VI. O szachownicach i lustrach

I dowiesz się, gdzie jest koniec, gdy dotrzesz

już do niego.

Ballada starca z Leningradu


Zanim wróciła do samochodu, który stał zaparkowany “na drugiego”, Menchu zdążyła się przesiąść za kierownicę. Julia otworzyła drzwiczki swojego fiata i opadła na fotel.

– Co powiedzieli? – spytała właścicielka galerii.

Przytłoczona naporem myśli, nie od razu odpowiedziała. Tępo wpatrując się w ruch uliczny przed sobą, wyciągnęła z torebki papierosa, wsunęła go w usta i wcisnęła zapalniczkę w desce rozdzielczej.

– Wczoraj było tam dwóch policjantów – odezwała się w końcu. – Pytali o to samo, co ja. – Przytknęła zapalniczkę do papierosa, gdy tylko usłyszała trzask. – Jak twierdzi kierownik, kopertę przyniesiono w czwartek o pierwszej po południu.

Menchu zacisnęła dłonie na kierownicy, aż zbielała jej skóra między pierścionkami.

– Kto przyniósł?

Julia powoli wypuściła smugę dymu.

– Kierownik mówi, że kobieta.

– Kobieta?

– Jak słyszałaś.

– Co za kobieta?

– W średnim wieku, dobrze ubrana, blondynka. W płaszczu nieprzemakalnym i okularach przeciwsłonecznych.

– Odwróciła się do przyjaciółki. – To mogłaś być ty.

– Wcale mnie to nie śmieszy.

– Mnie też nie. Prawdę mówiąc, zupełnie nie – Julia westchnęła przeciągle. – Ale ten opis właściwie pasuje do kogokolwiek. Nie podała nazwiska ani adresu, tylko dane nadawcy, czyli Alvara. Określiła przesyłkę jako ekspresową i poszła. Koniec pieśni.

Włączyły się do ruchu na bulwarze. Znów zanosiło się na deszcz, kilka kropel już zdążyło spaść na przednią szybę. Menchu ze zgrzytem zmieniła bieg i potarła w zamyśleniu nos.

– Słuchaj, jakby to usłyszała Agatha Christie, zrobiłaby z tego powieść.

Julia skrzywiła się apatycznie.

– Tak, tyle że tu trup jest prawdziwy. – Gdy podnosiła papierosa do ust, przed oczami stanął jej obraz Alvara, jak leży nagi i mokry. Jeśli jest coś gorszego niż śmierć – pomyślała – to śmierć groteskowa, kiedy ludzie przyłażą i patrzą. Miał skubaniec pecha.

– Miał skubaniec pecha – powtórzyła na głos.

Zatrzymały się przed przejściem dla pieszych. Menchu odwróciła wzrok od świateł na skrzyżowaniu i zerknęła na przyjaciółkę z zaniepokojeniem. Martwi ją, że Julia wplątała się w taką aferę. Co tu szukać daleko, ona sama też odchodzi od zmysłów, dlatego złamała jedną ze swoich niezłomnych zasad i sprowadziła Maxa do siebie, aż się wszystko wyjaśni. Julia powinna zrobić to samo.

– Sprowadzić sobie Maxa…? Nie, dzięki. Wolę sama się zadręczać.


– A ty znów to samo, skarbie. Nie nudź. – Zapaliło się zielone, Menchu ruszyła i ostro dodała gazu. – Wiesz doskonale, że nie o niego mi chodziło… Poza tym to anioł.

– Anioł, który krew z ciebie wysysa.

– Nie tylko krew.

– Czy mogłabyś nie być ordynarna?

– Witamy Siostrę Julię od Najświętszego Sakramentu.

– No i dobrze.

– Posłuchaj, możesz sobie gadać o Maksie, co ci się podoba, ale jest tak śliczny, że jak na niego patrzę, to mnie licho bierze. Jak ta Butterfiy i jej Mały Maltańczyk, między jednym kaszlnięciem a drugim… A może to był Armand Duval? – sklęła jakiegoś przechodnia na jezdni i, trąbiąc z oburzeniem, wśliznęła się fiatem w ciasną przestrzeń pomiędzy taksówką a kopcącym autobusem. – Ale na serio, tak mieszkać samej to chyba nieostrożne… A jeżeli naprawdę jakiś bandzior chce się teraz dobrać do ciebie?

Zirytowana Julia wzruszyła ramionami.

– To co mam zrobić?

– No, stara, nie wiem. Przenieś się do kogoś. Jak chcesz, mogę się poświęcić: wykopię Maxa i masz u mnie miejsce.

– A obraz?

– Weźmiesz go i będziesz pracować w moim mieszkaniu. Nakupię konserw, koki, świńskich kaset wideo, flaszek z alkoholem i zabarykadujemy się tam jak w Forcie Apache do czasu, aż będziemy się mogły pozbyć obrazu. I oczywiście dwie sprawy. Po pierwsze: dogadałam się co do wzmocnienia zabezpieczeń, gdyby jakiś natręt…

– Ale jaki natręt? Van Huys jest u mnie bezpieczny, za siedmioma zamkami. Cały system kosztował mnie kupę forsy, nie pamiętasz? Mój dom jest jak Banco de Espańa, tyle że bez pieniędzy.

– Nigdy nie wiadomo. – Zaczynało naprawdę lać i Menchu włączyła wycieraczki. -…A po drugie: ani słowa don Manuelowi o całej historii.

– Dlaczego?

– Nie udawaj, maleńka, że nie wiesz. Nasza kochana Lola tylko czeka, żeby popsuć mi szyki.

– Na razie nikt nie wiąże sprawy Alvara z obrazem.

– Może głośniej? Policjanci nie bywają taktowni i mogli już nawiązać kontakt z moim klientem. Albo z tą jego lisią żonką… No więc tak. Wszystko się komplikuje jak diabli. Kusi mnie, żeby przerzucić kłopot na Claymore'a, zainkasować prowizję i kropka.

Deszcz malował na szybach nieostre szare plamy, przez co świat za oknami samochodu sprawiał nierzeczywiste wrażenie. Julia spojrzała na przyjaciółkę.

– A właśnie, dziś wieczorem mam kolację z Montegrifem.

– Coś ty?

– No tak. Ma ogromną ochotę porozmawiać ze mną o interesach.

– O interesach…? Przy okazji zechce pobawić się w tatę i mamę.

– Zadzwonię i ci opowiem.

– Do tego czasu oka nie zmrużę. On też coś wyniuchał. Zakładam się o dziewictwo moich trzech kolejnych wcieleń.

– Mówiłam, nie bądź ordynarna.

– A ty mnie w trąbę nie zrób, małpko. Nie zapominaj, że jesteśmy przyjaciółkami. I to bliskimi.

– Możesz mi zaufać i przyhamować trochę.

– Słuchaj, zakłuję cię jak tę Carmen od Merimeego.

– Dobra, ale właśnie przejechałaś na czerwonym, a ponieważ to mój samochód, więc potem ja będę płacić mandaty.


Zerknęła w lusterko i zobaczyła, że za nimi, także na czerwonym, przejechał jeszcze jeden samochód, niebieski ford z ciemnymi szybami. Chwilę później skręcił w prawo i zniknął. Miała wrażenie, że ten sam wóz stał zaparkowany po drugiej stronie ulicy, też “na drugiego”, kiedy wychodziła z agencji kurierskiej. Ale przy takim ruchu ulicznym i deszczu trudno było mieć pewność.


