– To było nieczyste posunięcie – rzeki Harun
do wezyra. – Chciałbym zobaczyć uczciwe.
Raymond M. Smullyan,
The Chess Mysteries of the Arabian Knights
Cesar uniósł z dezaprobatą jedną brew pod rondem kapelusza, kiwając przy tym parasolem. Pogardliwe spojrzenie antykwariusza okrasiła dodatkowo skrajna odraza, typowa reakcja, gdy rzeczywistość potwierdzała jego najgorsze obawy. Istotnie, tego poranka Rastro [21] nie sprawiało przytulnego wrażenia. Z szarego nieba lada chwila mógł lunąć deszcz, w związku z czym właściciele stoisk rozlokowanych na ulicach tworzących bazar już przygotowywali się do ochrony swoich towarów. Na niektórych odcinkach marsz wymagał żmudnego lawirowania między ludźmi, płachtami brezentu i brudnymi pokrowcami z folii, zwisającymi ze straganów.
– Tak naprawdę – powiedział antykwariusz do Julii, która oglądała podwójny kandelabr z giętego mosiądzu, wyłożony na plandece rozciągniętej na ziemi – to tylko strata czasu… Od wieków nie trafiłem tu na nic godnego uwagi.
Co nieco rozmijał się z prawdą, o czym Julia dobrze wiedziała. Na tym wysypisku, na tym olbrzymim cmentarzu marzeń wyrzuconych na ulicę wskutek kolejnych nieznanych kataklizmów Cesarowi raz na pewien czas udawało się, dzięki wprawnemu oku specjalisty, wygrzebać jakąś zapomnianą perłę, maleńki skarb, przez przypadek nie dostrzeżony przez tyle innych par oczu: kryształowy kieliszek z osiemnastego wieku, starą ramę, porcelanowe cacuszko. Kiedyś zaś w zapyziałej budce ze starymi książkami i czasopismami znalazł dwie piękne strony tytułowe, wybornie iluminowane zręczną dłonią anonimowego trzynastowiecznego mnicha, które po odnowieniu przez Julię antykwariusz sprzedał za przyzwoitą sumkę.
Przeszli powoli w stronę górnej części bazaru, gdzie w obdrapanych budynkach i w ciemnych podwórkach, połączonych przejściami o żelaznych balustradach, mieściła się większość w miarę liczących się sklepów ze starociami. Aczkolwiek nawet wspominając o nich, Cesar nie mógł powstrzymać miny wyrażającej sceptyczną ostrożność.
– O której umówiłeś się z dostawcą?
Przerzuciwszy parasol – bardzo drogi, ze srebrną, pięknie rzeźbioną rączką – do drugiej ręki, Cesar podciągnął lewy rękaw i zerknął na tarczę złotego chronometru, który nosił na przegubie. Ubrany był niezwykle elegancko w pilśniowy, tabaczkowy kapelusz z szerokim rondem i z jedwabną wstążką, płaszcz z wielbłądziej wełny przerzucony przez ramię, i chustkę pod szyją, wystającą spod jedwabnej koszuli. Strój jak zwykle posunięty był do granic, ale ich nie przekraczał.
– Za kwadrans. Mamy czas.
Połazili trochę po straganach. Czując na sobie podejrzliwe spojrzenie Cesara, Julia wzięła do ręki drewniany talerz z topornie namalowanym pożółkłym pejzażem przedstawiającym scenę wiejska: wóz zaprzężony w dwa woły oddalał się drogą pośród drzew.
– Chyba nie zamierzasz tego kupić, skarbie – wycedził antykwariusz z wyrzutem. – To wyrób nikczemny… Nawet nie chcesz się potargować?
Julia otworzyła przewieszoną przez ramię torbę i wyciągnęła portmonetkę, nie zwracając uwagi na protesty Cesara.
– Nie wiem, na co się tak skarżysz – odparła przyglądając się, jak pakują jej talerz w stary tygodnik ilustrowany. – Zawsze powtarzałeś, że ludzie comme il faut nigdy nie kłócą się o cenę: mam albo płacić bez gadania, albo odejść z podniesioną głową.
– Ta zasada nie sprawdza się w tym miejscu – Cesar rozglądał się z obojętnością zawodowca, marszcząc nos na widok plebejskich budek z tandetą. – Nie z tymi ludźmi.
Julia wsunęła zawiniątko do torebki.
– Swoją drogą mogłeś wpaść na to, żeby sprezentować mi ten talerz… Jak byłam mała, kupowałeś mi, co tylko chciałam.
– Jak byłaś mała, za bardzo cię rozpieściłem. Poza tym odmawiam płacenia za taką lichotę.
– Mam wrażenie, że wyłazi z ciebie skąpiradło. Starzejesz się.
– Zamilknij, żmijo. – Rondo kapelusza rzuciło cień na twarz Cesara, gdy ten pochylił się, żeby zapalić papierosa. Stali przed witryną zapchaną zakurzonymi, starymi lalkami. – Ani słowa więcej, albo cię wymażę z mojego testamentu.
Julia patrzyła za nim, jak wchodził z godnością po niedużych stopniach wiodących do sklepiku, unosząc rękę trzymającą fifkę z kości słoniowej. Jego mina wyrażała coś pomiędzy pogardą a odrazą. Ten nieco gnuśny wyraz Cesar przywoływał na twarz zawsze, kiedy nie spodziewał się znaleźć niczego specjalnego u kresu drogi, ale ze względów czysto estetycznych nie widział przeszkód, by jej nie przebyć – z możliwie jak największą dystynkcją. Przypominał Karola Stuarta, który wstępował na szafot, jakby robił katu łaskę, z remember już czekającym na ustach, gotów stracić głowę z profilu, zgodnie z wizerunkiem bitym na ówczesnych monetach.
Z torebką przyciśniętą do boku w obawie przed kieszonkowcami Julia ruszyła znów między stragany. W tej części Rastra był za duży ścisk, zawróciła więc na pięcie ku schodkom, z których roztaczał się wspaniały widok na plac i główną ulicę jarmarku, zapełnionego budami i plandekami oraz kłębiącym się pod nimi tłumem.
