Rozdział 11

Nawet gdybym chciała, nie mogłabym podejść do ganku i zobaczyć, co tam się wydarzyło. Bill i Eric byli przygaszeni, a jeśli wampiry tak wyglądają – oznacza to, że naprawdę nie chcesz wiedzieć, co się stało.

– Musimy podpalić chatkę – powiedział Eric. – Żałuję, że Callisto sama nie posprzątała bałaganu, który zrobiła.

– Z tego co wiem, nigdy nie sprząta – powiedział Bill. – Co prawdziwe menady obchodzi, że ktoś może się czegoś o nich dowiedzieć?

– Och, czy ja wiem – powiedział beztrosko Eric. Sądząc po brzmieniu głosu, właśnie podnosił coś ciężkiego. – Widziałem kilku ludzi, którzy wyglądali na bardzo wkurzonych i dość wnikliwie analizujących to, co się stało.

– To prawda – przyznał Bill. – Nie powinniśmy zostawić kilkorga z nich na ganku?

– Jak ich odróżnisz?

– Też prawda. To jedna z tych rzadkich nocy, kiedy w pełni się z tobą zgadzam.

– Zadzwoniła do mnie i poprosiła o pomoc. – Tym razem odpowiedź Erica nie dotyczyła słów Billa, ale pytania zadanego jakoś inaczej.

– W takim razie w porządku. Ale pamiętaj o naszej umowie.

– Jak mogę zapomnieć?

– Wiesz, że Sookie nas słyszy.

– Nie przeszkadza mi to – powiedział Eric i się roześmiał.

Gapiłam się w nocne niebo, zastanawiając się (choć nie dociekając) o czym oni, do cholery, rozmawiają. Nie byłam jakąś Rosją, żeby mógł mną władać silniejszy dyktator.

Sam odpoczywał obok mnie, na powrót w ludzkiej postaci, nagi. W tej chwili nie mogłoby mnie to mniej obchodzić. Chłód mu nie przeszkadzał, w końcu był zmiennokształtnym.

– Ojej, tu jest ktoś żywy – zawołał Eric.

– To Tara – krzyknął Sam.

Tara powoli zeszła z tarasu i ruszyła w naszym kierunku. Przytuliła się do mnie i zaczęła płakać. Też objęłam ją ramionami, mimo że ta chwila wydawała mi się niesamowicie dziwna, i pozwoliłam jej się wypłakać. Nadal byłam w stroju w stylu Kaczki Daisy, a ona miała na sobie jaskrawoczerwoną bieliznę. Odniosłam wrażenie, że jesteśmy jak dwie lilie wodne, unoszące się na powierzchni chłodnego jeziora.

– Myślisz, że w chatce będzie jakiś koc? – zapytałam Sama.

Wszedł po schodach i zauważyłam, że widok z tyłu był całkiem interesujący. Po kilku chwilach wyszedł – wow, ten widok był nawet bardziej interesujący – i zarzucił koc na mnie i Tarę.

– Muszę przeżyć – wymamrotałam.

– Czemu tak mówisz? – zaciekawił się Sam. Nie wydawał się szczególnie zaskoczony tym, co się stało.

Nie mogłam mu powiedzieć, że to z powodu pewnych widoków, które wpadły mi w oko, więc zapytałam:

– Co z Eggsem i Andym?

– To brzmi jak program w radio – powiedziała nagle Tara i zachichotała.

Nie podobało mi się to.

– Nadal stoją tam, gdzie ich zostawiła – odpowiedział Sam. – Nadal patrzą.

– I’m still staring [41] – zaśpiewała Tara na melodię „I'm Still Standing” Eltona Johna.

Eric wybuchnął śmiechem.

On i Bill przygotowywali wszystko do podłożenia ognia. Zerknęli na nas, żeby upewnić się, że wszystko w porządku.

– Jakim samochodem przyjechałaś? – Bill zwrócił się do Tary.

– Ooo, wampir – powiedziała. – Jesteś facetem Sookie, prawda? Czemu byłeś na meczu z taką suką jak Portia Bellefleur?

– Też jest urocza – stwierdził Eric. Spojrzał na Tarę z dobrotliwym, ale nieco zawiedzionym uśmiechem, z jakim hodowca psów może patrzeć na słodkiego, ale gorszego od innych szczeniaka.

– Jakim samochodem przyjechałaś? – powtórzył Bill. – Jeśli jesteś rozsądna, lepiej, żebyś odpowiedziała.

– Przyjechałam białym camaro – odpowiedziała całkiem trzeźwo. – Dam radę wrócić do domu. Albo i nie. Sam?