Paco Montegrifo należał do ludzi, którzy uważają, że czarne skarpetki przystoją szoferom i kelnerom, sami zaś, jako istoty rozumne, obstają przy ciemnogranatowych. Nosił szary, również ciemny, nieskazitelny garnitur, skrojony na miarę, pierwsze guziki na mankietach marynarki miał wytwornie odpięte i ogólnie wyglądał jak wyjęty z żurnala. Koszula z kołnierzykiem Windsor, jedwabny krawat i chusteczka wysunięta dyskretnie z górnej kieszonki dopełniały idealnego wizerunku, który właśnie podniósł się z fotela w holu i szedł Julii na spotkanie.

– O mój Boże – powiedział, wyciągając dłoń. Biały uśmiech kontrastował przyjemnie z opalenizną. – Z pani jest prawdziwa piękność.

To powitanie wprowadziło ton pierwszej części rozmowy. Wyraził niekłamany podziw dla jej obcisłej sukienki z czarnego aksamitu, po czym zasiedli przy zarezerwowanym stoliku koło dużego okna, skąd mieli wspaniały widok na oświetlony nocą Pałac Królewski. Montegrifo prezentował cały arsenał spojrzeń może nie bezczelnych, ale owszem, głębokich, wspartych uwodzicielskimi uśmiechami. Po aperitifie, kiedy kelner przyrządzał przystawki, dyrektor Claymore'a zaczął rzucać krótkie pytania, prowokujące do inteligentnych odpowiedzi. Słuchał ich, splótłszy w niemym uwielbieniu palce pod brodą, z półotwartymi ustami, dzięki czemu blask świec mógł się odbijać w jego wspaniałych zębach.

Jedyną aluzją do van Huysa, jaką Montegrifo zrobił przed deserami, był staranny dobór butelki białego burgunda do ryb.

– Za sztukę – wzniósł toast z nieco porozumiewawczą miną i wszczął krótką pogawędkę o winach francuskich. – Jest to kwestia – wyjaśniał nie patrząc na uwijających się wokół stołu kelnerów – która w zadziwiający sposób ewoluuje wraz z wiekiem… Na początku człowiek jest zagorzałym zwolennikiem białego albo czerwonego burgunda: to jego najlepszy towarzysz uczt do mniej więcej trzydziestych piątych urodzin… Ale później, nie porzucając przy tym burgunda, należy przejść na bordeaux: to wino dla dorosłych, poważne i łagodne. A dopiero po czterdziestce jesteśmy zdolni puścić fortunę za skrzynkę Petrusa albo Chateau d'Yquem.

Skosztował wina, wyrażając podziw uniesieniem brwi. Julia z łatwością dopasowała się do gry i też okazała uznanie. Cieszyła się z tej kolacji i banalnej rozmowy, mówiąc sobie w duchu, że w innych okolicznościach Montegrifo, ze swoim niskim głosem, opalonymi dłońmi i dyskretnym aromatem wody kolońskiej, dobrej skóry i wykwintnego tytoniu, mógłby być całkiem przyjemnym partnerem. I to pomimo, że lubi głaskać się palcem wskazującym po prawej brwi i zerkać co jakiś czas z ukosa na własne odbicie w szybie.

Rozmawiali o różnych rzeczach, tylko nie o obrazie, nawet gdy ona skończyła swój plaster łososia a la, Royale, a on, posługując się wyłącznie srebrnym widelcem, zajął się wargaczem a la Sabatini. Prawdziwy dżentelmen, wyjaśniał z nieco frywolnym uśmiechem, nigdy nie sięga po łopatkę do ryb.


– A jak pan radzi sobie z ościami? – zaciekawiło Julię. Dyrektor wytrzymał jej spojrzenie.

– Nie chadzam do restauracji, gdzie serwują ryby z ościami.

Po deserach obydwoje zamówili czarną, bardzo mocną kawę. Montegrifo wyciągnął srebrną cygarnicę i delikatnie wydobył z niej angielskiego papierosa, po czym spojrzał na Julię z wielką uwagą i pochylił się ku niej.

– Chcę, żeby pani pracowała dla mnie – niemal szepnął, jakby obawiał się, że może go podsłuchać ktoś z Pałacu Królewskiego.

Julia podnosiła właśnie do ust papierosa bez filtra, którego Montegrifo usłużnie jej przypalił. Popatrzyła mu w kasztanowe oczy.

– Dlaczego? – zapytała zdawkowo obojętnym tonem, jakby chodziło o osobę trzecią.

– Z wielu powodów. – Montegrifo przez chwilę układał złotą zapalniczkę tak, żeby leżała dokładnie na środku cygarnicy. – Przede wszystkim dlatego, że ma pani świetną opinię.

– Miło mi.

– Mówię poważnie. Zasięgnąłem języka, to chyba naturalne. Znam pani prace dla Prado i dla prywatnych galerii… Ciągle pracuje pani w muzeum?

– Tak, trzy dni w tygodniu. Teraz zajmuję się niedawno kupionym Ducciem di Buoninsegna.

– Słyszałem o nim. Śmiała robota. Dowiedziałem się, że powierzają pani ważne zlecenia.

– Zdarza się.

– Nawet my w Claymorze mieliśmy przyjemność niejeden raz wystawiać obrazy, które wyszły spod pani rąk. Tamten Madrazo ze zbiorów Ochoi… Dzięki pani talentowi mogliśmy podnieść cenę wywoławczą o jedną trzecią. A, i jeszcze zeszłej wiosny, bodajże Koncert Lopeza de Ayala…?

Kobieta przy fortepianie Rogelia Egusquizy.

– Słusznie, oczywiście, proszę mi wybaczyć. Kobieta przy fortepianie, no jasne. Była wystawiona na działanie wilgoci, a pani dokonała prawdziwego cudu. – Uśmiechnął się. Dłonie obydwojga strzepywały popiół z papierosów niemal w tym samym momencie. – I dobrze się pani z tym czuje? To znaczy, tak pracując z doskoku, a nuż coś się trafi… – Szeroki uśmiech pozwolił mu ponownie zaprezentować wspaniałą galerię zębów. – Jako wolny strzelec.

– Nie narzekam. – Poprzez dym Julia przypatrywała się swojemu rozmówcy spod przymrużonych powiek. – Przyjaciele myślą o mnie, co rusz znajdują mi to i owo. A ja pozostaję niezależna.

Montegrifo popatrzył na nią zagadkowo.

– We wszystkim?

– We wszystkim.

– Czyli że szczęśliwe z pani dziewczę.

– Może i tak. Ale też nie narzekam na brak pracy.

– Claymore ma sporo zleceń, które wymagają pani umiejętności… Co pani na to?

– Ja na to, że nie widzę powodu, by o tym nie porozmawiać.

– Znakomicie. W ciągu paru dni moglibyśmy odbyć bardziej zobowiązujące spotkanie.

– Jak pan woli. – Julia długo przypatrywała się Montegrifowi. Czuła, że nie powstrzyma dłużej cisnącego jej się na usta kpiącego uśmiechu. – A teraz może pan ze mną pogadać o van Huysie.

– Słucham?

Zgasiła papierosa w popielniczce, splotła dłonie pod brodą i pochyliła się nieco ku dyrektorowi.