Miała godzinę do ponownego spotkania z Cesarem w kawiarence na placu, między sklepem ze sprzętem do nurkowania a handlarzem odzieżą z demobilu. Oparła się łokciami o balustradkę, zapaliła chesterfielda i spoglądała z góry na ludzi. U stóp schodków, na cembrowinie kamiennej fontanny pełnej papierów, skórek po owocach i pustych puszek po piwie, przysiadł młody, długowłosy blondyn w poncho i zaczął grać melodie andyjskie na prostym flecie z trzciny. Jakiś czas przysłuchiwała się muzyce, by po chwili wrócić znów do odgłosów bazaru, przytłumionych na skutek odległości. Dopaliła papierosa, po czym zeszła na chodnik i zatrzymała się przed wystawą z lalkami. Niektóre były bez ubrań, inne w malowniczych strojach wiejskich albo wyszukanych ubiorach romantycznych z rękawiczkami, kapelusikami i parasolkami. Dziewczynki i dorosłe kobiety, o twarzach prostackich, dziecinnych, naiwnych i przewrotnych… Dłonie i ramiona miały upozowane w rozmaitych gestach, jakby zastygły zaskoczone nagłym zimnym powiewem historii w chwili, gdy ich właścicielka porzuciła je, sprzedała – lub też umarła. Właścicielki, dziewczynki, które w końcu zmieniły się w kobiety – pomyślała Julia – ładne albo brzydkie, które później pokochały albo zostały pokochane, najpierw pieściły te ciałka ze szmat, tektury i porcelany swoimi dłońmi, dziś obróconymi w proch na cmentarzach. Za to lalki je przeżyły, ich wymalowane źrenice były niemymi, nieruchomymi świadkami dawnych scen domowych, które czas zatarł w pamięci żywych. Wyblakłych, mgliście naszkicowanych, nostalgicznych obrazów rodzinnego ogniska, dziecięcych piosenek, przytulających ramion. Ale także łez i rozczarowań, zniweczonych marzeń, upadków, rozpaczy. Może także okrucieństw. Dosyć niesamowite wrażenie robiła na niej ta mnogość szklanych i porcelanowych oczu, wpatrujących się bez zmrużenia powiek, z hieratyczną mądrością właściwą Czasowi, oczu nieruchomych, wprawionych w blade twarze z wosku i tektury, świecących pośród strojów pociemniałych ze starości, przygaszonych wstążeczek i koronek. Do tego jeszcze ich włosy, uczesane albo w nieładzie, naturalne – zadrżała na tę myśl – które wcześniej należały do żywych kobiet. Melancholia podsunęła jej fragment wiersza, który wiele lat temu recytował Cesar:
Gdybyż tylko dało się zachować
włosy wszystkich zmarłych kobiet…
Z trudem oderwała wzrok od wystawy, w której widziała odbicie ciężkich, szarych chmur wiszących nad miastem. Kiedy się odwróciła, chcąc ruszyć w drogę, ujrzała przed sobą Maxa. Prawie wpadła na niego w połowie schodków. Był w długim granatowym surducie, postawiony kołnierz sięgał mu kitki, w którą miał związane włosy; oglądał się za siebie, jak gdyby oddalał się od kogoś, czyja obecność nie była mu na rękę.
– To ci niespodzianka – powiedział, uśmiechnął się jak piękna bestia, co w taki zachwyt wprawiało Menchu, po czym rzucił kilka banalnych uwag na temat nieprzyjemnej pogody i motłochu na bazarze. Z początku nie wytłumaczył swojej obecności w tym miejscu, ale Julia dostrzegła, że jest lekko podminowany, czujny, jakby krępowało go coś – lub ktoś. Może Menchu, z którą, jak później wyjaśnił, był w pobliżu umówiony: jakaś mętna historia z okazyjnymi ramami, które po odnowieniu – Julia zajmowała się tym niejednokrotnie – podnosiły wartość wystawionych w galerii płócien.
Max nigdy nie był dla niej sympatyczny i pewnie dlatego Julia zawsze w jego obecności czuła się niezręcznie. Niezależnie od stosunków, które łączyły go z jej przyjaciółką, od zarania ich znajomość miała w sobie coś niemiłego. Cesar, którego nigdy nie zawiodła jego własna kobieca intuicja, twierdził, że oprócz bardzo dobrego wykończenia w Maksie była jakaś nieokreślona marność, która ujawniała się w jego nieszczerych uśmiechach i bezczelnych spojrzeniach, jakie posyłał Julii. Nigdy nie zatrzymywał na niej spojrzenia zbyt długo, ale kiedy przestawała nań patrzeć, przy następnym zerknięciu stwierdzała, że uparcie jej się przypatruje – skrycie, ukradkiem, kątem oka. To nie było spojrzenie błądzące beznamiętnie po otoczeniu, by spocząć spokojnie na danym przedmiocie czy człowieku – tak patrzył Paco Montegrifo – ale spojrzenie, które zatrzymuje się na kimś, gdy ten ktoś nie patrzy, ucieka zaś, gdy zostaje odkryte. “Tak spogląda ktoś, kto chce ci co najmniej ukraść portfel” – opisał kiedyś Cesar kochanka Menchu i Julia, aczkolwiek upomniała antykwariusza za jego złośliwość, w duchu musiała przyznać, że słowa te pasowały do Maxa jak ulał.