– Jasne, odwiozę cię. Bill, potrzebujecie tu jeszcze mojej pomocy?

– Myślę, że Eric i ja damy sobie radę. Możesz zabrać tego chudzielca?

– Eggsa? Zobaczymy.

Tara cmoknęła mnie w policzek i ruszyła w kierunku swojego auta.

– Zostawiłam w nim kluczyki – zawołała.

– Co z twoją torebką?

Policja na pewno będzie się zastanawiała, co torebka Tary robi w chatce pełnej zwłok.

– Och… Została tam.

Spojrzałam na Billa w milczeniu, a on wszedł do chatki. Po chwili wyszedł z torbą wystarczająco dużą, żeby zmieściły się w niej nie tylko kosmetyczka i przedmioty codziennego użytku, ale i ubrania na zmianę.

– To twoja?

– Tak, dziękuję – powiedziała Tara, odbierając torebkę w taki sposób, by mieć pewność, że jej skóra nie dotknie skóry Billa. Wcześniej nie miała oporów przed dotykaniem innych, jak zauważyłam.

Eric zaniósł Eggsa do samochodu Tary.

– Nie będzie z tego nic pamiętał – poinformował ją, kiedy Sam otwierał tylne drzwi camaro, żeby Eric mógł położyć Eggsa w środku.

– Chciałabym powiedzieć to samo o sobie. – Jej twarz zdawała się zapadać, eksponując kości; wypadki tej nocy najwyraźniej się na niej odcisnęły. – Żałuję, widziałam to coś, niezależnie od tego, czym ona była. Żałuję, że to w ogóle przyszłam, nienawidziłam tego. Myślałam, że Eggs jest tego warty. – Spojrzała na tylne siedzenie samochodu. – Ale nie jest. Nikt nie jest.

– Mogę usunąć i twoje wspomnienia – zaoferował swobodnym tonem Eric.

– Nie – odpowiedziała. – Muszę pamiętać część z tego, co się stało i to jest warte pamiętania także i reszty.

Tara brzmiała, jakby postarzała się o dwadzieścia lat. Czasami ludzie dorastają w jednej chwili; ja dorosłam w wieku siedmiu lat, kiedy umarli moi rodzice. Tara dorosła tej nocy.

– Wszyscy poza mną, Eggsem i Andym nie żyją – dodała. – Nie boicie się, że coś powiemy? Będziecie nas ścigać?

Eric i Bill wymienili spojrzenia. Poten Eric podszedł nieco bliżej do Tary.

– To nie tak, Tara – zaczął bardzo racjonalnym tonem, a ona popełniła błąd i popatrzyła mu w oczy.

Kiedy ich spojrzenia już się spotkały, Eric zaczął wymazywać z jej głowy wspomnienie tej nocy. Byłam zbyt zmęczona, by protestować, co i tak na nic by się nie zdało. Skoro Tara zadała tamto pytanie, nie powinno się jej obarczać taką wiedzą. Miałam tylko nadzieję, że nie powtórzy swoich błędów, nawet, jeśli nie będzie posiadała tej wiedzy, którą nabyła niedawno; ale nie można było pozwolić na to, by opowiadała o tym wieczorze.

Tara i Eggs zostali odwiezieni przez Sama (który pożyczył spodnie Eggsa), a Bill zaczął przygotowywać wszystko, co było potrzebne, żeby podpalić chatkę tak, aby pożar wyglądał na wypadek. Eric najwyraźniej liczył kości pozostałe na tarasie, żeby upewnić się, że ciała są na tyle kompletne, by śledczy nie mieli wątpliwości. Potem przeszedł przez ogród, żeby sprawdzić, co z Andym.

– Czemu Bill nie znosi Bellefeurów? – zapytałam go ponownie.

– Och, to długa historia – odpowiedział Eric. – Jeszcze sprzed przemiany Billa.

Wydawało się, że jest zadowolony ze stanu, w jakim był Andy, i wrócił do przerwanej pracy.

Usłyszałam nadjeżdżający samochód, a Bill i Eric natychmiast zjawili się w ogrodzie. Spodziewałam się cichego trzasku zamykanych drzwiczek.

– Nie możemy podłożyć ognia w więcej niż jednym miejscu – powiedział Bill do Erica. – Nie znoszę tego postępu w kryminalistyce.

– Gdybyśmy się nie ujawniali, wina spadłaby na któreś z nich – odpowiedział Eric. – Ale skoro jesteśmy tak świetnymi kozłami ofiarnymi… To irytujące, kiedy pomyśli się, o ile silniejsi jesteśmy.