– O van Huysie – powtórzyła, prawie literując swoje słowa. – Chyba że zamierza pan położyć swoją dłoń na mojej i powiedzieć, że jestem najpiękniejszą dziewczyną, jaką pan w życiu widział, albo coś równie uroczego.

Montegrifo w ułamku sekundy odzyskał doskonale pewny siebie uśmiech.

– Z rozkoszą, ale takie rzeczy mówię dopiero po kawie. Nawet jeśli pomyślę o tym wcześniej. – I dodał: – To kwestia taktyki.

– Wobec tego porozmawiajmy o van Huysie.

– Porozmawiajmy. – Spojrzał na nią przeciągle i Julia z miejsca zorientowała się, że na przekór mimice w tych oczach nie było uśmiechu, ale czujność i najwyższa ostrożność. – Dotarły do mnie, wie pani, pewne plotki… Ten nasz światek to jak podwórko w kamienicy, wszyscy wszystkich znają – westchnął jakby z wyrzutem wobec środowiska, o którym mówił. – Zdaje się, że coś pani odkryła na tym obrazie. O ile mam wierzyć moim informatorom, jego wartość znacznie przez to wzrasta.

Julia zdawała sobie sprawę, że aby oszukać Montegrifa, nie wystarczy mina pokerzystki, którą właśnie przywołała na twarz.

– A kto panu naplótł takich bzdur?

– Wróbelki wyćwierkały. – Dyrektor domu aukcyjnego w zamyśleniu pogłaskał palcem prawą brew. – Ale mniejsza o to. Problem polega na tym, że pani przyjaciółka, panna Roch, usiłuje mnie szantażować…

– Nie wiem, o czym pan mówi.

– Nie mam wątpliwości – Montegrifo cały czas się uśmiechał. – Przyjaciółka pani usiłuje zmniejszyć prowizję Claymore'a, a podwyższyć swoją… – Z twarzy bił mu absolutny obiektywizm. – Prawdę mówiąc, z legalnego punktu widzenia nic jej tego nie zabrania, bo mamy tylko ustną umowę. Może ją złamać i zwrócić się do konkurencji w celu uzyskania lepszej prowizji.

– Gratuluję, jest pan niezwykle wyrozumiały.

– Jak pani widzi. Z tym że moja wyrozumiałość nie zabrania mi jednoczesnej troski o interes mojej firmy…

– Domyślam się.

– Nie będę owijał w bawełnę, że udało mi się namierzyć właściciela van Huysa, pana w sile wieku. Ściśle rzecz biorąc, wszedłem w kontakt z jego bratanicą i jej mężem. Z zamiarem, czego też nie będę ukrywać, przekonania rodziny, żeby zrezygnowała z usług pani przyjaciółki jako pośredniczki i żeby zamiast tego dogadała się ze mną bezpośrednio… Rozumie mnie pani?

– Doskonale. Chce pan wykiwać Menchu.

– Można to i tak ująć. Nie jest to określenie całkowicie nie na miejscu. – Przez opalone czoło przemknął mu cień nieznacznego cierpienia, jak u kogoś, kto jest niesłusznie oskarżany. – Niestety pani przyjaciółka, kobieta przewidująca, dała właścicielowi papier do podpisania. Dokument, który zamyka mi drogę do jakichkolwiek działań w tej sprawie… Co pani na to?

– Chyba podzielam pańskie wrażenia. Następnym razem życzę więcej szczęścia.

– Dziękuję. – Montegrifo zapalił kolejnego papierosa. – Ale może jeszcze nie wszystko stracone. Pani jest bliską przyjaciółką panny Roch. Może udałoby się pani nakłonić ją do zawarcia przyjacielskiej ugody. Gdybyśmy zespolili wysiłki, moglibyśmy wycisnąć z tego obrazu fortunę, która zadowoliłaby i panią, i pani przyjaciółkę, i Claymore'a, i mnie samego. Nie sądzi pani?

– Bardzo możliwe. Ale dlaczego mówi pan o tym mnie, zamiast pogadać z Menchu…? Zaoszczędziłby pan na kolacji.

Mina Montegrifa miała wyrażać bezgraniczny smutek.


– Podoba mi się pani, nie tylko jako towarzyszka przy stoliku restauracyjnym. Jeśli mam być szczery, to nawet bardzo. Jest pani kobietą nie tylko atrakcyjną, ale także inteligentną i rozsądną… Mam większe zaufanie do pani mediacji niż do bezpośrednich spotkań z pani przyjaciółką, którą uważam za osobę dość, za przeproszeniem, frywolną.

– Podsumowując – odezwała się Julia – spodziewa się pan, że ją namówię.

– Byłbym… – dyrektor chciał starannie dobrać słowa.

– Byłbym w siódmym niebie.

– A co ja z tego będę miała?

– Naturalnie uznanie ze strony mojego domu aukcyjnego. Teraz i później. Jeśli chodzi o natychmiastowe beneficja, i nie pytam tu, ile spodziewała się pani dostać za pracę nad van Huysem, mogę pani zagwarantować sumę dwukrotnie wyższą. Oczywiście w ramach zaliczki dwóch procent ostatecznej ceny, jaką Partia szachów osiągnie podczas aukcji. Poza tym jestem władny zaoferować pani kontrakt, na mocy którego zostanie pani szefową działu konserwacji w madryckiej filii Claymore'a… I co pani na to?

– Bardzo kuszące. Tyle spodziewają się państwo uzyskać na tym obrazie?

– Mamy już potencjalnych kupców w Londynie i Nowym Jorku. Przy odpowiedniej kampanii promocyjnej możemy zrobić z tego największe wydarzenie artystyczne od czasu aukcji sarkofagu Tutanchamona w Christie's… Sama pani rozumie, że równy udział, jakiego domaga się pani przyjaciółka, to lekka przesada. Jej zasługą było raptem znalezienie konserwatoria, i zaoferowanie nam obrazu. A reszta należy już do nas.

Julia zamyśliła się, nie okazując po sobie wielkiego wrażenia. Zresztą w ostatnich dniach bardzo zmieniła się skala wydarzeń, które mogłyby zrobić na niej wielkie wrażenie. Po paru chwilach spojrzała na prawą dłoń. Montegrifa, która leżała na białym obrusie bardzo blisko jej ręki, i usiłowała przeliczyć, ile centymetrów zdołała pokonać w ciągu ostatnich pięciu minut. Dostatecznie dużo, żeby odgwizdać koniec kolacji.

– Postaram się – zapewniła go, biorąc torebkę. – Ale niczego nie mogę obiecać.

Montegrifo pogładził się po brwi.

– Proszę się postarać. – Jego kasztanowe oczy patrzyły na nią z wilgotną, aksamitną czułością. – Jestem pewien, że się pani uda, dla dobra nas wszystkich.

Przemawiał głosem, w którym nie było cienia groźby, raczej błagalne ciepło, tak przyjazne i nieskazitelne, że musiało zabrzmieć szczerze. Dyrektor ujął dłoń Julii i złożył na niej delikatny pocałunek, ledwie muskając ją ustami.

– Nie wiem, czy już to pani mówiłem – dodał cicho – ale jest pani niezwykle piękną kobietą…


Poprosiła, żeby wysadził ją niedaleko baru Stephan's, i poszła dalej piechotą. O północy lokal otwierał swoje podwoje dla klienteli, o której liczebność i elitarność zadbano dzięki wysokim cenom i surowo sprawdzanym kartom wstępu. Spotykał się tam cały artystyczny Madryt: od będących przejazdem agentów zagranicznych domów aukcyjnych, polujących na średniowieczne retabulum albo wystawioną na sprzedaż prywatną kolekcję, przez właścicieli galerii, badaczy, marszandów i dziennikarzy wyspecjalizowanych w sztuce, po znanych malarzy.

