawieszona nad głową… Okropni odwiedzający, którzy przydeptują ci aparaturę tlenową i tak dalej… – omiótł wzrokiem meble, gobeliny i obrazy. – Wolę finał florencki, pośród ukochanych przedmiotów. Takie rozwiązanie, dyskretne i łagodne, bardziej pasuje do moich upodobań i mojego charakteru.

– Kiedy?

– Niebawem. Kiedy będziecie tak dobrzy i zostawicie mnie już samego.


Muńoz czekał na ulicy, oparty o ścianę, z postawionym wysoko kołnierzem płaszcza, do tego stopnia pogrążony w rozmyślaniach, że kiedy Julia pojawiła się na progu, podniósł na nią oczy dopiero po dłuższej chwili.

– Jak chce to zrobić? – spytał.


– Kwas pruski. Od lat trzyma schowaną ampułkę – uśmiechnęła się z goryczą. – Twierdzi, że strzał z pistoletu jest bardziej heroiczny, ale pozostawiłby mu na twarzy nieprzyjemny wyraz nagłego zaskoczenia. Woli zachować dobry wygląd.

– Ach, tak.

Julia zapaliła papierosa. Powoli, z rozmyślnym ociąganiem.

– Tu za rogiem jest budka telefoniczna… – patrzyła na Muńoza nieobecnym wzrokiem. – Prosił, żebyśmy dali mu dziesięć minut, zanim zawiadomimy policję.

Ruszyli chodnikiem w żółtawym blasku latarni. U kresu pustej ulicy światła zmieniły się z zielonych na pomarańczowe i wreszcie na czerwone. To ostatnie wydobyło z twarzy Julii nierzeczywiste głębokie cienie.

– Co pani teraz zrobi? – zainteresował się Muńoz. Mówiąc, nie patrzył na nią, wbił spojrzenie w chodnik przed sobą. Wzruszyła ramionami.

– Zależy od pana.

I wtedy pierwszy raz usłyszała, jak Muńoz się śmieje. Śmiechem niskim i delikatnym, nieco nosowym, dobiegającym jak gdyby z samego wnętrza. Przez ułamek sekundy Julia miała wrażenie, że to śmieje się któraś z postaci obrazu, a nie idący obok szachista.

– Pani przyjaciel ma rację – powiedział. – Przydałyby mi się czyste koszule.

Julia pogładziła palcami trzy figurki z porcelany – Oktawia, Lucyndę i Scaramuccia – które spoczywały w kieszeni płaszcza obok zalakowanej koperty. Z zimna usta jej zdrętwiały, a łzy na policzkach niemal zamarzły.

– Powiedział coś jeszcze, zanim został sam? – spytał Muńoz.

Znowu wzruszyła ramionami. “Nec sum adeo informis… I wcale nie jestem brzydki: niedawnom przechylił się z brzegu, gdy wiatr nad morzem ucichnął i wygładziły się fale” [27]… Kogóż innego mógł cytować Cesar, jeśli nie Wergiliusza? Od progu odwróciła się ostatni raz, żeby ogarnąć spojrzeniem spowity półmrokiem salon, ciemne prostokąty starych obrazów na ścianach, przytłumioną przez pergaminowy abażur wątłą poświatę na meblach, pożółkłą kość słoniową, złocenia na grzbietach książek. Pośrodku pokoju wznosiła się czarna sylwetka antykwariusza, którego rysów nie sposób już było rozróżnić: smukły kontur, wyraźny jak na dawnym medalu czy kamei, i cień, zalewający czerwień i ochrę arabeski na dywanie, sięgający niemal stóp Julii. Zegar wybił kuranty akurat w chwili kiedy zamykała drzwi, mając wrażenie, że zatrzaskuje grób – jakby wszystko było zawczasu zaplanowane, jakby każdy sumiennie odegrał przeznaczoną mu rolę według scenariusza rozpisanego na szachownicy, o wyznaczonej porze, pięćset lat od rozpoczęcia pierwszego aktu. Po ostatnim matematycznie precyzyjnym ruchu czarnego hetmana zapadnie kurtyna.

– Nie – odparła cicho, czując, jak obraz powoli się oddala, tonie w czeluściach pamięci. – Właściwie nic nie powiedział.

Muńoz uniósł głowę jak chudy niezgrabny pies, który usiłuje coś wywęszyć na ciemnym niebie, i uśmiechnął się z niezdarną czułością.

– Szkoda. Byłby z niego świetny szachista.


Echo jej kroków rozlega się po bezludnym krużganku, płynie pod sklepieniami, w których już czają się cienie. Ostatnie promienie zachodzącego słońca padają niemal poziomo, ledwie widoczne poprzez kamienne arkady, rozpalając na czerwono mury klasztorne, puste nisze, żółknące liście jesiennego bluszczu oplatającego kapitele – potwory, rycerzy, świętych, mitologiczne zwierzęta – i gotyckie luki, otaczające zapuszczony ogród. Wiatr wiejący z północy, zwiastun zimy, wyje gdzieś na zewnątrz, spada po zboczu, gnie gałęzie drzew, gra w stuletnich kamiennych gargulcach i okapach, opływa dzwony z brązu w klasztornej dzwonnicy, zwieńczonej skrzypiącym pordzewiałym kurkiem, uparcie pokazującym dalekie i niedostępne południe, zapewne pełne światła.