– Ej, nie jestem Marsjanką, jestem człowiekiem i świetnie was słyszę – powiedziałam.

Gapiłam się na nich; wyglądali na mniej więcej w jednej piętnastej zakłopotanych, kiedy Portia Bellefleur wysiadła z samochodu i podbiegła do brata.

– Co zrobiliście Andy’emu? – jej głos był ostry i skrzekliwy. – Cholerne wampiry.

Obejrzała szyję Andy’ego w poszukiwaniu śladów po ugryzieniu.

– Uratowali jego życie – powiedziałam jej.

Eric przez dłuższą chwilę przyglądał się Portii, oceniając ją, a potem zaczął przeszukiwać samochody martwych uczestników orgii. Wolałam nie wnikać, skąd ma ich kluczyki.

Bill podszedł do Andy’ego i głosem tak cichym, że praktycznie niesłyszalnym dla kogoś stojącego kilka stóp dalej, nakazał mu się obudzić. Andy zamrugał. Spojrzał na mnie, najwyraźniej zdziwiony, że już mnie nie trzyma. Zauważywszy Billa tak blisko siebie, wzdrygnął się, oczekując odwetu. Zauważył też, że Portia była obok niego. A potem spojrzał na chatkę.

– Pali się – powiedział wolno.

– Tak – potwierdził Bill. – Wszyscy są martwi, za wyjątkiem pary, która wróciła do miasta. Nic nie wiedzieli.

– Czyli… ci ludzie zabili Lafayette’a?

– Tak – powiedziałam. – Mike, Hardawayowie i, być może, Jan o tym wiedziała.

– Ale nie mam żadnych dowodów.

– Och, nie wydaje mi się – stwierdził głośno Eric.

Badał właśnie zawartość bagażnika lincolna należącego do Mike’a Spencera. Wszyscy podeszliśmy do samochodu, żeby się przyjrzeć. Wampirzy wzrok Billa i Erica pozwalał im łatwo stwierdzić, że na dnie bagażnika była krew. Krew, zaplamione ubrania i portfel. Eric sięgnął po niego i delikatnie otworzył.

– Możesz przeczytać, do kogo należał? – zapytał Andy.

– Lafayette Reynold – odpowiedział Eric.

– Zatem jeśli zostawimy te samochody ot tak i odjedziemy, policja znajdzie to wszystko w bagażniku i cały ten koszmar się skończy. Będę oczyszczony z zarzutów.

– Och, dzięki Bogu! – wykrzyknęła Portia, wydając z siebie westchnienie zbliżone do szlochu. Jej blada twarz i orzechowe włosy wyglądały inaczej w świetle księżyca. – Andy, wracajmy do domu.

– Portia – zaczął Bill – spójrz na mnie.

Zerknęła na niego, a potem odwróciła spojrzenie.

– Przepraszam, że tak z tobą pogrywałam – powiedziała ostro. Czuła się zawstydzona, że musi przepraszać wampira, to było jasne. – Chciałam, żeby ktoś z tych ludzi mnie tutaj zaprosił, żebym mogła na własne oczy przekonać się, co się tu dzieje.

– Sookie cię wyręczyła – powiedział łagodnie Bill.

Spojrzenie Portii skupiło się teraz na mnie.

– Mam nadzieję, że to nie było zbyt okropne, Sookie – powiedziała, ku mojemu zaskoczeniu.

– Było tragicznie – odpowiedziałam. Portia się skuliła. – Ale już po wszystkim.

– Dziękuję, że pomogłaś Andy’emu – dodała odważnie.

– Nie pomagałam Andy’emu. Pomagałam Lafayette’owi – wyjaśniłam.

Wzięła głęboki oddech.

– Oczywiście – powiedziała z godnością. – Był twoim współpracownikiem.

– Był moim przyjacielem – poprawiłam.

Wyprostowała się.

– Twoim przyjacielem – powtórzyła.

Ogień coraz bardziej się rozprzestrzeniał i niedługo powinna się tu zjawić policja i straż pożarna. Najwyższy czas się stąd wynosić.

Zauważyłam, że ani Eric, ani Bill nie zaoferowali, że usuną wspomnienia Andy’ego.

– Wracaj do domu – powiedziałam do Andy’ego. – Wracajcie z Portią do domu i powiedzcie babci, żeby przysięgała na wszystko, że w ogóle nie wychodziliście.

Bez słowa rodzeństwo wsiadło do audi Portii i odjechało. Eric wsiadł do swojej corvetty, żeby odjechać do Shreveport, a ja i Bill ruszyliśmy przez las do samochodu Billa, zaparkowanego kawałek dalej. Bill mnie niósł, co lubił robić. Muszę przyznać, że czasami też to lubiłam.