Zostawiła płaszcz w szatni, machnęła ręką paru znajomym na powitanie i ruszyła korytarzem w kierunku stojącej w głębi otomany, gdzie zazwyczaj siadywał Cesar. I rzeczywiście siedział tam, z nogą założoną na nogę, kieliszkiem w dłoni i młodym, pięknym blondynem u boku, z którym pogrążony był w serdecznej rozmowie. Julia doskonale wiedziała, że Cesar pałał szczególną pogardą do lokali uczęszczanych przez homoseksualistów. To kwestia smaku, mawiał, nie mieszać się z zamkniętym, ekshibicjonistycznym i nierzadko agresywnym światkiem, zaludniającym podobne miejsca, gdzie zresztą – dodawał z jednym z tych swoich drwiących grymasów – człowiek nieuchronnie odnosił wrażenie, że jest starą kwoką przechadzającą się po własnym kurniku. Cesar był samotnym myśliwym – przy zachowaniu wszelkich reguł elegancji – i świetnie czuł się w środowisku heteroseksualnym, gdzie bez żadnego problemu utrzymywał przyjaźnie i dokonywał podbojów. Obiektami tych ostatnich byli młodzi obiecujący artyści, którym pomagał w odnalezieniu ich własnej, prawdziwej wrażliwości, z której, księżniczko, te boskie efeby nie zawsze zdawały sobie sprawę. Wobec tych wyśmienitych wybrańców Cesar chętnie pełnił jednocześnie role Mecenasa i Sokratesa. A gdy upłynął miesiąc miodowy (w Wenecji, Marrakeszu lub Kairze), każdy związek rozwijał się swoją naturalną, odmienną koleją. Długie już i intensywne życie Cesara stanowiło, o czym Julia dobrze wiedziała, pasmo olśnień, rozczarowań, zdrad, ale i dowodów wierności, o których opowiadał jej z nienagannym taktem i nieco ironicznym dystansem, pozwalającym mu ukryć własne najintymniejsze tęsknoty – z powodu zwykłej nieśmiałości.

Posłał jej uśmiech. Moja ulubiona dziewczyna – powtarzały bezgłośnie jego wargi, gdy odstawiał na stół kieliszek, wyprostowywał nogi i podnosił się z otomany, wyciągając ku niej dłonie.

– Jak tam kolacja, księżniczko…? Koszmar, wyobrażam sobie, Sabatini zszedł na psy… – skrzywił się, a w błękitnych oczach pojawił się złośliwy błysk. – Ci parweniusze z banków i przedsiębiorstw ze swoimi kartami kredytowymi i rachunkami na firmę potrafią zdeklasować każde miejsce… Przepraszam, znacie się z Sergiem?

Julia znała Sergia i, jak zwykle w przypadku przyjaciół Cesara, wyczuwała wzburzenie, jakie budziła jej obecność. Chłopcy nie potrafili objaśnić sobie prawdziwego charakteru więzi łączącej antykwariusza z tą piękną, spokojną dziewczyną. Na szczęście jedno spojrzenie wystarczyło, by przynajmniej tym razem sytuacja szybko się ustabilizowała: młodzieniec, którego już widywała kilkakrotnie, był wrażliwy i inteligentny, nie odczuwał zazdrości, co najwyżej pewne skrępowanie.

– Montegrifo chciał złożyć mi propozycję.

– Bardzo ładnie z jego strony – Cesar podszedł do sprawy poważnie. Wszyscy troje usiedli. – Pozwólże jednak, że zapytam jak stary Cycero: cui bono… Kto skorzysta?

– Oczywiście on sam. Po prawdzie chciał mnie przekupić.

– Brawa dla Montegrifa. Dałaś się? – Dotknął ust Julii czubkiem palców. – Nie, nic nie mów, kochanie, niech porozkoszuję się jeszcze tą cudowną niepewnością… Mam przynajmniej nadzieję, że oferta była rozsądna?

– Niezła. On sam, zdaje się, był w pakiecie.

Cesar zjadliwie przesunął końcem języka po wargach.

– Typowe dla tego pana, złapać dwie sroki za ogon… Zawsze miał zmysł praktyczny. – Antykwariusz zwrócił się nieco w stronę swego jasnowłosego towarzysza, jakby chciał uchronić jego uszy przed przyziemnymi, nietaktownymi uwagami, po czym spojrzał na Julię szelmowsko, dosłownie drżąc z niecierpliwości. – I co mu odpowiedziałaś?

– Że to przemyślę.

– O bogini! Nigdy nie należy palić za sobą mostów… Słyszysz, drogi Sergio? Nigdy.


Młodzieniec popatrzył z ukosa na Julię i wsunął nos w koktajl na szampanie. Bez żadnych złych podtekstów Julia wyobraziła go sobie, jak stoi nagi w półmroku sypialni Cesara, piękny i milczący niczym marmurowy posąg, z jasnymi włosami opadającymi na czoło, ze “złotym berłem” (jak to określał Cesar peryfrazą zapożyczoną – była prawie pewna – od Cocteau) uniesionym i gotowym do wejścia w antrum amoris [11] dojrzałego partnera. A może było na odwrót, może to dojrzały partner krzątał się koło antrum młodego adonisa. Zażyłość między Julią a Cesarem nigdy nie posunęła się tak daleko, by dziewczyna mogła pytać antykwariusza o takie szczegóły, aczkolwiek chwilami zżerała ją na ten temat dość niezdrowa ciekawość. Zerknęła na Cesara, jak siedzi pełen wytwornej elegancji, w białej lnianej koszuli i niebieskiej chustce z jedwabiu w czerwone kropki, jak włosy spływają mu lekkimi falami za uszy i na kark – i zaczęła się kolejny raz zastanawiać, na jaką szczególną przynętę ten w końcu pięćdziesięciolatek jest w stanie złowić i usidlić młodzieńców w rodzaju Sergia. I zaraz sobie odpowiedziała: bez wątpienia na ten ironiczny błysk niebieskich oczu, na eleganckie, rasowe ruchy ukształtowane w ciągu pokoleń, na rozważną, często milczącą mądrość, która jest ukrytym źródłem każdego jego słowa, znużonym, tolerancyjnym i nieskończonym, a która przy tym nigdy nie traktuje samej siebie na serio.

– Musisz obejrzeć jego najnowszy obraz – rzekł Cesar, Pochłonięta myślami Julia dopiero po paru sekundach zdała sobie sprawę, że mówi o Sergiu. -…Rzecz godna uwagi, kochanie. – Poruszał dłonią w okolicach ramienia młodzieńca, jakby miał ją tam położyć, ale się powstrzymywał. – Płótno dosłownie kipi światłem w stanie czystym. Coś przepięknego.

Julia uśmiechnęła się, przyjmując osąd Cesara jako niepodważalną rękojmię. Poruszony i zakłopotany Sergio patrzył na antykwariusza, jak głaskany kotek mrużąc ozdobione jasnymi rzęsami powieki.

