Ziemianie w czasach okupacji Świata Holmana, arbitralnie określili granice tu i tu, i tu, wyznaczając równoleżniki i południki otaczające jakiś region czy sektor. Sam Belzagor nie wiedział nic o południkach i równoleżnikach, ani innych ludzkich miarach i granicach, toteż te linie demarkacyjne istniały już tylko w archiwach Kompanii i w pamięci topniejącej gromadki Ziemian. Była jednak granica, której nikt nie wyznaczał, a wciąż trwała: naturalny przedział pomiędzy tropikami a Krainą Mgieł. Po jednej stronie rozciągała się tropikalna wyżyna, zalana słońcem i urodzajna. Po drugiej zaś, w odległości zaledwie paru kilometrów, kłębiły się chmury tworząc biały północny świat mgieł. Przejście było gwałtowne i dla nowego przybysza nawet przerażające. Można było wyjaśnić je dość prozaicznie przechyleniem osi Belzagora i wpływem tego przechylenia na topnienie polarnych śniegów. Można było mówić naukowo o wielkich pokrywach lodowych wiążących ogromne ilości wilgoci. Można też było mówić o ścieraniu się klimatów i powstawaniu stref marginalnych, które nie były ani gorące, ani zimne, gdyż zawsze wisiał nad nimi całun chmur. Wszystkie te wyjaśnienia nie przygotowywały jednak podróżnika na szok jakiego doznawał przekraczając ów przedział. Na innych planetach jeden klimat przechodził w drugi lub też panował na całym globie. Tutaj trudno było pogodzić się z gwałtownym skokiem od ciepła i słońca do zimnej, ponurej pogody.
Gundersen i towarzyszące mu nildory znajdowali się jeszcze parę kilometrów od przełomu stref, kiedy z zarośli wyszła grupa sulidorów i zatrzymała ich. Byli to strażnicy, bo chociaż nie było formalnej straży granicznej ani żadnej organizacji rządowej czy quasi-rządowej, to jednak sulidory patrolowały te tereny i przesłuchiwały tych, co zamierzali wkroczyć do Krainy Mgieł. Nawet w czasach Kompanii szanowano prawa sulidorów — zbyt wiele wysiłku trzeba by było włożyć aby je znieść, więc Ziemianie, którzy udawali się na posterunki w Krainie Mgieł, zatrzymywali się posłusznie i dopełniali formalności.
Gundersen nie uczestniczył w dyskusji. Nildory i sulidory odeszły na bok, pozostawiając go pogrążonego w kontemplowaniu zwałów białych mgieł na północnym horyzoncie. Były jakieś kłopoty — wysoki, młody sulidor o gładkim futrze wskazał parę razy człowieka i coś perorował. Srin'gahar odpowiadał monosylabami, a sulidor denerwował się coraz bardziej, przestępował z nogi na nogę i gwałtownie zrywał swymi ogromnymi szponami kawałki kory z drzew. Srin'gahar znów się odezwał, coś mu tłumaczył i wreszcie osiągnięto porozumienie. Rozgniewany sulidor odszedł do lasu, a Srin'gahar skinął na Gundersena. Prowadzeni przez dwa pozostałe sulidory podjęli przerwany marsz na północ.
— O co chodziło? — spytał Gundersen.
— O nic.
— Wydawał się bardzo rozgniewany.
— Nie miało to znaczenia — stwierdził Srin'gahar.
— Nie chciał, bym przekroczył granicę?
— Uważał, że nie powinieneś przez nią przejść — zgodził się Srin'gahar.
— Dlaczego? Przecież mam zezwolenie wielokrotnie narodzonego.
— Powodowała nim osobista niechęć do ciebie, przyjacielu mej podróży. Utrzymywał, że obraziłeś go kiedyś w przeszłości. Zna cię z dawnych czasów.
— To niemożliwe — zaprotestował Gundersen. — Wtedy nie miałem prawie żadnych kontaktów z sulidorami. One nigdy nie opuszczały Krainy Mgieł, a ja tam nie bywałem. Wątpię, czy przez cały czas pobytu na tym świecie zamieniłem kilkanaście słów z sulidorami.