Teraz było właśnie jedno z tych „czasami”.

Do świtu pozostało niewiele czasu. Jedna z najdłuższych nocy mojego życia zbliżała się właśnie do końca. Rozsiadłam się wygodnie w fotelu pasażera, okropnie zmęczona.

– Gdzie poszła Callisto? – zapytałam Billa.

– Nie mam pojęcia. Przenosi się z miejsca na miejsce. Niewiele menad przeżyło utratę swojego boga, a te, którym się udało, wędrują po lasach. Przenoszą się, zanim ich obecność zostanie odkryta. Są przebiegłe, uwielbiają wojnę i jej szaleństwo. Zawsze są gdzieś w pobliżu pola bitwy. Gdyby na Bliskim Wschodzie były lasy, z pewnością by się tam osiedliły.

– Callisto była tu, ponieważ…?

– Po prostu tędy przechodziła. Zatrzymała się tu na dwa miesiące, a teraz ruszyła dalej… kto wie gdzie? Do Everglades [42] albo w górę rzeki do wyżyny Ozark [43].

– Nie mogę zrozumieć, jak Sam mógł, och, kumplować się z nią.

– Tak to nazywasz? To właśnie robimy, kumplujemy się ze sobą?

Wyciągnęłam rękę, chcąc szturchnąć go w ramię; przypominało to szturchanie kawałka drewna.

– Ej! – powiedziałam.

– Może po prostu chciał pokazać swoją dziką naturę powiedział Bill. – To musi być dla Sama trudne, znaleźć kogoś, kto zaakceptuje jego naturę. – Zrobił znaczącą pauzę.

– Cóż, to może być trudne – przyznałam. Przypomniałam sobie Billa wracającego do posiadłości w Dallas po tym, jak pił czyjąś krew, i przełknęłam głośno ślinę. – Ale ciężko rozdzielić ludzi, którzy się kochają.

Pomyślałam o tym, jak się czułam, kiedy widziałam go z Portią i jak zareagowałam, kiedy zobaczyłam go na meczu. Wyciągnęłam rękę i położyłam ją na udzie Billa, lekko je głaszcząc. Uśmiechnął się, cały czas patrząc na drogę. Jego kły nieznacznie się wysunęły.

– Doszliście do porozumienia ze zmiennokształtnymi w Dallas? – zapytałam po chwili.

– Ustaliliśmy wszystko w godzinę; właściwie, Stan ustalił. Obiecał udostępniać im swoje ranczo w czasie pełni przez kilka najbliższych miesięcy.

– Och, to miłe z jego strony.

– Cóż, nic go to nie kosztuje. A biorąc pod uwagę, że sam nie poluje, jelenie i tak potrzebują uboju.

– Och – powiedziałam, a chwilę później, kiedy pojęłam sens jego słów, dodałam: – Oooch.

– Oni polują.

– Tak. Rozumiem.

Kiedy dotarliśmy do mojego domu, już prawie świtało. Doszłam do wniosku, że Eric prawdopodobnie ledwo zdąży do Shreveport. Kiedy Bill brał prysznic, ja zjadłam kanapkę z masłem orzechowym i marmoladą, bo nie miałam nic w ustach od paru dobrych godzin. Potem poszłam umyć zęby. Przynajmniej nie musiałam się spieszyć. Bill przez kilka nocy budował sobie miejsce, w którym mógłby spędzać dnie. Wyciął dno szafy w moim starym pokoju, tym, z którego korzystałam, póki babcia żyła i póki nie zaczęłam używać jej sypialni. Bill zmienił podłogę szafy w klapę, którą może podnieść, wczołgać się do środka, a potem zamknąć ją za sobą; nikt poza mną nie byłby w stanie go znaleźć. Jeśli jeszcze nie spałam, kiedy się tam zamykał, stawiałam w szafie pustą walizkę i parę butów, żeby wyglądało bardziej naturalnie. Bill wyłożył czymś tę przestrzeń do spania, bo było tam wyjątkowo nieprzyjemnie. Nieczęsto tam zostawał, ale od czasu do czasu się przydawało.

– Sookie – zawołał Bill z łazienki. – Chodź, mam jeszcze czas, żeby pomóc ci się wyszorować.

– Ale wtedy będę miała problem z uśnięciem.

– Czemu?

– Bo będę sfrustrowana.

– Sfrustrowana?

– Bo będę czysta, ale… niedokochana.