– Rzecz oczywista – ciągnął Cesar – że sam talent jeszcze nie otwiera w życiu wszystkich bram… Rozumiesz, chłopcze? Wielkie formy artystyczne wymagają pewnej wiedzy o świecie, dogłębnego doświadczenia w relacjach międzyludzkich… Co innego owe abstrakcyjne dziedziny, gdzie talent jest kluczem, a doświadczenie pozostaje jedynie dopełnieniem. Mówię o muzyce, o matematyce… O szachach.

– O szachach – powtórzyła Julia. Popatrzyli sobie w oczy, a zdezorientowany Sergio wodził spojrzeniem od jednego do drugiego, sypiąc z powiek złotym pyłem zazdrości.

– Tak, o szachach. – Cesar pochylił się i pociągnął spory łyk z kieliszka. Zwężone źrenice zapatrzyły się w jakąś odległą tajemnicę. – Zwróciłaś uwagę, w jaki sposób Muńoz patrzy na Partię szachów?

– Tak. Patrzy inaczej.

– Właśnie. Inaczej niż ty. Albo ja. Muńoz dostrzega na szachownicy rzeczy, których inni nie widzą.

Słuchający w milczeniu Sergio zmarszczył czoło i otarł się rozmyślnie o ramię Cesara. Czuł się odepchnięty. Antykwariusz zerknął nań dobrotliwie.

– Mówimy o sprawach zbyt nikczemnych, mój drogi. – Przesunął palcem wskazującym po dłoni Julii, uniósł nieco rękę, jakby z wahaniem, by wreszcie położyć ją między jej dłońmi. – Trwaj w swojej niewinności, złotowłosy przyjacielu. Rozwijaj talent i nie komplikuj sobie życia. Luli.

Posłał mu w powietrzu całusa. W tym samym momencie na drugim końcu korytarza pojawiły się nogi i olśniewająca reszta Menchu, która przybyła w towarzystwie Maxa, domagając się nowin o Montegrifie.


– Co za świnia – oznajmiła, wysłuchawszy opowieści Julii. – Jutro porozmawiam z don Manuelem. Przeprowadzimy kontratak.

Nieśmiały blondynek Sergio wycofał się pod naporem lawiny słów, z jaką Menchu załatwiła sprawę Montegrifa, przechodząc następnie do van Huysa, a od van Huysa w inne rejony, a przy okazji także do drugiego, następnie zaś do trzeciego kieliszka, który trzymała już znacznie bardziej niedbale. Max palił w spokoju, siedząc obok niczym dobrze odziany byk rozpłodowy ciemnej maści. Cesar z nieobecnym uśmiechem moczył usta w dżinie z cytryną, które osuszał z kolei chusteczką wyciąganą z górnej kieszeni marynarki. Raz po raz mrugał oczami, jakby powracał z daleka, i pochylając się ku Julii bezwiednie gładził jej dłoń.

– W tym biznesie – tłumaczyła Menchu Sergiowi – ludzie dzielą się, skarbie, na tych, którzy malują, i tych, którzy inkasują szmal… Rzadko się zdarza, żeby jedna osoba robiła obydwie rzeczy naraz – rozczulona młodym wiekiem rozmówcy wydawała z siebie przeciągłe westchnienia. – Ech, wy artyści, tacy młodzi, jasnowłosi i w ogóle – posłała Cesarowi jadowite spojrzenie z ukosa. – Tacy apetyczni.

Antykwariusz poczuł się zawezwany ze swojej samotni.

– Nie słuchaj, mój młody przyjacielu, głosów, które sączą truciznę w twego złotego ducha – rzekł powoli i posępnie, jakby zamiast rady przekazywał Sergiowi kondolencje. – Ta kobieta posługuje się językiem żmii, jak zresztą każda. – Popatrzył na Julię, ucałował jej dłoń i ponownie się wyprostował. – Przepraszam. Jak prawie każda.

– I kto to mówi… – Menchu posłała mu grymas. – Oto przed państwem nasz podwórkowy Sofokles. Czy raczej Seneka…? Chodzi mi o tego, co bałamucił chłopaczków popijając cykutę.

Cesar zerknął na właścicielkę galerii, odczekał chwilę, by podjąć przerwany wątek. Zanim przemówił, oparł głowę na sofie i z afektacją zamknął oczy.

– Droga artysty, zwracam się do ciebie, mój młody Alkibiadesie, albo jeszcze lepiej, Patroklosie, czy może Sergiu… Droga artysty usłana jest przeszkodami, które trzeba pokonać jedną za drugą, by dotrzeć do własnego wnętrza… Ciężkie to zadanie, jeśli nie prowadzi cię pod rękę żaden Wergiliusz. Chwytasz tę cieniutką parabolę, młodzieńcze…? Dopiero w ten sposób artysta może zaznać wreszcie najsłodszej rozkoszy. Jego życie przeistacza się w czystą kreację, niepotrzebne mu wówczas nędzne sprawy świata zewnętrznego. Jest już daleko, bardzo daleko od swoich pogardy godnych bliźnich. Odnajduje w sobie przestrzeń i dojrzałość.

Odezwały się ironiczne wyrazy uznania. Sergio rozglądał się po pozostałych, zakłopotany, ale pogodny. Julia wybuchła śmiechem.

– Nie zwracaj na niego uwagi. Na pewno komuś ukradł tę przemowę. Zawsze wszystkich nabiera.

Cesar odemknął jedno oko.

– Jestem znudzonym Sokratesem. I z oburzeniem odrzucam twoje zarzuty, jakobym małpował cudze słowa.

– W sumie to naprawdę zabawny gość – mówiła Menchu do Maxa, który słuchał z marsem na czole, i poczęstowała się papierosem z jego paczki. – No, przypal mi. Condottiero mio [12].

Ten epitet zaostrzył cięty język Cesara.

Cave canem [13], młody siłaczu – rzekł do Maxa. Tylko Julia zdała sobie sprawę, że po łacinie canem mogło być zarówno rodzaju męskiego, jak i żeńskiego. – Jak poświadczają historycy, nikogo kondotierzy nie powinni wystrzegać się tak bardzo, jak tych, którym służą – popatrzył na Julię i z humorem podał źródło; jemu też alkohol zaczynał uderzać do głowy. – Z Burckhardta.

– Wyluzuj się, Max – mówiła Menchu, choć Max nie wyglądał na zdenerwowanego. – Widzisz? To nawet nie jego słowa. Stroi się w cudze lubczyki… A może wawrzyny?

– Akanty! – Julia nie mogła powstrzymać śmiechu. Cesar spojrzał na nią skruszony.

– Et tu, Brutet [14]… – zwrócił się do Sergia. – Chwytasz tragiczne tło całej sprawy, Patroklosie? – Znów przełknął spory łyk dżinu i potoczył dramatycznym wzrokiem wokół siebie, jakby szukał przyjaznego oblicza. – Nie wiem, kochani, co macie przeciwko cudzym wawrzynom… W sumie – dodał po chwili zastanowienia – każdy wawrzyn jest w jakimś sensie cudzy. Czysta twórczość nie istnieje, o czym zawiadamiam was z prawdziwym bólem. Nie jesteśmy twórcami, czy raczej, winienem rzec, nie jesteście, bo ja sam nie tworzę… Ani ty, birbantko Menchu… Może ty, Maksie, nie patrz tak na mnie, przystojny condottiero feroce [15], może ty jesteś w tym gronie jedynym, który coś naprawdę tworzy…

– Uczynił prawą ręką elegancki, znużony gest, jakby męczyły go nawet jego własne argumenty, i pozwolił jej opaść niby przypadkiem tuż obok lewego kolana Sergia.