Dochodziły zresztą jeszcze inne niepokojące aspekty sprawy. Julia wiedziała, że w tych spojrzeniach kryło się coś więcej niż ciekawość. Świadom swoich atutów zewnętrznych, Max zachowywał się często – pod nieobecność Menchu albo za jej plecami – w sposób wyrachowany i prowokujący. Wszelkie wątpliwości co do tego rozwiały się pewnej nocy, kiedy zasiedzieli się u Menchu. Rozmowa snuła się leniwie, w pewnym momencie jej przyjaciółka wstała i poszła po lód. Max, pochylony nad stolikiem, gdzie stały drinki, chwycił szklankę Julii i podniósł ją do ust. Tylko tyle, nic więcej, i może nie zwróciłaby na to uwagi, gdyby odstawiając szkło na blat nie zerknął na nią przez sekundę, nie oblizał ust i nie uśmiechnął się z cynicznym żalem, że okoliczności nie pozwalają mu posunąć się dalej w jej prywatną sferę. Menchu, rzecz jasna, o niczym nie wiedziała, a Julia dałaby sobie język uciąć, nim odważyłaby się wypowiedzieć coś, co na głos zabrzmiałoby idiotycznie. Jednak po incydencie ze szklanką przyjęła wobec Maxa jedyną możliwą postawę: swoją absolutną pogardę manifestowała zwracając się doń jedynie wówczas, kiedy było to nieuniknione. Z wyrachowanym chłodem utrzymywała dystans, gdy tylko znaleźli się twarzą w twarz bez świadków, jak tego poranka na Rastro.
– Ustawiłem się z Menchu za jakiś czas – powiedział z tym zadowolonym uśmieszkiem na ustach, który tak ją wkurzał. – Masz ochotę na kieliszeczek?
Popatrzyła na niego uważnie i powoli, z rozmysłem pokręciła głową.
– Czekam na Cesara.
Uśmiech zarysował się jeszcze wyraźniej. Max miał świadomość, że nie jest obiektem uwielbienia również ze strony antykwariusza.
– Szkoda – bąknął. – Mało mamy okazji, żeby się spotykać tak jak dziś. To znaczy sam na sam.
Julia uniosła tylko brwi i rozejrzała się, jakby Cesar miał się pojawić lada moment. Max powiódł oczami za jej wzrokiem i wzruszył ramionami pod granatowym surdutem.
– Mam się spotkać z Menchu tam, koło pomnika żołnierza, za pół godziny. Jak masz ochotę, możemy się później napić razem – zrobił umyślną pauzę. – We czworo.
– Zobaczę, co Cesar na to.
Patrzyła za nim, jak się oddalał, lawirując szerokimi plecami w tłumie, by w końcu zniknąć pośród masy ludzkiej. I jak zwykle miała nieprzyjemne wrażenie, ze nie udało jej się w pełni kontrolować sytuacji, że Max mimo jej niechęci zdołał znowu naruszyć jej prywatność, jak wtedy ze szklanką. Zła na samą siebie, chociaż nie bardzo wiedziała, co mogłaby sobie zarzucić, zapaliła kolejnego papierosa i zaciągnęła się łapczywie. Czasami była gotowa oddać wszystko, byleby mieć na tyle siły, żeby bez wysiłku rozwalić Maxowi tę jego śliczną buzię zadowolonego ogiera.
Jeszcze kwadrans przechadzała się między stoiskami, zanim udała się do kawiarni. Chciała poddać się rejwachowi wokół siebie, gwarowi zachwalających towar handlarzy i stłoczonych ludzi, ale czoło wciąż miała nachmurzone, a spojrzenie błędne. O Maksie zdążyła już zapomnieć, teraz powody były inne. Obraz, śmierć Alvara, partia szachów – powracały obsesyjnie, prowokując pytania bez odpowiedzi. Kto wie, czy niewidzialny gracz nie znajduje się gdzieś niedaleko i nie obserwuje jej, obmyślając kolejny ruch. Rozejrzała się podejrzliwie i przycisnęła do brzucha skórzaną torebkę, w której nosiła pistolet od Cesara. To był jakiś koszmarny absurd. Albo na odwrót: absurdalny koszmar.
Kawiarnia miała drewniane Pieterko i stare stoliki z kutego żelaza i marmuru. Julia zamówiła coś zimnego i usiadła cichutko koło okna, usiłując o niczym nie myśleć. Wreszcie niewyraźna sylwetka antykwariusza pojawiła się na ulicy, zamglona na skutek zaparowanych szyb. Julia wybiegła mu na spotkanie, jakby mógł przynieść jej pociechę, co nie było zresztą dalekie od prawdy.
– Jesteś coraz piękniejsza – skomplementował ją Cesar, wziąwszy się pod boki z teatralnym podziwem i stanąwszy na środku ulicy. -…Jak ty to robisz?
– Nie pleć – chwyciła go pod ramię z uczuciem niewypowiedzianej ulgi. – Rozstaliśmy się raptem godzinę temu.
– Właśnie o tym mówię, księżniczko – antykwariusz zniżył głos, jakby poruszał jakąś tajemnicę. – Jesteś jedyną znaną mi kobietą, która potrafi jeszcze bardziej wypięknieć w przeciągu zaledwie sześćdziesięciu minut… Jeśli stosujesz jakiś chwyt, trzeba go opatentować. Naprawdę.
– Dureń.
– Ślicznota.
Ruszyli ulicą w stronę miejsca, gdzie Julia zaparkowała samochód. Po drodze Cesar poinformował o zakończonej sukcesem operacji, jakiej właśnie dokonał: Matka Boża Boleściwa, która mogła ujść jako dzieło Murilla w oczach niezbyt wymagającego klienta, oraz sekretera biedermeier, sygnowana i datowana w 1832 roku przez Virienichena, sponiewierana, ale autentyczna. Każdy dobry ebenista sobie z tym poradzi. Dwie wspaniałe okazje, nabyte za całkiem rozsądną cenę.
– Szczególnie ta sekretera, księżniczko – Cesar bujał parasolem, zadowolony z ubitego interesu. – Wiesz, że Bogu dzięki istnieje pewna klasa ludzi, co nie może wyżyć bez łoża, które należało do Eugenii de Montijo, albo bez biurka, przy którym Talleyrand podpisywał fałszywe przyrzeczenia… Oprócz tego nowi burżuje, którzy chcą im dorównać, parweniusze, dla których symbolem klasy jest biedermeier… Przychodzą i proszą o niego jak gdyby nigdy nic, nie precyzując, czy chodzi im o stół, czy o biurko. Oni po prostu żądają za wszelką cenę biedermeiera, na diabła im wiedza, co to takiego. Niektórzy nawet wierzą w istnienie jakiegoś pana Biedermeiera i bardzo się dziwią, gdy widzą, że mebel firmował ktoś inny… Najpierw uśmiechają się niepewnie, a potem trącają łokciem i z miejsca pytają, czy nie mam na zbyciu innego, autentycznego biedermeiera… – antykwariusz westchnął, biadając nad marnymi czasami. – Gdyby nie ich książeczki czekowe, zapewniam cię, że niejednego posłałbym chez les grecs [22].