– Świt się zbliża – przypomniał Bill, wystawiając głowę zza zasłony prysznicowej. – Ale będziemy mieli na to czas jutrzejszej nocy.

– Jeśli Eric znów gdzieś nas nie wyśle – wymamrotałam, kiedy jego głowa znów znalazła się pod bieżącą wodą. Jak zwykle, pewnie zużył większość ciepłej.

Z trudem uwolniłam się z szortów. Postanawiłam wyrzucić je nazajutrz. Zdjęłam bluzkę i wyciągnęłam się na łóżku, żeby zaczekać na Billa. Przynajmniej mój stanik nie odniósł żadnych szkód. Przewróciłam się na bok i zamknęłam oczy, bo raziło mnie światło wydobywające się zza półprzymkniętych drzwi do łazienki.

– Kochanie?

– Wyszedłeś już spod prysznica? – zapytałam sennie.

– Tak, dwanaście godzin temu.

– Co?

Moje oczy natychmiast się otworzyły. Spojrzałam w okno. Noc jeszcze całkiem nie zapadła, ale było już bardzo ciemno.

– Usnęłaś.

Byłam okryta kocem i nadal miałam na sobie stalowoniebieski stanik i majtki. Poczułam się jak spleśniały chleb. Spojrzałam na Billa, który nie miał na sobie nic.

– Poczekaj chwilę – powiedziałam i poszłam do łazienki. Kiedy wróciłam, Bill czekał na mnie na łóżku, wsparty na łokciu.

– Zauważyłeś, że mam na sobie ubranie od ciebie?

Obróciłam się wokół, żeby pokazać mu się z każdej strony.

– Jest śliczne, ale sądzę, że źle się ubrałaś, biorąc pod uwagę okazję.

– Jaka to okazja?

– Najlepszy seks twojego życia.

Poczułam falę pożądania w dole brzucha, ale nie zmieniłam wyrazu twarzy.

– Jesteś pewien, że będzie najlepszy?

– O tak – powiedział aksamitnym głosem, który przypominał szmer wody spływającej po kamieniach. – Jestem pewien. I ty też możesz być pewna.

– Udowodnij to – powiedziałam, uśmiechając się bardzo szeroko.

Nie widziałam jego oczu, ale zauważyłam, że kąciki ust uniosły mu się w podobnym uśmiechu.

– Z przyjemnością.

Jakiś czas później starałam się odzyskać siły, a Bill leżał przy mnie, z ręką na moim brzuchu i nogą splecioną z moją. Moje usta były tak zmęczone, że ledwie dałam radę pocałować go w ramię. Bill delikatnie lizał moje ramię, na którym znajdowały się ślady po ugryzieniu.

– Wiesz, co musimy zrobić? – zapytałam, zbyt rozleniwiona, by się poruszyć.

– Um?

– Musimy przejrzeć gazetę.

Po długiej pauzie Bill powoli się podniósł i podszedł do drzwi wejściowych. Kobieta doręczająca mi prasę zawsze wjeżdża na mój podjazd i rzuca gazetą w kierunku ganku, bo daję jej spore napiwki.

– Spójrz – powiedział Bill, a ja otworzyłam oczy.

Trzymał w ręku tacę owiniętą folią. Gazetę przytrzymywał ramieniem.

Wyszłam z łóżka i automatycznie skierowałam się do kuchni. Założyłam różowy szlafrok, kiedy mijałam Billa. On nadal był nagi, więc mogłam podziwiać widoki.

– Jest wiadomość na automatycznej sekretarce – zauważyłam, parząc sobie kawę.

Najważniejsza czynność wykonana, teraz mogłam odwinąć folę. Okazało się, że pod nią był dwuwarstwowy tort z czekoladową polewą, na której usypano kształt gwiazdek z orzeszków.

– To czekoladowy tort pani Bellefleur – powiedziałam z zachwytem.

– Możesz stwierdzić, kto go upiekł, po prostu patrząc na niego?

– Och, to sławny tort. To legenda. Nic nie jest tak pyszne jak tort pani Bellefleur. Gdyby zgłosiła go do jakiegoś konkursu, z pewnością by wygrała. Piecze go, kiedy ktoś umrze. Jason powiedział, że czyjaś śmierć jest warta tortu pani Bellefleur.

– Cudowny zapach – powiedział Bill, ku mojemu zaskoczeniu. Schylił się i powąchał. Bill nie oddycha, więc nie miałam pojęcia, w jaki sposób może wyczuwać zapachy, ale je wyczuwa. – Gdybyś mogła używać tego jako perfum, zjadłbym cię.

– Już to zrobiłeś.