Kobieta w żałobie zatrzymuje się przy fresku zniszczonym przez czas i wilgoć. Po jego pierwotnych kolorach pozostało zaledwie wspomnienie: błękit tuniki, ochra jakiegoś szczegółu. Ucięta przy nadgarstku, ręka wskazuje nieistniejące niebo i Chrystusa o obliczu z trudem dającym się odróżnić od pokruszonego tynku; promień słońca, a może Światła Bożego, pozbawionego już źródła i punktu przeznaczenia, zawieszony między niebem a ziemią, szczątek żółtej jasności, absurdalnie zastygły w czasie i przestrzeni, gaśnie z wolna tłamszony przez upływające lata i nieprzyjazną pogodę, aż wreszcie kiedyś zniknie, jakby nigdy nie istniał. I anioł pozbawiony ust, o zmarszczonym czole niczym u sędziego czy kata, z ledwie widocznymi poplamionymi wapnem skrzydłami, kawałkiem tuniki i nieostrym mieczem.

Kobieta w żałobie odchyla czarny welon skrywający górną część twarzy i dłuższą chwilę wpatruje się w oczy anioła. Od osiemnastu lat zatrzymuje się tu codziennie o tej samej porze i obserwuje spustoszenie, jakie czas czyni z malowidłem. Widzi, jak z wolna zacierają się kształty, zżerane nieubłaganym trądem, jak kontury anioła rozpływają się w brudnym gipsie ściany, jak plamy wilgoci wchłaniają kolory, smagają i niszczą postacie. Tu, gdzie mieszka, nie ma luster: reguła zakonu, wedle której ślubowała (a może kazano ślubować, w jej pamięci pojawia się coraz więcej białych plam, jak na tym fresku), wyraźnie ich zakazuje. Już od osiemnastu lat nie widziała swojej twarzy, wiec ten anioł, niegdyś bez wątpienia pełen urody, jest jedynym zewnętrznym świadectwem tego, ze się starzeje: odpryski farby to zmarszczki, wyblakłe rysy to przywiędła skóra. Chwilami, kiedy jasność spływa na umysł niczym fala omywająca piasek plaży, chwilami, których uczepia się kurczowo, próbując rozpaczliwie opleść na nich swoją udręczoną upiorami pamięć – wydaje jej się, że ma pięćdziesiąt cztery lata.

Z kaplicy dobiega wyduszony przez grube mury odgłos chórów wyśpiewujących chwałę Pańską na chwilę przed udaniem się do refektarza. Kobieta w żałobie ma dyspensę od niektórych nabożeństw i o tej porze woli spacerować po pustych krużgankach jak czarny milczący cień. Z kibici zwisa jej różaniec z poczerniałego drewna, którego dawno już nie odmawia. Daleki śpiew modlitewny stapia się w jedno z wyciem wiatru.

Gdy ponownie rusza w drogę i dochodzi do okna, gasnące słońce jest już tylko czerwoną plamą na horyzoncie, co pierzcha przed ołowianymi chmurami nadciągającymi z północy. U stóp wzgórza widać szerokie szare jezioro połyskujące stalowymi falami. Kobieta opiera suche, kościste dłonie na kamiennym parapecie – okno zwieńczone jest ostrym lukiem, wspomnienia powracają bez zmiłowania – i czuje, jak chłód przepływa z muru wzdłuż jej ramion i zbliża się powoli, niebezpiecznie ku umęczonemu sercu. Nagły kaszel wstrząsa jej kruchym ciałem, zniszczonym przez wilgotne zimy, zmaltretowanym wskutek zamknięcia, samotności i kapryśnej pamięci. Już nie słucha śpiewu z kaplicy ani wycia wichru. Oto z odmętów czasu dobiega ją monotonna i smutna muzyka mandoliny, oto wrogi jesienny krajobraz rozwiewa się w powietrzu, a przed jej oczami rysuje się, jak na obrazie, inny pejzaż: lekko pofałdowana równina, z której w oddali wyrasta smukła jak za pociągnięciem cieniutkiego pędzelka sylwetka dzwonnicy, Wtem wydaje jej się, że słyszy gwar męskich głosów przy stole, echo czyjegoś śmiechu. I przychodzi jej do głowy, że jeśli się obejrzy, zobaczy samą siebie, siedzącą na taborecie z książką na podołku, a gdy podniesie wzrok, dostrzeże błysk stalowego naszyjnika przyłbicy i Złotego Runa. A brodaty siwy starzec z pędzlem w dłoni uśmiechnie się do niej, oszczędnie i sprawnie kreśląc na dębowej desce całą scenę, by utrwalić ją na wieki.

Na chwilę wicher rozdziera zasłonę chmur i spóźniony refleks światła, odbity od fal jeziora, rozjaśnia pomarszczoną twarz kobiety, ożywia jej jasne, zimne, prawie zgaszone oczy. Trwa to moment, po czym wiatr znów wyje jakby jeszcze silniej, czarny welon łopocze na podobieństwo kruczych skrzydeł. A ona jeszcze raz czuje ten dojmujący ból, co zżera jej ciało i podchodzi do serca. Ból paraliżujący, na który nie ma lekarstwa. Który skuwa lodem jej członki i jej oddech.

Jezioro jest już tylko mętną plamą pośród cieni. A kobieta w żałobie, która gdzieś tam w świecie nazywała się Beatrycze Burgundzka, wie, że z północy nadciąga już ostatnia zima. I zastanawia się, czy w mrocznym miejscu, do którego zmierza, znajdzie na tyle miłosierdzia, by wymazać ostatnie skrawki pamięci.

La Navata,

kwiecień 1990

Загрузка...