– Raz nawet to zrobiłeś, o ile pamiętam.
Cesar znowu westchnął ze smutną miną.
– To moja brutalna połowa, kochanie. Czasem gubi mnie mój charakter, bywam krewki jak stara królowa-impetyczka… Jestem jak Jekyll i mister Hyde. Całe szczęście, że nikt już nie mówi należycie po francusku.
Do samochodu zaparkowanego w zaułku dotarli w chwili, gdy Julia relacjonowała spotkanie z Maxem. Na sam dźwięk tego imienia Cesar zmarszczył czoło pod przesuniętym kokieteryjnie na bakier kapeluszem.
– Jestem wdzięczny losowi, że nie napotkałem tego kuplera – odezwał się zgryźliwie. – Ciągle cię po świńsku nagabuje?
– Już prawie nie. Chyba tak naprawdę boi się, że Menchu się o wszystkim dowie.
– Ach, tu nikczemnika boli… Ze mu na chlebuś nie starczy. – Cesar okrążył samochód, kierując się ku drzwiczkom po prawej. – Hej, patrz, wlepili nam mandat.
– Nie gadaj.
– Nie gadam, tylko mówię. Tam jest kartka, za wycieraczką. – Antykwariusz stukał nerwowo szpicem parasola o ziemię. – Niewiarygodne. Środek Rastra, a policja zajmuje się mandatami, zamiast łapać bandytów i resztę tej hołoty, a przecież to należy do ich obowiązków… Co za hańba. – I zaraz powtórzył głośniej, rozglądając się prowokująco: – Hańba!
Julia odłożyła pusty pojemnik po sprayu, który ktoś postawił na masce fiata, i wzięła do ręki kartkę, a ściślej, niewielki kartonik wielkości wizytówki. I natychmiast znieruchomiała, jakby piorun w nią strzelił. Zaskoczenie musiało być widoczne, skoro Cesar, zobaczywszy, że coś się dzieje, błyskawicznie do niej podszedł.
– Córeczko, dlaczegoś tak pobladła…? Coś się stało?
Zdołała mu odpowiedzieć dopiero po chwili, a i wtedy nie rozpoznała własnego głosu. Miała potworną ochotę rzucić się do ucieczki ku jakiemuś ciepłemu, bezpiecznemu miejscu, gdzie mogłaby schować głowę i zamknąć oczy.
– To nie jest mandat, Cesar.
Na widok trzymanej przez nią karteczki antykwariusz wyrzucił z siebie przekleństwo absolutnie nieodpowiednie w ustach człowieka wykształconego. Figurował na niej bezczelnie lakoniczny komunikat, zapisany tak dobrze im znaną czcionką maszynową:
…a7:Wb6
Rozglądając się w oszołomieniu, czuła, jak kręci jej się w głowie. W zaułku było pusto. Najbliższa osoba, sprzedawczyni świętych obrazków, siedziała na rogu na trzcinowym krzesełku jakieś dwadzieścia metrów dalej, skupiona na ludziach, którzy przyglądali się jej ofercie.
– Był tutaj, Cesar… Rozumiesz to…? Był tutaj.
Sama we własnych słowach dosłyszała trwogę, ale nie zaskoczenie. Strach – ta świadomość przypłynęła do niej wraz z falą nieskończonego przygnębienia – nie dotyczył już czegoś niespodziewanego, zmienił się raczej w ponurą rezygnację, jak gdyby tajemniczy, złowrogi, stale obecny gracz stal się przekleństwem, z którym przyjdzie jej żyć już do samej śmierci. Przy założeniu – pomyślała w przypływie wisielczej jasności umysłu – że ta śmierć nie nastąpi wkrótce.
Cesar, zmieniony na twarzy, obracał w palcach karteczkę. Ledwie był w stanie wykrztusić słowa z oburzenia:
– Co za kanalia… Łajdak…
Naraz Julia przestała myśleć o kartce. Jej uwagę przykuł pusty pojemnik, który znalazła na masce. Podniosła go, czując, że porusza się jak w sennej mgle, z wysiłkiem przeczytała napis na etykiecie i zrozumiała. Oniemiała pokręciła głową i pokazała puszkę Cesarowi. Kolejny absurd.
– Co to jest? – spytał antykwariusz.
– Spray do naprawiania przebitych opon… Kładziesz to na wentyl i pompujesz koło. W środku jest taka biała pasta, która zalepia dziurę od wewnątrz.
– A co to tu robi?
– Sama chciałabym wiedzieć.
Sprawdzili opony. Po lewej stronie wszystko wyglądało normalnie, Julia okrążyła więc wóz, żeby sprawdzić pozostałe dwa koła. Też w porządku. Ale kiedy już miała rzucić pojemnik na ziemię, zwróciła uwagę na jeden szczegół: wylot wentyla w prawym tylnym kole nie miał gwintowanej nasadki. Na jej miejscu widniał pęcherzyk białej masy.
– Ktoś napompował oponę – wywnioskował Cesar, patrząc ze zdumieniem na pusty pojemnik. – Może była przekłuta.
– Na pewno nie do czasu, jak tu zaparkowaliśmy – odparła i obydwoje popatrzyli na siebie, pełni najgorszych przeczuć.
– Nie wsiadaj do wozu – ostrzegł ją Cesar.
Sprzedawczyni obrazków nikogo nie widziała. Przechodzi tędy masa ludzi, a ona pilnuje swoich spraw – klarowała, układając na ziemi święte serduszka, świętych Pankracych i rozmaite Najświętsze Panienki. A co do zaułka, to nie była pewna. Może ktoś z sąsiedztwa, w ciągu ostatniej godziny ze trzy, cztery osoby.