– Picasso, z trudem wymieniam nazwisko tego komedianta, jest Monetem, który jest Ingres'em, który jest Zurbaranem, który jest Brueglem, który jest Pieterem van Huysem… Także nasz przyjaciel Muńoz, bez wątpienia pochylony teraz nad szachownicą i pochłonięty przepędzaniem widm w czasy dalekie od naszych, nie jest sobą, ale Kasparowem, który jest Karpowem. Ten zaś jest Fischerem, który jest Capablancą, który jest Paulem Morphym, a ten jest mistrzem średniowiecznym, księdzem Ruyem Lopezem… Wszystko jest tylko etapem tej samej historii. A może to po prostu historia się powtarza? Nie jestem tego pewien… A czy ty, prześliczna Julio, zastanawiałaś się kiedyś, stojąc przed naszym słynnym obrazem, gdzie się naprawdę znajdujesz, poza nim czy tam w środku…? Tak. Jestem pewien, że tak, bo znam cię, księżniczko. I wiem, że nie znalazłaś odpowiedzi. – Zaśmiał się ponuro i zmierzył ich wzrokiem. -…Istotnie, drogie dzieci, parafianie drodzy, stanowimy dość dziwaczną grupkę. Zuchwale tropimy tajemnice, które nie są niczym innym, jak po prostu zagadkami naszego własnego życia. – Uniósł kieliszek, wznosząc toast w niczyjej intencji. – A to, jak się dobrze przyjrzeć, także niesie z sobą pewne ryzyko. To tak, jakbyśmy rozbili lustro, chcąc sprawdzić, co jest po drugiej stronie warstwy rtęci… Kochani, nie przechodzą was od tego ciarki?


Julia wróciła do domu o drugiej w nocy. Cesar i Sergio odprowadzili ją aż do bramy. Chcieli jej towarzyszyć dalej, na trzecie piętro, ale nie zgodziła się, dała im po całusie na pożegnanie i ruszyła po schodach sama. Szła powoli, rozglądając się z niepokojem, ale kiedy sięgnęła do torebki po klucze, poczuła uspokajający chłód pistoletu.

A jednak, przekręcając klucz w zamku, sama dziwiła się sobie, że przyjmuje sytuację z takim spokojem. Odczuwała wprawdzie strach w postaci czystej i wyrazistej, do którego oceny nie potrzeba było zdolności abstrakcyjnych, jak powiedziałby Cesar, przedrzeźniając Muńoza. Tyle że z owym strachem nie wiązała się upokarzająca udręka ani chęć ucieczki, przeciwnie, tłumiła go ogromna ciekawość. Chodziło o jej osobistą dumę, o wyzwanie. O niebezpieczną i podniecającą zabawę. Jak podczas zabijania piratów w Nibylandii.

Zabijanie piratów. Julia była oswojona ze śmiercią od wczesnego dzieciństwa. Jej pierwsze wspomnienie dotyczyło ojca leżącego nieruchomo, z zamkniętymi oczami, na kołdrze w sypialni. Otaczali go poważni ludzie w ciemnych strojach, odzywający się do siebie cicho, jakby bali się go zbudzić. Julia miała sześć lat i ten niezrozumiały, podniosły spektakl zawsze już potem kojarzył jej się z obrazem matki, która nawet w takiej chwili nie uroniła łzy, tylko siedziała w żałobnej sukni, jeszcze bardziej nieprzystępna niż przedtem. Wspominała jej suchą, władczą dłoń, która zmusiła ją, żeby ostatni raz pocałowała zmarłego. I to Cesar właśnie, Cesar, którego zapamiętała znacznie młodszym, wziął ją na ręce i zabrał z tej ceremonii. Siedząc na jego kolanach, Julia patrzyła na zamknięte drzwi, za którymi specjaliści od pogrzebowej celebry przygotowywali trumnę.

“Tak jakby to nie był on, Cesar – powiedziała wtedy z trudem hamując łkanie. Nigdy nie wolno płakać, mawiała jej matka. To była jedyna lekcja, jaką zdołała jej wpoić. – Tata nie jest taki, jak przedtem”.

“Bo to już nie jest on – brzmiała odpowiedź. – Twój tata odszedł gdzie indziej”.

“Gdzie?”

“Wszystko jedno, księżniczko… W każdym razie nie wróci”.

“Nigdy?”

“Nigdy”.

Julia zmarszczyła czoło w dziecięcym zamyśleniu.

“Nie chcę go już całować… Ma taką zimną skórę”.

Popatrzył na nią przez chwilę w milczeniu i mocno przytulił. Wciąż pamiętała ciepło, jakie wtedy poczuła, i subtelny zapach jego skóry i ubrania.

“Kiedy tylko zechcesz, możesz przyjść pocałować mnie”.

Julia nie przypomniała sobie dokładnie momentu, kiedy dotarło do niej, że Cesar jest homoseksualistą. Może ta prawda objawiała się jej krok po kroku, poprzez drobne szczegóły, przez intuicję. Pewnego dnia, niebawem po swoich dwunastych urodzinach, po drodze ze szkoły wstąpiła do antykwariatu i zobaczyła, jak Cesar dotyka policzka jakiegoś chłopca. Tylko tyle, muśnięcie czubkiem palców i nic więcej. Chłopak minął Julię posyłając jej uśmiech i poszedł sobie. Cesar zapalił papierosa i dłuższą chwilę przypatrywał się jej, po czym zaczął nakręcać zegary.

Kilka dni później, podczas zabawy figurkami Bustellego, Julia zadała mu pytanie:

“Cesar… Ty nie lubisz dziewczyn?”.

Antykwariusz siedział przy biurku i przeglądał książki. Początkowo tak jakby nie dosłyszał. Dopiero po paru chwilach uniósł głowę, a jego spokojne błękitnookie spojrzenie spoczęło na Julii.

“Jedyną dziewczyną, jaką lubię, jesteś ty, księżniczko”.

“A inne?”

“Jakie inne?”

Nie odezwali się więcej. Ale tamtej nocy przed zaśnięciem Julia myślała o słowach Cesara i poczuła się szczęśliwa. Nikt go jej nie odbierze, nie ma się co bać. I nigdy nie odejdzie gdzieś daleko, skąd się nie wraca, jak jej ojciec.

A potem przyszły inne czasy. Długie opowieści w złotawym świetle antykwariatu, młodość Cesara, Paryż i Rzym pomieszane z historią, sztuką, książkami i przygodami. Wspólne mity. “Wyspa skarbów przeczytana rozdział po rozdziale pośród starych kufrów i pordzewiałych panoplii. Biedni, sentymentalni piraci, którym podczas księżycowych nocy na Karaibach kamienne serca miękły na samą myśl o starych matkach. Bo przecież piraci też mają matki. Nawet tak przebiegły łotr jak Jakub Hak, który dał się poznać podczas wypraw łupieżczych, a pod koniec każdego miesiąca wysyłał nieco złotych hiszpańskich dublonów tej, co dała mu życie, żeby osłodzić dni jej starości. Chcąc zilustrować te historie, Cesar wyjmował ze skrzyni parę starych szabli i uczył ją flibustierskiego fechtunku: pozycja szermiercza i wycofanie, nie każde cięcie oznacza poderżnięcie gardła, a rzut hakiem przy abordażu wykonuje się dokładnie w ten sposób. Wydobywał też sekstans, żeby umiała orientować się według gwiazd. I sztylet o srebrnej rękojeści rzeźbionej przez Benvenuta Celliniego, który wprawdzie był złotnikiem, ale podczas oblężenia Rzymu jednym strzałem z arkabuzu zdołał położyć trupem konstabla Bourbona. I jeszcze straszliwą mizerykordię, długą i złowrogą, którą paź Czarnego Księcia zatapiał w ciałach rycerzy francuskich, wziętych w zasadzkę pod Crecy…

Z upływem lat postać Julii zaczynała przebijać się na pierwszy plan. Teraz to Cesar miał siedzieć cicho i wysłuchiwać jej zwierzeń. Pierwsza miłość w wieku lat czternastu. Pierwszy kochanek w wieku siedemnastu. Antykwariusz wówczas tylko słuchał i milczał, nie wygłaszał opinii. A na zakończenie zawsze się uśmiechał.