— Ten sulidor nie mylił się pamiętając, że miał z tobą styczność — oznajmił łagodnie Srin'gahar. — Muszę ci powiedzieć, że istnieją wiarygodni świadkowie tego zdarzenia.
— Kiedy? Gdzie?
— Było to dawno temu — powiedział Srin'gahar. Wydawał się zadowolony z tej wymijającej odpowiedzi i nie wdawał się w dalsze szczegóły. Przez parę chwil panowała cisza. Potem Srin'gahar dodał: — Sądzę, że ten sulidor miał powód do urazy, ale powiedzieliśmy mu, że chcesz odpokutować za wszystkie swoje czyny i wreszcie się zgodził. Sulidory są często zacięte i mściwe.
— Co ja mu zrobiłem? — Gundersen domagał się wyjaśnienia.
— Nie ma potrzeby mówić o tych rzeczach — odparł Srin'gahar.
Nildor zamilkł, a Gundersen zaczai się zastanawiać nad sensem tej wypowiedzi. Łamał sobie głowę, ale nie pamiętał, by obraził jakiegokolwiek sulidora nawet nieświadomie. Wreszcie doszedł do wniosku, że Srin'gahar był celowo niejasny w swych słowach i że mógł wyrażać się w przenośniach zbyt subtelnych i obcych, by je pojął umysł Ziemianina. W każdym razie sulidor wycofał swój sprzeciw wobec dalszej podróży Gundersena. Kraina Mgieł była już blisko. Krajobraz zaczynał się zmieniać: drzewa rosły rzadko, były o wiele ciemniejsze, mniejsze i nie miały tyle liści, co drzewa w dżungli. Coraz częściej pojawiały się płachty mgły. Powietrze było ciepłe i czyste, a na niebie jasno świeciło słońce. Panował tu jeszcze łagodny i łaskawy klimat.
Nagle Gundersen poczuł, zapowiadający zmianę aury, powiew mroźnego wiatru z północy. Ścieżka wiodła w dół po pochyłości, a gdy potem znów wspięła się na wzgórze, Gundersen objął wzrokiem wielki, posępny, bezludny obszar — ziemi niczyjej pomiędzy dżunglą a Krainą Mgieł. Nie rosło tu żadne drzewo ani krzak, ani nawet mech. Był tylko żółty piach i rozrzucone na nim gdzieniegdzie kamienie. Za tą pustą strefą złociła się błyszcząca w słońcu oblodzona skała, wysoka na kilkaset metrów, która na ogromnej przestrzeni tarasowała drogę. W oddali groźnie majaczył szczyt niebotycznej góry, poszarpany, z wystającymi zrębami i pólkami skalnymi, bladoróżowy na tle stalowoszarego nieba. Wszystko w tej dalekiej krainie wydawało się nadmiernie wielkie i masywne, wręcz monstrualne.
— Tutaj musisz iść już sam — oświadczył Srin'gahar. — Przykro mi, ale taki jest zwyczaj. Nie mogę nieść cię dalej.
Gundersen zlazł z nildora. Zmiana sposobu podróży nie wydawała mu się niewłaściwa, przeciwnie, uważał, że na miejsce ponownych narodzin powinien dotrzeć o własnych siłach. Czuł się też trochę zażenowany, że tyle setek kilometrów przejechał na grzbiecie Srin'gahara. Jednak już po pięćdziesięciu metrach marszu u boku pięciu nildorów zaczął dyszeć. Krok wprawdzie był wolny i miarowy, ale widocznie powietrze tu było bardziej rozrzedzone. Zmuszał się, by ukryć zmęczenie. Pójdzie dalej. Czuł się pogodny i dziwnie lekki. Uważał, że zdoła opanować bicie serca i pulsowanie w skroniach, tym bardziej, że wiał rześki, chłodny wiatr. Byli w połowie drogi przez pustą strefę, gdy Gundersen dostrzegł, że to co wydawało się litą, białą skałą, było w istocie ścianą gęstej mgły. Wysunięte jej pasma dotykały jego twarzy. Przywiodło mu to na myśl zimne dotknięcie śmierci, welony, trumny, groby i czaszki, ale dziwnie nie były to wyobrażenia niemiłe.