– Przypomina sobie pani kogoś konkretnie? – Cesar zdjął kapelusz i pochylał się ku handlarce. Stał w płaszczu narzuconym na ramiona i z parasolem pod pachą. Prawdziwy mężczyzna – pomyślała pewnie kobieta – chociaż może chustka pod szyją trochę dziwnie wygląda u pana w tym wieku.
– No, chyba nie. – Handlarka otuliła się szczelniej wełnianym szalem. Po minie było widać, że wysila pamięć.
– Jakaś kobieta, zdaje się. I młoda para.
– Jak wyglądali?
– Wie pan: jak to młodzi, skórzane kurtki i dżinsy…
Julii tłukła się po głowie absurdalna idea. W końcu w ostatnich dniach jej głowa siłą rzeczy musiała stać się pojemniejsza, więcej musiało się w niej pomieścić.
– Widziała pani kogoś w granatowym surducie? Chodzi mi o mężczyznę w wieku dwudziestu ośmiu, trzydziestu lat, wysokiego, z włosami związanymi w kitkę.
Sprzedawczyni nie przypominała sobie Maxa. Natomiast co do kobiety, to owszem, zapamiętała ją, bo tamta zatrzymała się na chwilę koło jej obrazków, może nawet chciała któryś kupić. Blondynka, w średnim wieku, dobrze ubrana. Ale żeby majstrowała przy samochodzie? Co to, to nie. Nie wyglądała na taką. Miała na sobie płaszcz od deszczu.
– W okularach słonecznych?
– Tak.
Cesar spojrzał na Julię z powagą.
– Dziś nie ma słońca.
– Wiem.
– To mogła być ta kobieta od dokumentów – Cesar przerwał na moment i popatrzył jeszcze surowiej. – Albo Menchu.
– Nie pleć bzdur.
Antykwariusz pokręcił głową, zerkając na przechodzących mimo ludzi.
– Masz rację. Ale sama pomyślałaś o Maksie.
– Max… to co innego – Julia nachmurzyła się, lustrując wzrokiem ulicę, jak gdyby Max albo blondynka w płaszczu przeciwdeszczowym jeszcze tamtędy maszerowali. Ale od tego, co tam zobaczyła, nie tylko słowa zamarły jej na ustach, ale całe ciało doznało wstrząsu. Nie ujrzała kobiety odpowiadającej rysopisowi. Zobaczyła natomiast, pomiędzy plandekami i foliami na straganach, zaparkowany na rogu samochód. Niebieski samochód.
Z tego miejsca nie potrafiła ocenić, czy to był ford, ale od razu poczuła się jak w gorączce. Odeszła parę kroków od handlarki, ku zdumieniu Cesara, i wyminąwszy kilka kiosków z tandetą, stanęła, wspinając się na palce. Istotnie był to ford z przyciemnionymi szybami. Nie zdołała odczytać numeru rejestracyjnego, ale pomyślała, że jak na jeden poranek trochę za dużo tych zbiegów okoliczności: Max, Menchu, karteczka na przedniej szybie, pusty pojemnik, kobieta w płaszczu i teraz ten samochód, który stał się kluczem do jej koszmaru. Poczuła, że drżą jej ręce, więc wsunęła je do kieszeni kurtki. Bliskość antykwariusza za plecami dodała jej odwagi.
– To ten samochód, Cesar. Rozumiesz…? Kimkolwiek jest ta osoba, siedzi w środku.
Cesar nic nie odpowiedział. Zdjął powoli kapelusz, który uznał widocznie za strój niewłaściwy do tego, co teraz mogło nastąpić, i popatrzył na Julię. Nigdy bardziej go nie uwielbiała, jak w tym momencie, gdy tak stał z zaciśniętymi ustami, wysuniętym do przodu podbródkiem, przymkniętymi oczami i niesamowitym, twardym blaskiem dobiegającym spod powiek. Szczupłe rysy gładko wygolonego oblicza nagle mu stężały. Po obydwu stronach ust wyraźnie zarysowały się mięśnie twarzy. Może i jest homoseksualistą – mówiły jego oczy – a także mężczyzną wstrzemięźliwym, nieskorym do gwałtu. Ale absolutnie nie pozwoli się nazwać tchórzem. Przynajmniej gdy chodzi o jego księżniczkę.
– Zaczekaj tu – powiedział.
– Nie. Idziemy tam razem – spojrzała na niego czule. Kiedyś w zabawie pocałowała go w usta, kiedy jeszcze była dziewczynką. Znów miała odruch, żeby to zrobić. Ale teraz to już nie była zabawa. – Ty i ja.
Wsunęła dłoń do torebki i odbezpieczyła derringera. Cesar wetknął parasol pod pachę i z największym spokojem, jakby chodziło o laseczkę, wybrał ogromny, żelazny pogrzebacz na jednym ze straganów.
– Za pozwoleniem – powiedział zdziwionemu sprzedawcy, wtykając mu do ręki pierwszy lepszy banknot wyciągnięty z portfela. Następnie popatrzył spokojnie na Julię.
– Przynajmniej raz, kochanie, pozwól, że pójdę przodem.
I ruszyli w stronę samochodu. Szli, kryjąc się za budami, Julia z ręką w torebce, Cesar z pogrzebaczem w prawej dłoni, a parasolem i kapeluszem w lewej. Zobaczywszy tablicę rejestracyjną dziewczyna poczuła, że serce wali jej jak młotem. Nie było żadnych wątpliwości: niebieski ford, ciemne szyby, litery TH. W ustach jej zaschło, a żołądek boleśnie się skurczył. Przemknęło jej przez głowę, że tak właśnie czuł się kapitan Peter Blood na chwilę przed abordażem.