– Zrobiłbym to ponownie.

– Nie wiem, czy bym to zniosła. – Nalałam sobie kawy, po czym zapatrzyłam się na tort, myśląc. – Nie zdawałam sobie sprawy, że ona wie, gdzie mieszkam.

Bill nacisnął guzik odsłuchiwania wiadomości na mojej automatycznej sekretarce.

– Panno Stackhouse – powiedział głos starej arystokratki z akcentem charakterystycznym dla południa. – Pukałam do pani drzwi, ale musiała być pani zajęta. Zostawiłam pani czekoladowy tort; nie wiedziałam, jak inaczej mogłabym pani podziękować za to, co zrobiła pani dla mojego wnuka. Portia wszystko mi opowiedziała. Niektórzy ludzie byli na tyle mili, żeby uznać ten tort za smaczny. Mam nadzieję, że pani również zasmakuje. Jeśli będę mogła kiedyś coś dla pani zrobić, proszę zadzwonić.

– Nie przedstawiła się – skomentował Bill.

– Caroline Holliday Bellefleur spodziewa się, że każdy będzie wiedział, kim ona jest.

– Kto?

Spojrzałam na Billa, który stał przy oknie. Sama siedziałam przy kuchennym stole, pijąc kawę z jednego z ulubionych, kwiecistych kubków babci.

– Caroline Holliday Bellefleur.

Bill nie mógł bardziej zblednąć, ale niewątpliwie zesztywniał. Nagle usiadł na krześle na wprost mnie.

– Sookie, wyświadcz mi przysługę.

– Jasne, kochanie. Jaką?

– Pojedź do mojego domu i weź Biblię stojącą za szybką na półce w holu.

Wydawał się tak podenerwowany, że złapałam tylko klucze i pojechałam w szlafroku, mając nadzieję, że nie spotkam nikogo po drodze. Niewielu ludzi mieszkało w tej okolicy, a jeszcze mniej z nich było na nogach o czwartej nad ranem.

Weszłam do domu Billa i znalazłam Biblię dokładnie w tym miejscu, które wskazał. Ostrożnie wzięłam ją do ręki – musiała być stara. Wracając do swojego domu, byłam tak zdenerwowana, że prawie się potknęłam na schodach. Bill siedział z tym samym miejscu, co wcześniej. Kiedy położyłam przed nim Biblię, po prostu się na nią patrzył przez dłuższy czas. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy może jej dotknąć. Nie prosił jednak o pomoc, więc czekałam. W końcu wyciągnął rękę i jego prawie białe palce pogłaskały zniszczoną, skórzaną okładkę. Książka była ogromna, a złote litery na grzbiecie miały ozdobny krój.

Bill otworzył Biblię i delikatnie przewrócił kartkę. Patrzył na stronę, na której wyblakłym tuszem różne charaktery pisma zapisały informacje o rodzinie.

– Sam to napisałem – szepnął. – To – dodał, wskazując kilka linijek.

Serce podeszło mi do gardła, kiedy obeszłam stół, żeby zajrzeć przez jego ramię. Położyłam mu rękę na ramieniu, żeby nie stracił kontaktu z rzeczywistością.

Ledwie mogłam odczytać zapisy.

William Thomas Compton, napisała jego matki, a może był to ojciec. Urodzony 9 kwietnia 1840. Inny charakter pisma dodał: Zmarł 25 listopada 1868.

– Masz urodziny – powiedziałam, co było jedną z największych głupot, jakie mogły mi przyjść do głowy. Ale jakoś nigdy wcześniej nie myślałam, że Bill może mieć urodziny.

– Byłem drugim synem – powiedział. – Jedynym, który dorósł.

Pamiętałam, że starszy brat Billa, Robert, umarł w wieku dwunastu lat, a dwoje innych dzieci zmarło jako niemowlęta. Wszystkie te daty urodzin i śmierci były zapisane na tej stronie.

– Sarah, moja siostra, zmarła bezpotomnie. – Pamiętałam o tym. – Jej narzeczony zginął w czasie wojny. Wszyscy młodzi ludzie ginęli na wojnie. Ja przetrwałem po to, żeby umrzeć później. Tu jest data mojej śmierci, przynajmniej taka, którą znała moja rodzina. Zapisana ręką Sarah.

Zacisnęłam mocno usta, żeby nie wydać z siebie żadnego dźwięku. W głosie Billa, w sposobie, w jaki dotykał Biblii, było coś nie do zniesienia. Czułam, że moje oczy wypełniają się łzami.

– Tu jest imię mojej żony – powiedział jeszcze ciszej.