Nagle chmury unoszące się ponad mgłą rozpłynęły się i słońce rozjarzyło najwyższy szczyt odległej góry — ogromną, śnieżną kopułę, a jemu wydało się, że spogląda na niego stamtąd odmieniona, pogodna twarz Kurtza.
Z bieli, obejmującej wszystko przed nimi, wyłoniła się postać olbrzymiego, starego sulidora. To Na-sinisul dotrzymywał przyrzeczenia, że będzie im przewodnikiem. Sulidory, które towarzyszyły im dotychczas, wymieniły parę słów z Na-sinisulem i odeszły z powrotem do dżungli. Na-sinisul dał znak i kawalkada ruszyła naprzód.
Po paru minutach ogarnęła ich mgła.
Gundersen spostrzegł, że nie była tak gęsta jak się wydawało. Prawie cały czas była dość dobra widoczność. Chwilami jednak pojawiały się wiry i wtedy ledwie dostrzegał zielone cielsko Srin'gahara kroczącego obok. Krajobraz był surowy: goła ziemia, trochę głazów, niskie drzewa, zupełnie jak w ziemskiej tundrze.
Nikt się nie odzywał. Marsz trwał już pewnie z godzinę. Gundersen nie mógł już wyprostować pleców i stopy mu zdrętwiały. Droga wznosiła się niepostrzegalnie w górę, powietrze stawało się coraz rzadsze, a temperatura spadała gwałtowanie, gdy dzień zbliżał się ku końcowi. Koszmarna mgła, bezmierna, spowijająca wszystko, kładła się ciężarem na duszy Gundersena. Miał wrażenia, że wszystkie barwy i ciepło uleciało ze wszechświata.
Szedł naprzód jak maszyna. Czasami puszczał się kłusem, by nie zostać w tyle za nildorami. Na-sinisul narzucił tempo, które nildory wytrzymywały bez trudu, dla Gundersena jednak było ono niemal zabójcze. Wstydził się, że sapie i dyszy, chociaż właściwie nikt nie zwracał na to uwagi. Marzył z rozpaczą o odpoczynku, ale nie mógł się zdobyć na to, by prosić nildory o chwilę postoju: to była przecież ich pielgrzymka, a on sam się do niej wprosił.
Zapadł ponury, przygnębiający zmierzch. Szarość stawała się jeszcze bardziej szara. Anemiczne dotychczas i tak słabo widoczne słońce, zgasło zupełnie. Widzialność była bardzo zła. Zrobiło się przenikliwie zimno. Nagle zaczęło go dręczyć coś, na co dotąd nie zwracał uwagi — oddychanie stało się nieprzyjemne. Powietrze na Belzagorze, nie tylko w Krainie Mgieł, ale we wszystkich regionach, nie odpowiadało normom atmosfery ziemskiej — zawierało trochę więcej azotu, a mniej tlenu. Różnica ta była uchwytna tylko dla bardzo wrażliwego powonienia. Gundersen, przyzwyczajony w ciągu tylu lat służby na Belzagorze, różnicy tej nie odczuwał. Teraz jednak wpadał mu w nozdrza gryzący, metaliczny zapach i wydawało się, że w gardle ma pełno jakiegoś brudu.
Kłopoty z oddychaniem oraz uciążliwość drogi tak zaabsorbowały Gundersena, że nie spostrzegł kiedy pozostał sam.
Nildorów nigdzie nie było widać, zniknął też Na-sinisul. Wszystko tonęło we mgle. Uświadomił sobie, że musiało minąć dobrych kilka minut odkąd stracił z oczu swych towarzyszy. Do tej pory mogli go znacznie wyprzedzić lub pójść inną drogą.