Dotarli do rogu. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Ktoś wewnątrz wozu odkręcił szybę od strony kierowcy, żeby wyrzucić peta. Cesar odłożył na ziemię kapelusz i parasol, uniósł pogrzebacz i skierował się ku lewej stronie samochodu, gotów nawet zabić piratów czy kogokolwiek miał napotkać. Julia podbiegła z zaciśniętymi zębami i przyspieszonym tętnem, wyszarpnęła pistolet z torebki i wetknęła go przez okno, zanim ci w środku zdążyli podkręcić z powrotem szybę. Przed wylotem lufy pojawiła się nieznana jej twarz: na wycelowaną broń z przerażeniem spoglądał młody brodaty mężczyzna. Na sąsiednim siedzeniu drugi człowiek aż podskoczył ze strachu, kiedy Cesar otworzył drzwiczki i zamierzył się nań żelaznym pogrzebaczem.
– Wyłazić! Wyłazić! – wrzeszczała Julia, prawie tracąc panowanie nad sobą.
Oniemiały brodacz podniósł w błagalnym geście otwarte dłonie.
– Niech się pani uspokoi! – wybełkotał. – Na litość boską, niech się pani uspokoi…! Jesteśmy z policji!
– Przyznaję – powiedział w gabinecie nadinspektor Feijoo, krzyżując ramiona na biurku – że na razie nie okazaliśmy się w tej sprawie specjalnie skuteczni…
Zawiesił głos i popatrzył na Cesara łagodnie, jak gdyby brak skuteczności ze strony policji mógł wszystko wytłumaczyć. My, ludzie światowi – zdawało się mówić to spojrzenie – możemy sobie czasem pozwolić na konstruktywną samokrytykę.
Cesar jednak nie zamierzał dać za wygraną.
– To inna forma wyrażenia – wyrzekł z pogardą – tego, co zwykliśmy nazywać niekompetencją.
Po skonsternowanym uśmiechu Feijoo widać było, że ta uwaga dopiekła mu do żywego. Pod meksykańskimi wąsami ukazały się białe zęby, którymi nadinspektor zaczął gryźć dolną wargę. Spojrzał najpierw na antykwariusza, potem na Julię i jął bębnić o blat swoim byle jakim długopisem. W obecności Cesara nie miał wyjścia, musiał postępować bardzo ostrożnie. Wszyscy troje wiedzieli dlaczego.
– Policja ma swoje metody.
Były to tylko słowa, co doprowadzało Cesara do furii. Fakt, że łączyły go z Feijoo interesy, jeszcze nie oznaczał, że ma być dla niego sympatyczny. Zwłaszcza gdy wyszło na jaw, że nadinspektor gra nielojalnie.
– Jeżeli te metody polegają na śledzeniu Julii, podczas gdy jakiś wariat łazi sobie spokojnie i posyła jej anonimowe karteczki, wolę powstrzymać się od komentarza na temat takich metod… – Popatrzył na dziewczynę i znowu na nadinspektora. – Nawet w głowie mi się nie mieści, że mogliście ją podejrzewać o zabicie profesora Ortegi… A dlaczego mną się nie zajmiecie?
– Zajęliśmy się – policjanta drażniła bezczelność antykwariusza, z trudem się hamował. – Gwoli ścisłości sprawdzamy wszystkich. – Rozłożył dłonie na znak, że ma świadomość potwornej wpadki. – Niestety, taka praca.
– I coś już wiecie?
– Z żalem przyznaję, że nie. – Feijoo podrapał się pod pachą przez marynarkę i zaczął się wiercić na krześle.
– Jeżeli mam być szczery, to nie jesteśmy mądrzejsi, niż na początku… Lekarze sądowi też nie są zgodni co do przyczyn śmierci Alvara Ortegi. Cała nasza nadzieja w tym, że jeśli istotnie jest jakiś morderca, to zrobi fałszywy krok.
– I dlatego mnie śledzicie? – wypaliła wściekła Julia. Siedziała z dymiącym papierosem w dłoni, przycisnąwszy torebkę do siebie. – Ze to może ja zrobię ten fałszywy krok?!
Policjant spojrzał na nią smętnie.
– Proszę tego nie brać tak do siebie. To działania rutynowe… Zwykła taktyka policyjna.
Cesar uniósł brew.
– Jeśli to taktyka, to mało obiecująca. I nieszczególnie szybka.
Feijoo przełknął ślinę i gorycz. W tym momencie – pomyślała Julia z mściwym zadowoleniem – policjant z całej duszy żałował, że prowadzi ciemne interesy z antykwariuszem. Wystarczyłoby, żeby Cesar chlapnął coś w paru odpowiednich miejscach, a nadinspektor, bez oskarżenia i oficjalnego dochodzenia, dyskretnie, jak zwykle w pewnych kręgach, zakończyłby karierę w ciemnym gabinecie jakiegoś zabitego dechami komisariatu. Po uszy w papierkach i bez premii.
– Mogę państwa tylko zapewnić – odezwał się wreszcie, kiedy już strawił połowę gniewu, jaki najwyraźniej wypełniał mu żołądek – że nie ustaniemy w śledztwie… – nagle przypomniał sobie o czymś z niechęcią. – Oczywiście panienka będzie korzystać ze specjalnej ochrony.
– Mowy nie ma – odparła Julia. Upokorzenie policjanta nie mogło zmazać jej własnego. – Proszę, żadnych niebieskich samochodów. Mam dosyć.
– Tu chodzi o pani bezpieczeństwo.
– Sami panowie widzieli, że potrafię się obronić.
Feijoo uciekł wzrokiem. Z pewnością jeszcze miał chrypę od wrzasku, jakim poczęstował dwóch policjantów za to, że tak dali się zaskoczyć. “Jełopy! – krzyczał. -…Zasrane żółtodzioby…! Przez was umoczyłem dupę i będziecie za to ukrzyżowani…!” Cesar i Julia słyszeli to wszystko przez drzwi, kiedy czekali na korytarzu komisariatu.