Julia oddałaby wszystko, byleby widzieć koło siebie ten uśmiech dzisiejszej nocy: uśmiech, który dodawał jej odwagi, a wydarzeniom ujmował znaczenia, przyporządkowując im właściwe miejsce wśród obrotów sfer niebieskich i w nieubłaganym łańcuchu życia. Ale Cesara nie było i musiała poradzić sobie sama. Jak mawiał antykwariusz, nie zawsze możemy wybrać towarzystwo albo własne przeznaczenie.

Robiła sobie właśnie wódkę z lodem, ale na chwilę przerwała i w ciemnościach sama uśmiechnęła się w stronę van Huysa. Poza tym odnosiła nieodparte wrażenie, że jeśli coś złego się przydarzy, to ofiarami będą inni. Bohaterce nigdy nie działa się krzywda – przypomniała sobie, pijąc drinka i słuchając, jak lód dzwoni jej o zęby. Umierały tylko postacie drugoplanowe, jak na przykład Alvaro. Ona, pamięta to świetnie, przeżyta już ze sto podobnych przygód i zawsze wychodziła z nich cało, na Boga. Nie, nie na Boga… Jak to było? Na Zielony Kapelutek.

Zobaczyła w lustrze weneckim swoje odbicie, mroczny cień pośród mroków, ledwie widoczną bladą plamę twarzy, zatarty kontur, wielkie, ciemne oczy – po drugiej stronie lustra wyłaniała się Alicja. Przejrzała się też w van Huysie, w zwierciadle odbitym w lustrze weneckim, w odbiciu odbicia odbicia. I znów poczuła, że jak przedtem kręci jej się w głowie, i doszła do wniosku, że o tak późnej porze lustra, obrazy i szachownice płatają wyobraźni niecne figle. A może to tylko przemiany czasu i przestrzeni, bezwartościowych pojęć względnych. Pociągnęła kolejny łyk, lód znów zadźwięczał jej o zęby, i poczuła, że jeśli wyciągnie rękę, może postawić szklankę na stole przykrytym zielonym suknem, dokładnie na ukrytym napisie, między nieruchomą dłonią Rogera d'Arras a szachownicą.

Zbliżyła się do obrazu. Siedząca koło zwieńczonego ostrym łukiem okna Beatrycze z Ostenburga, ze wzrokiem spuszczonym ku książce na podołku, przypominała Madonny pierwszych mistrzów flamandzkich: jasne włosy mocno zaczesane do tyłu i upięte pod prawie przezroczystym czepkiem. Biała cera. Uroczysta, wyobcowana poza opięta czarną suknią, tak różną od typowych wełnianych szat koloru karmazynowego, uszytą z flamandzkiego sukna, cenniejszego niż jedwab czy brokat. Czarną – wreszcie stało się to dla niej oczywiste – jako symbolem żałoby. To wdowia czerń, którą genialny wielbiciel symboliki i paradoksów, Pieter van Huys, kazał jej przywdziać ze względu nie na męża, ale na zamordowanego kochanka.


Owal jej twarzy był delikatny i idealny, a podobieństwo do renesansowych Madonn dosłownie rzucało się w oczy każdym szczegółem, każdym odcieniem. Nie była to Madonna w typie włoskim, uwieczniona przez Giotta – gospodyni i karmicielka, czasem nawet kochanka, ani w typie francuskim – matka i królowa. Oto Madonna mieszczańska, małżonka mistrza cechowego albo szlachcica władającego pofałdowaną równiną, zamkiem, domostwami, drogą wodną i dzwonnicą, widoczną w oddali jak ta na obrazie, za oknem. Nieco zadufana w sobie, obojętna, spokojna i zimna, ucieleśnienie nordyckiej urody alla maniera ponentina [16], tak wielbionej w krajach południa, w Hiszpanii i Włoszech. I te niebieskie oczy, a w każdym razie robiące wrażenie niebieskich, nieświadome widza, zajęte pozornie tylko książką, a przecież przenikliwe jak u wszystkich kobiet flamandzkich portretowanych przez van Huysa, van der Weydena, van Eycka. Oczy zagadkowe, z których nie sposób było się domyślić, na co ich właścicielki patrzą lub pragną patrzeć, o czym myślą. Co czują.

Zapaliła następnego papierosa. Smaki tytoniu i wódki tworzyły teraz cierpką mieszankę w jej ustach. Odsunęła włosy z czoła, zbliżyła palce do obrazu i pogładziła linię ust Rogera d'Arras. W złotawym świetle, spowijającym rycerza na podobieństwo aury, jego stalowy naszyjnik lśnił słabym połyskiem dobrze wypolerowanego metalu. Wsparty podbródkiem na kciuku prawej dłoni, spowitej tą słabą poświatą, Roger d'Arras nachylał swój profil żywcem ze starego medalu, wpatrywał się w szachownicę, symbol jego życia i śmierci, na pozór nieświadom obecności kobiety, czytającej za jego plecami. Być może jednak jego myśli uleciały daleko od szachów, ku Beatrycze Burgundzkiej, na którą nie pozwalały mu patrzeć duma, ostrożność albo tylko szacunek dla seniora. Zatem mógł ją swobodnie objąć jedynie myślami. Dama też pewnie w tym momencie nie poświęcała swej uwagi stronicom trzymanej w dłoniach książki, a jej oczy znajdowały ukojenie w widoku szerokich pleców rycerza – choć nawet nie musiała spoglądać w ich kierunku – w jego eleganckiej, spokojnej postawie. I jeszcze może we wspomnieniu jego rąk, jego skóry, albo choćby w echu powściągliwego milczenia, melancholijnego i bezradnego spojrzenia, które wzbudzała w jego zakochanych oczach.

Lustro weneckie i lustro na obrazie tworzyły wokół Julii nierzeczywistą przestrzeń, zacierając granicę między tą i tamtą stroną zamalowanej powierzchni. Złotawa poświata otoczyła wreszcie i ją, kiedy powolutku, prawie wspierając się dłonią na zielonym suknie, z największą ostrożnością, żeby nie powywracać szachów, nachyliła się ku Rogerowi d'Arras i pocałowała go w chłodny kącik ust. Gdy się odwróciła, dostrzegła odblask Złotego Runa na aksamitnej cynobrowej tunice drugiego gracza, Ferdynanda Ostenburskiego, który wpatrywał się w nią ciemnymi, niezgłębionymi oczyma.