Nie wołał.
Opanowała go nieodparta chęć odpoczynku. Przysiadł w kucki i przyciągnął dłonie do twarzy, potem oparł się rękami o zimny, wilgotny grunt i wciągał głębokimi haustami powietrze. Jak dobrze byłoby położyć się i stracić świadomość. Usiłował jednak wstać, co udało mu się dopiero za trzecim razem.
— Srin'gahar? — wyszeptał. Nie miał siły wzywać pomocy.
W głowie wirowało mu, ruszył jednak naprzód potykając się, ślizgając i wpadając na drzewa. W pewnej chwili ujrzał po lewej stronie coś, co musiało być nildorem i czując nagły przypływ sił pobiegł tam. Kiedy przywarł doń. poczuł, że jest twardy, mokry i lodowaty. Zdał sobie sprawę, że to wielki głaz. Oderwał się od niego i wtem zobaczył szereg masywnych kształtów: mijały go nildory.
— Poczekajcie! — zawołał i chciał je dogonić. Nagle potknął się i upadł lądując na rękach i kolanach w płytkim, ale bardzo zimnym strumieniu. Wyczołgał się na brzeg. Okazało się, że wziął za nildory niskie, rozłożyste drzewa, poruszane wiatrem. No dobrze — pomyślał — zgubiłem się; poczekam tu do rana. Skulił się i usiłował jakoś wycisnąć wodę z przemoczonego ubrania.
Nadeszła noc i ciemność w miejsce szarości. Szukał nad głową księżyców, ale ich nie było. Męczyło go ogromne pragnienie. Próbował doczołgać się z powrotem do strumienia, ale nie mógł go znaleźć. Wargi miał spękane, a pałce mu zdrętwiały. Pomimo udręki i strachu odnajdywał w sobie spokój. Powtarzał sobie, że wszystko, co się dzieje, nie jest w istocie niebezpieczne, natomiast w jakiś sposób konieczne.
Płynęły godziny. W pewnej chwili zjawił się Srin'gahar, któremu towarzyszył Na-sinisul.
— Jest tutaj — usłyszał głos nildory.
— Żyje? — spytał Na-sinisul. Głos jego dochodził przez mgłę, jak z innego świata.
— Żyje. Mokry i zimny. Edmund Gundersen, możesz wstać?
— Tak. Nic mi nie jest. — Napełniło go uczucie wstydu. — Szukaliście mnie cały czas?
— Nie — odparł łagodnie Na-sinisul. — Poszliśmy do wsi i tam dyskutowaliśmy na temat twej nieobecności. Nie byliśmy pewni czy zgubiłeś się, czy celowo oddaliłeś się od nas. Potem ja i Srin'gahar wróciliśmy. Miałeś zamiar nas opuścić?
— Zgubiłem się — wyznał Gundersen żałośnie.
Nawet teraz nie pozwolono, by wsiadł na nildora. Wlókł się pomiędzy Srin'gaharem a Na-sinisulem, chwytając się co pewien czas gęstego futra sulidora lub wspierając o gładkie biodro nildora. Wreszcie przez mgłę i ciemność zaczęły przezierać słabe światełka, a potem Gundersen dostrzegł zarys chat w wiosce sulidorów. Nie czekając na zaproszenie, wsunął się do pierwszej z brzegu szopy. Śmierdziało stęchlizną. Z krokwi zwieszały się pęczki suchych kwiatów i wiązki skór zwierzęcych. Kilku siedzących sulidorów spojrzało na niego nie okazując zainteresowania. Gundersen ogrzał się i wysuszył ubranie. Ktoś przyniósł mu miskę słodkiej, gęstej zupy, a później dostał parę kawałków suszonego mięsa. Trudno było je pogryźć, ale mógł je żuć. Miało wspaniały smak. Wielu sulidorów wchodziło i wychodziło. Raz, kiedy płat skóry zasłaniający wejście pozostał odchylony, zobaczył nildory siedzące przed chatą. Maleńkie zwierzątko, o dzikim pyszczku, białe jak śnieg, przysunęło się do niego i spoglądało pogardliwie. Jakaś bestia z północy, którą sulidory sprowadziły sobie zapewne do zabawy — myślał. Stworzenie szarpnęło za wciąż wilgotną odzież Gundersena i wydało głos podobny do chichotu. Poruszyło uszkami, w których sterczały kępki włosków i ostrymi, maleńkimi pazurkami badało ciekawie rękaw. Długi, chwytny ogonek zwijał się i rozwijał. Potem nagle skoczyło Gundersenowi na kolana, chwyciło łapkami jego rękę i wpiło ząbki w ciało. Ugryzienie nie było bardziej bolesne, niż ukąszenie komara, ale Gundersen obawiał się, że może się wywiązać jakaś obrzydliwa infekcja. Nie zrobił jednak żadnego ruchu, by spędzić stworzonko. Spadła na nie natomiast łapa któregoś z sulidorów i rzuciła je przez szerokość izby w kąt. Na-sinisul przysiadł koło Gundersena.