– W tej sprawie – zaczął po dłuższym zastanowieniu. Widać było, że toczą w nim teraz ciężką walkę obowiązek przeciwko rozsądkowi. Ostatecznie przeważył ten drugi. – Zważywszy okoliczności, nie sądzę… To znaczy, ten pistolet… – znów przełknął ślinę i zerknął na Cesara. – W końcu to zabytek, nie żadna nowoczesna broń w pełnym znaczeniu tego słowa. A pan, jako antykwariusz, ma oczywiście pozwolenie… – Popatrzył na blat. Zapewne myślał teraz o osiemnastowiecznym zegarze, za który parę tygodni temu Cesar zapłacił mu niezłą sumkę. – Jeśli o mnie chodzi, a mówię tu też w imieniu moich dwóch podwładnych… – ponownie uśmiechnął się krzywo, na zgodę. – To znaczy, jesteśmy gotowi przymknąć oczy na szczegóły tej sprawy. Don Cesar, pan odbierze swojego derringera i na przyszłość zobowiąże się lepiej go pilnować. A panienka niech nas informuje o wszystkim, co się jeszcze wydarzy, dzwoni do nas natychmiast, jak pojawią się jakieś problemy. I nie chciałbym dowiedzieć się o jakichś kombinacjach z pistoletem… Czy wyrażam się jasno?
– Absolutnie – odparł Cesar.
– Dobrze – ich uległość w sprawie pistoletu wyraźnie poprawiła mu morale, bo zwracając się do Julii, Feijoo był już mniej spięty. – A co do koła w pani wozie, chciałbym wiedzieć, czy zamierza pani złożyć doniesienie o przestępstwie.
Popatrzyła nań zaskoczona.
– O przestępstwie…? Przeciwko komu?
Nadinspektor zwlekał z odpowiedzią, mając może nadzieję, że dziewczyna sama się domyśli.
– Przeciwko nieznanemu sprawcy lub sprawcom – rzekł w końcu. – Odpowiedzialnym za próbę pozbawienia życia.
– Alvara?
– Nie, pani. – Zęby znów wychynęły spod wąsów. – Bo owa tajemnicza osoba, która posyła karteczki, ma troszkę poważniejsze zamiary, niż tylko pograć sobie w szachy. Spray, którym napompowano pani koło po spuszczeniu powietrza, można kupić w każdym sklepie z częściami samochodowymi… Tyle że akurat ten pojemnik wcześniej napełniono benzyną za pomocą strzykawki… Mieszanka paliwa z substancją, która była tam przedtem, nabiera silnych właściwości wybuchowych przy pewnej temperaturze… Wystarczyłoby przejechać kilkaset metrów, żeby opona się nagrzała i nastąpiła eksplozja dokładnie pod bakiem. Samochód razem z państwem stałby się wielką pochodnią. – Uśmiechał się ze złośliwym zachwytem, jakby ta zarezerwowana na koniec opowieść miała przynieść mu drobną satysfakcję. -…Prawda, że to potworne?
Szachista pojawił się w sklepie Cesara godzinę później. Uszy sterczały mu nad kołnierzem płaszcza, włosy ociekały wodą. Wygląda niby wychudły, bezpański pies – pomyślała Julia, patrząc, jak otrząsa się na progu z deszczu, chlapiąc na kobierce, porcelanę i obrazy, które kosztowały więcej, niż był w stanie zarobić przez cały rok. Muńoz podał dziewczynie rękę – krótkim, prostym gestem, pozbawionym ciepła i jakiegokolwiek znaczenia – i skinął Cesarowi głową na powitanie. Następnie, starając się nie pomoczyć dywanów butami, wysłuchał z zimną krwią relacji o tym, co się stało na Rastro. Kilka razy przytaknął beznamiętnie, jakby historia o niebieskim fordzie i pogrzebaczu Cesara wcale go nie interesowała, a jego mętne oczy rozbłysły, dopiero gdy Julia wyciągnęła z torebki karteczkę i mu ją podała. Niebawem miał już przed sobą na stoliku małą szachownicę, z którą się chyba ostatnio nie rozstawał, i przyglądał się nowemu położeniu.
– Jednego nie rozumiem – powiedziała Julia, patrząc mu przez ramię. – Dlaczego postawili pusty pojemnik na masce? Przecież od razu musieliśmy go zobaczyć… Chyba że ten ktoś bardzo się spieszył.
– Może chodziło tylko o groźbę – odezwał się Cesar, siedzący na skórzanym fotelu pod witrażem. – Groźbę w najgorszym stylu.
– No to włożyła w nią dużo wysiłku, prawda? Spreparować spray, spuścić powietrze, znów napompować koło… I jeszcze ryzykowała, że ją przy tym ktoś zobaczy – Julia liczyła z niedowierzaniem na palcach. -To dziwne – zaskoczyły ją własne słowa. -…Zauważyliście? Mówię o tajemniczym graczu w rodzaju żeńskim, jakby był kobietą… Ta podejrzana dama w płaszczu nie daje mi spokoju.
– Może posuwamy się za daleko – zastanawiał się Cesar. -Jak dobrze przemyśleć, rano na Rastro mogło być i kilkanaście blondynek w płaszczach przeciwdeszczowych. Niektóre mogły też mieć ciemne okulary… Ale z tym pojemnikiem to masz słuszność. Tak na widoku, na samochodzie… Jakaś groteska.
– Może nie do końca – powiedział Muńoz i obydwoje spojrzeli na niego. Szachista siedział na stołku przy niewielkim stoliku i patrzył na szachownicę. Zdjął wcześniej płaszcz i marynarkę, był teraz w samej koszuli, pomiętej i byle jakiej. Rękawy podwinął kilka razy do łokci, może nie chcąc pokazać, że ma za długie mankiety.
Mówił, nie odrywając wzroku od bierek, dłonie trzymał na kolanach, a stojąca obok Julia dostrzegła w kąciku ust ten tak już dobrze jej znany grymas, coś pomiędzy milczącą zadumą a półuśmiechem. Wtedy zrozumiała, że Muńozowi udało się rozszyfrować kolejny ruch.
Szachista zbliżył palec do pionka stojącego na polu a7.
– Czarny pion z a7 bije białą wieżę na b6… – powiedział i zademonstrował tę sytuację. – To właśnie oznacza zapis, jaki dostaliśmy od przeciwnika na karteczce.