Nachyliłam się znów i przeczytałam: Caroline Isabelle Holliday. Przez chwilę miałam wrażenie, że pokój zawirował, ale potem zorientowałam się, że to niemożliwe.

– I mieliśmy dzieci – dodał. – Mieliśmy trójkę dzieci.

Ich imiona też tam były. Thomas Charles Compton, ur. 1859. Zatem musiała zajść w ciążę zaraz po ślubie.

Nigdy nie będę miała dziecka z Billem.

Sarah Isabelle Compton, ur. 1861. Nazwana po ciotce (siostrze Billa) i matce. Urodziła się mniej więcej wtedy, kiedy Bill wyruszył na wojnę.

Lee Davis Compton, ur. 1866. Tuż po powrocie. Zmarł 1867, dodane innym charakterem pisma.

– Dzieci padały wtedy jak muchy – szepnął Bill. – Po wojnie byliśmy biedni, nie stać nas było na żadne lekarstwa.

Byłam na granicy płaczu i miałam ochotę wyjść z kuchni, ale zdałam sobie sprawę, że jeśli Bill jest w stanie to znieść, to ja też.

– A pozostała dwójka? – zapytałam.

– Przeżyły – powiedział, a napięcie na jego twarzy zelżało. – Oczywiście musiałem je opuścić. Tom miał dziewięć lat, kiedy umarłem, a Sarah siedem. Miała jasne włosy, jak jej matka.

Bill uśmiechnął się nieznacznie; był to uśmiech, jakiego jeszcze nigdy nie widziałam na jego twarzy. Wyglądał całkiem ludzko. To było jak patrzenie na inną istotę siedzącą w mojej kuchni, niepodobną do osoby, z którą z taką namiętnością kochałam się niecałą godzinę temu.

Wzięłam chusteczkę higieniczną i wytarłam nią twarz. Bill też płakał, więc podałam jedną i jemu. Spojrzał na nią ze zdziwieniem, jakby spodziewał się czegoś innego – może bawełnianej chusteczki z monogramem. Otarł policzki chusteczką, która przybrała czerwonawy odcień.

– Nigdy nie sprawdzałem, co się z nimi działo – powiedział z zastanowieniem. – Gwałtownie się odciąłem. Nigdy nie wróciłem, oczywiście, póki istniała szansa, że ktoś z nich będzie nadal żył. To by było zbyt okrutne.

Zaczął czytać dół strony.

– Jessie Compton, od którego dostałem dom, był ostatnim moim potomkiem w linii prostej – powiedział. – Linia mojej matki też wygasła, tylko ostatni Loudermilkowie są ze mną spokrewnieni. Ale Jessie był potomkiem mojego syna Toma. A moja córka Sarah wyszła za mąż w 1881. Miała dziecko w… Sarah miała dziecko! Miała czwórkę dzieci! Ale jedno z nich urodziło się martwe.

Nie mogłam nawet spojrzeć na Billa. Zamiast tego, utkwiłam wzrok w oknie. Zaczęło padać. Babcia kochała blaszane dachy, więc kiedy trzeba go było wymienić, kupiliśmy podobny. Bębnienie deszczu o dach było najbardziej relaksującym dźwiękiem, jaki mogłam sobie wyobrazić. Ale nie tej nocy.

– Spójrz, Sookie – powiedział Bill, wskazując coś. – Spójrz! Córka mojej Sarah, nazwana Caroline, po babce, wyszła za swojego kuzyna, Matthew Philipsa Hollidaya. A jej drugim dzieckiem była Caroline Holliday.

Jego twarz zdawała się promienieć.

– Więc pani Bellefleur jest twoją prawnuczką?

– Tak – potwierdził z niedowierzaniem.

– Więc Andy – kontynuowałam, zanim zdążyłam pomyśleć nad tym, co mówię – jest twoim, ach, prapraprawnukiem. I Portia…

– Tak – potwierdził, mniej uradowany.

Nie miałam pojęcia, co powiedzieć, więc tym razem milczałam. Po jakiejś minucie uznałam, że być może Bill wolałby zostać sam, więc próbowałam wyminąć go i wyjść z niewielkiej kuchni.

– Czego oni potrzebują? – zapytał, chwytając mnie za nadgarstek.

Okej.

– Potrzebują pieniędzy – odpowiedziałam natychmiast. – Nie możesz im pomóc w problemach osobistych, ale brakuje im pieniędzy. Pani Bellefleur nie sprzeda tego domu, chociaż pożera każdy grosz.

– Czy ona jest dumna?