Kiedy zegar wybił trzecią, w popielniczce było pełno niedopałków, za to w filiżance i dzbanku, stojących pośród książek i dokumentów, prawie nie było już kawy. Julia zagłębiła się w fotelu i spojrzała na sufit, usiłując uporządkować myśli. Wcześniej pozapalała wszystkie światła w pokoju, żeby odegnać otaczające ją widma. Rubieże rzeczywistości powracały z wolna, wypełniając na nowo czas i przestrzeń.

Doszła ostatecznie do wniosku, że do całej sprawy można podejść w sposób dużo bardziej praktyczny. Wedle właściwego punktu widzenia, Julia nie powinna przyjmować roli Alicji, ale raczej dorosłej Wendy. Żeby spojrzeć na to od takiej strony, wystarczyło zamknąć oczy, otworzyć je, popatrzeć na van Huysa tak, jak się patrzy na zwykły obraz sprzed pięciu stuleci, i wziąć papier i ołówek. Tak też uczyniła, wlewając w siebie ostatni, zimny łyk kawy. Godzina jest późna – pomyślała. Spać jej się zupełnie nie chce, strach ciągle spływa na nią z wyżyn podświadomości, więc uporządkowanie myśli w świetle ostatnich wydarzeń nie było wcale rzeczą głupią. Absolutnie nie. Zabrała się więc do pisania:


I. Obraz datowany na rok 1471. Partia szachów. Tajemnica. Co naprawdę wydarzyło się pomiędzy Ferdynandem Altenhoffenem, Beatrycze Burgundzką i Rogerem d'Arras? Kto zlecił zabicie rycerza? Co szachy mają z tym wszystkim wspólnego? Dlaczego van Huys namalował obraz? Dlaczego umieściwszy napis Quis necavit equitem, van Huys go zakrywa? Boi się, ze tez zostanie zamordowany?

II. Opowiadam Menchu o moim odkryciu… Spotykam się z Alvarem. On już wie to i owo, ktoś zasięgał jego konsultacji. Kto?

III. Alvaro umiera. Umiera czy zostaje zabity? Wyraźny związek z obrazem albo z moją wizytą i moimi dociekaniami. Czy jest coś, co ktoś chciałby pozostawić nieujawnione? Czy Alvaro odkrył cos ważnego, o czym nie wiem?

IV. Nieznana osoba (może morderca albo morderczyni) wysyła mi dokumenty zgromadzone przez Alvara. Co takiego wie Alvaro, co inni uznają za niebezpieczne? Co takiego, zdaniem tego innego (tych innych), powinnam wiedzieć, a czego nie powinnam?

V. Blondynka zanosi kopertę do Urbexpress. Ma związek ze śmiercią Alvara, czy jest tylko pośredniczką?

VI. Umiera Alvaro, a ja nie (na razie), choć obydwoje prowadzimy badania w tej samej sprawie. Ktoś jakby chciał wręcz ułatwić mi pracę albo ukierunkować mnie w jakimś nieznanym mi celu. Czy tego kogoś interesuje obraz ze względu na jego wartość rynkową? Czy interesuje go moja praca przy odnawianiu? A może napis? Zadanie szachowe? Chce, żeby ujawnić pewne fakty historyczne bądź też żeby ich nie znać? Co może łączyć kogoś żyjącego w XX wieku z dramatem, jaki rozegrał się w wieku XV?

VII. Pytanie podstawowe (chwilowo): Czy ewentualny zabójca skorzysta na wyższym oszacowaniu ceny wywoławczej obrazu? Czy w obrazie jest coś jeszcze, czego nie odkryłam?

VIII. Możliwe, ze problem leży nie w wartości obrazu, a w sekrecie namalowanej partii szachów. Pracuję z Muńozem. Rozgrywka szachowa. Jak może dojść przez to do morderstwa po pięciuset latach? To jest mało, że śmieszne, ale wręcz idiotyczne. (Tak sądzę).

IX. Ktoś mi grozi? Może chcą, żebym odkryta coś więcej, żebym pracowała dla nich, nie wiedząc o tym. Może ciągle żyję, bo jestem im jeszcze potrzebna.


Przypomniała sobie coś, co mówił Muńoz przy pierwszym spotkaniu, stojąc przed van Huysem, i spróbowała odtworzyć to na kartce. Szachista nadmienił o kilku poziomach obrazu. Wyjaśnienie jednego z nich mogło pomóc w rozwiązaniu zagadki całości:


Poziom l. Sceneria obrazu. Podłoga w formie szachownicy, na której rozmieszczono postacie.


Poziom 2. Postacie obrazu: Ferdynand, Beatrycze, Roger.

Poziom 3. Szachownica, na której dwie postacie rozgrywają partię.

Poziom 4. Figury szachowe, będące symbolami trzech postaci.

Poziom 5. Namalowane zwierciadło, w którym odbijają się postacie i partia, ale odwrócone.


Przyjrzała się wynikowi swojej pracy, łącząc poszczególne poziomy liniami, ale udało jej się tylko dojść do niepokojących powiązań. Piąty poziom zawierał w sobie wszystkie cztery poprzednie, pierwszy sprzęgnięty był z trzecim, drugi z czwartym… Dziwny zamknięty krąg:

W sumie – pomyślała, studiując dziwaczny schemat – to wygląda na jakąś koszmarną stratę czasu. Ustalając powyższe powiązania, data jedynie świadectwo szalonego geniuszu autora obrazu. Śmierci Alvara żadną miarą w ten sposób wyjaśnić się nie da, przewrócił się w wannie (albo ktoś go przewrócił) pięćset lat po Partii szachów. Cokolwiek kryło się za narysowanymi przez nią strzałkami i prostokątami, ani Alvaro, ani ona sama nie mogli stanowić elementów dzieła van Huysa, bo ten ostatni absolutnie nie był w stanie przewidzieć ich istnienia… A może jednak…? Po głowie tłukło jej się niepokojące pytanie. Czy wobec zespołu symboli, jaki stanowił obraz, to widz powinien przyporządkować im znaczenia, czy też znaczenia te wchodziły w skład dzieła od samego początku?

Nadal kreśliła strzałki i prostokąty, kiedy zadźwięczał telefon. Podniosła gwałtownie głowę i wbiła wzrok w aparat stojący na dywanie, ale nie śmiała podnieść słuchawki. Kto to może dzwonić o wpół do czwartej nad ranem? Żadna ewentualność nie brzmiała uspokajająco, a telefon zdążył się odezwać jeszcze cztery razy, nim się ruszyła. Podeszła do niego powoli, ciągle niezdecydowana, gdy nagle zdała sobie sprawę, że jeśli się nie dowie, kto telefonuje, będzie jeszcze gorzej. Całą resztę nocy spędzi pełna trwogi na sofie, gapiąc się w aparat w nadziei, że znów zadźwięczy…

Mowy nie ma. Rzuciła się naprzód niemal z wściekłością.

– Halo?!

Westchnienie ulgi, jakie wyrwało jej się z gardła, musiał dosłyszeć nawet Muńoz, który przestał na chwilę się tłumaczyć i zapytał, czy dobrze się czuje. Bardzo mu przykro, że niepokoi ją o tej porze, ale uznał, że warto ją zbudzić. Sam był dosyć podniecony, dlatego się ośmiela. Co? Tak, oczywiście. Właśnie pięć minut temu… Proszę pani…? Jest pani tam? Mówi, że już można z całą pewnością dowieść, która bierka zbiła białego skoczka.

Загрузка...