– A co się za tym kryje? – spytała Julia.
Muńoz jakiś czas zwlekał z odpowiedzią.
– Ze rezygnuje z innego posunięcia, którego jakoś tam się obawialiśmy: z bicia białego hetmana na e1 czarną wieżą z c1… Taki ruch z konieczności oznaczałby wymianę hetmanów, czy, jak pani woli, królowych – podniósł wzrok znad szachownicy i popatrzył na Julię z niepokojem. – I wszystkie dalsze konsekwencje.
Julia otworzyła szeroko oczy.
– Czyli że rezygnuje ze zbicia mnie?
Szachista miał niewyraźną minę.
– Można to w taki sposób zinterpretować. – Przyjrzał się białemu hetmanowi. – Zatem przesyłałby nam komunikat: “Mogę zabić, ale zrobię to wtedy, kiedy zechcę”.
– Jak kot bawiący się z myszką – mruknął Cesar, waląc dłonią w oparcie fotela. – Nikczemnik!
– Albo nikczemniczka – dodała Julia. Antykwariusz cmoknął językiem z niedowierzaniem.
– Przecież nikt nie twierdzi, że kobieta w płaszczu, jeśli to naprawdę ona była w zaułku, działa na własny rachunek. Może być czyimś wspólnikiem.
– Dobrze, ale czyim?
– Sam chciałbym wiedzieć, kochanie.
– W każdym razie – powiedział Muńoz – jeżeli zechcą państwo zapomnieć na chwilę o damie w płaszczu przeciwdeszczowym i przyjrzeć się karteczce, to możemy wyciągnąć kolejny wniosek na temat osobowości naszego przeciwnika… – Spojrzał na Julię, potem na antykwariusza, wzruszył ramionami i pokazał dłonią na szachownicę, jakby szukanie odpowiedzi poza nią uważał za stratę czasu. – Wiemy już, że ma bardzo dziwny umysł, ale teraz dowiadujemy się, że jest na dodatek samowystarczalny… I próżny. Albo próżna. Otóż ten ktoś usiłuje nas nabrać… – Gestem ręki zachęcił ich, by pochylili się nad szachownicą. – Niech państwo patrzą. Według czystych reguł szachowych zbicie białego hetmana byłoby fatalnym posunięciem… Białe nie miałyby wyboru, musiałyby zgodzić się na wymianę hetmanów i zbić czarnego hetmana białą wieżą z b2, co z kolei postawiłoby czarne w bardzo niekorzystnej sytuacji. Począwszy od tego momentu, ich jedynym wyjściem byłby ruch wieżą z e1 na e4 i szach białemu królowi… Ten zaś mógłby zyskać ochronę dzięki przesunięciu białego piona z d2 na d4. Wówczas czarny król, będąc w otoczeniu bierek przeciwnika i bez szansy na ratunek, nie mógłby już uniknąć mata. Czarne przegrałyby partię.
– To znaczy – zapytała Julia – że cała historia ze sprayem na samochodzie i szach białej królowej to tylko zasłona dymna?
– Wcale by mnie to nie zdziwiło.
– Dlaczego?
– Bo nasz przeciwnik wybrał ruch, na który sam bym się na jego miejscu zdecydował: bicie białej wieży pionem z a7. To zmniejsza napór białych na czarnego króla, który znajdował się już w przykrej sytuacji. – Pokręcił głową z podziwem. – Już państwu mówiłem, że to dobry szachista.
– I co teraz? – zapytał Cesar.
Muńoz potarł dłonią czoło i zadumał się nad szachownicą.
– Teraz mamy dwie możliwości… Może powinniśmy zbić czarnego hetmana, ale to mogłoby zmusić przeciwnika do dokonania wymiany hetmanów – popatrzył na Julię – co mi się nie podoba. Nie skłaniajmy go do ruchu, którego nie zrobił… – Znowu pokręcił głową, jakby białe i czarne kwadraty potwierdziły jego rozumowanie. – On w zadziwiający sposób wie, że tak właśnie będziemy kombinować. To godne uwagi, bo ja widzę ruchy, jakie on robi i nam wysyła, on zaś tylko może wyobrażać sobie moje… A przy tym je zakłada. Na razie robimy to, co on chce, żebyśmy robili.
– A mamy wybór? – zapytała Julia.
– Chwilowo nie. A później, to się okaże.
– Jaki jest następny ruch?
– Nasz goniec. Posuwamy go z f1 na d3, dając szacha hetmanowi.
– A co on zrobi…? Albo ona?
Muńoz nie odpowiedział od razu. Nieruchomo wpatrywał się w szachownicę, jak gdyby nie dosłyszał pytania.
– Nawet w szachach – odezwał się wreszcie – przewidywalność jest ograniczona… Najlepszym albo najbardziej prawdopodobnym posunięciem jest takie, które postawi przeciwnika w najtrudniejszym położeniu. Dlatego kalkulacja na temat możliwości kolejnego ruchu polega po prostu na wyobrażeniu sobie, że ten ruch już się zrobiło, i na dalszej analizie partii w roli przeciwnika. Czyli patrzeć na szachownicę własnymi oczami, ale z punktu widzenia rywala. Gracz projektuje pewien ruch i natychmiast stawia się w sytuacji przeciwnika swojego przeciwnika, a więc znowu we własnej. I tak dalej, tak długo, na ile wystarcza komuś wyobraźni… Chodzi mi o to, że wiem, dokąd sam dotarłem, nie mam natomiast pojęcia, jak daleko dotarł on.
– Ale zgodnie z tym rozumowaniem – wtrąciła się Julia – najprawdopodobniej wybierze ruch, który będzie dla nas najdokuczliwszy. Nie sądzi pan?
Muńoz podrapał się po karku, a następnie, bardzo powoli, przesunął białego gońca na pole d3, w bezpośrednie sąsiedztwo czarnego hetmana. Analizował nową sytuację na szachownicy zadumany po same uszy.
– Cokolwiek zrobi – rzekł w końcu z posępną miną – jestem pewien, że zbije nam jakąś bierkę.