– Myślę, że to było słychać już w tej wiadomości, którą mi nagrała. Gdyby na drugie imię nie dano jej Holliday, to powinno ono brzmieć „Duma”. – Zerknęłam na Billa. – To u niej chyba naturalne.

To dziwne, ale teraz, kiedy Bill wiedział, że może coś zrobić dla swoich potomków, zdawał się czuć dużo lepiej. Wiedziałam, że przez najbliższych kilka dni będzie wspominał i nie mogłam mieć mu tego za złe. Ale gdyby zdecydował na stałe ingerować w finanse Portii i Andy’ego, mógłby to być problem.

– Wcześniej nie lubiłeś nazwiska Bellefleur – powiedziałam ku własnemu zdumieniu. – Czemu?

– Pamiętasz, kiedy przyszedłem na to spotkanie klubu twojej babci, Potomków Chwalebnie Poległych?

– Tak, jasne.

– I opowiedziałem historię żołnierza rannego na polu bitwy, który wołał o pomoc? I jak mój przyjaciel, Tolliver Humphries próbował go uratować?

Skinęłam głową.

– Tolliver przy tym zginął – powiedział Bill wypranym z emocji tonem. – A ten ranny żołnierz nie przestawał wzywać pomocy. Nocą udało nam się mu pomóc. Nazywał się Jebediah Bellefleur i miał siedemnaście lat.

– O mój Boże. Więc tylko tyle wiedziałeś o Bellefleurach aż do dziś.

Bill pokiwał głową.

Starałam się pomyśleć o czymś podniosłym, co mogłabym teraz powiedzieć. Coś o kosmicznych planach. Coś o prawie karmy – to, co z siebie dajemy, wraca do nas.

Znów spróbowałam wyjść, ale Bill złapał mnie za rękę i przyciągnął do siebie.

– Dziękuję, Sookie.

To była ostatnia rzecz, jakiej mogłam się spodziewać.

– Za co?

– Sprawiłaś, że zrobiłem coś właściwego, chociaż sama nic na tym nie zyskasz.

– Bill, nie mogę cię przecież do niczego zmusić.

– Sprawiłaś, że znów myślałem jak człowiek. Jakbym nadal żył.

– Dobro, które czynisz, jest w tobie, nie we mnie.

– Jestem wampirem, Sookie. Jestem nim o wiele dłużej, niż byłem człowiekiem. Wiele razy cię zdenerwowałem. Szczerze mówiąc, czasem nie rozumiem, czemu postępujesz tak, jak postępujesz, bo minęło zbyt wiele czasu, odkąd byłem człowiekiem. Nie zawsze wygodnie jest pamiętać, jak to było. Czasami nie chcę sobie przypominać.

To był trudny temat.

– Nie wiem, czy mam rację, czy nie, ale nie potrafię być inna – powiedziałam. – Byłoby mi źle, gdyby ci to nie odpowiadało.

– Jeśli coś mi się stanie – powiedział Bill – powinnaś iść do Erica.

– Już to mówiłeś – przypomniałam mu. – Jeśli coś ci się stanie, nie muszę iść do nikogo. Jestem panią swojego losu i mogę decydować o tym, co będę robić. Powinieneś po prostu zadbać o to, by nic ci się nie stało.

– W najbliższych latach Bractwo z pewnością sprawi nam więcej kłopotów – zauważył. – Akcje, które zostaną podjęte, mogą ci się wydać odrażające, bo jesteś człowiekiem. Do tego z twoją pracą wiążą się pewne niebezpieczeństwa.

Nie miał na myśli podawania do stołów.

– Zmierzymy się z tym, kiedy przyjdzie odpowiedni moment.

Usiadłam na kolanach Billa, co było przyjemne, zwłaszcza, że nadal był nagi. Moje życie nie było szczególnie wypełnione przyjemnościami, póki go nie poznałam. Teraz każdego dnia spotykała mnie jakaś przyjemność czy dwie.

W małej kuchni, wypełnionej zapachem kawy i czekoladowego tortu, przy akompaniamencie deszczu uderzającego o dach, przeżywałam właśnie jedną z pięknych chwil z moim wampirem. Można ją nawet nazwać ciepłą, ludzką chwilą.

Może jednak nie powinnam jej tak nazywać, zreflektowałam się, pocierając swój policzek o policzek Billa.

Tego wieczora jednak Bill był całkiem ludzki. I kiedy kochaliśmy się w czystej pościeli, zauważyłam, że jego skóra połyskuje w wyjątkowy, niespotykany sposób.

I moja połyskiwała podobnie.


Tłum. Puszczyk 1

Загрузка...