— Czy munzor mocno cię ugryzł? — spytał.
— Nie bardzo. Czy to niebezpieczne?
— Nie, nic ci się nie stanie — odrzekł sulidor. — Ukarzemy to zwierzątko.
— Och, nie róbcie tego. Ono się tylko bawiło.
— Musi się nauczyć, że gość to świętość — stwierdził stanowczo Na-sinisul. Pochylił się bliżej. Gundersen poczuł rybi oddech sulidora i zobaczył wielkie kły w jego paszczy.
— Wioska będzie cię gościła, póki nie nabierzesz sił, by iść dalej. Ja muszę zaraz wyruszyć z nildorami na Górę Ponownych Narodzin.
— Czy to ta wielka, czerwona góra na północy?
— Tak. Ich czas jest już bliski, mój również. Przeprowadzę ich przez ceremonię ponownych narodzin, a potem przyjdzie kolej na mnie.
— Sulidory też się odradzają?
— A czy może być inaczej? — zdziwił się Na-sinisul.
— Nie mam pojęcia. Tak mało wiem o wszystkim.
— Gdyby sulidory się nie odradzały — wyjaśnił Na-sinisul — jakże nildory mogłyby narodzić się ponownie? Jedno złączone jest nierozerwalnie z drugim.
— W jaki sposób?
— Gdyby nie było dnia. nie byłoby i nocy.
Gundersenowi nie wydawało się to zbyt jasne i starał się wydobyć z Na-sinisula bliższe szczegóły, ale ten nie chciał już na ten temat mówić. Zainteresowało go natomiast co innego.
— Mówiono mi — pytał z kolei sulidor — że przybyłeś do naszego kraju, by pomówić z człowiekiem z twego własnego narodu, z człowiekiem Cullenem. Czy to prawda?
— Tak. Jest to w każdym razie jeden z powodów, dla których tu jestem.
— Ten człowiek Cullen żyje w trzeciej wiosce stąd na północ, a pierwszej na zachód. Został powiadomiony o twoim przybyciu i wzywa cię. Sulidor z tej wsi poprowadzi cię do niego, gdy będziesz gotów do drogi.
— Mogę wyjść jutro z rana — zdecydował Gundersen.
— Najpierw muszę ci coś oznajmić. Człowiek Cullen szukał wśród nas schronienia, jest więc święty. Nie ma mowy byś mógł go zabrać z naszego kraju i przekazać nildorom.
— Pragnę tylko z nim pomówić.
— To jest możliwe. Ale twój układ z nildorami jest nam znany. Musisz pamiętać, że wypełnić go możesz tylko łamiąc naszą gościnność.
Gundersen nie odpowiedział. Jakże mógł obiecywać cokolwiek Na-sinisulowi, nie będąc równocześnie wiarołomnym wobec wielokrotnie narodzonego Vol'himyora? W duszy powtarzał sobie, że będzie się trzymał pierwotnego postanowienia: pomówi z Cedrikiem Cullenem i dopiero potem zdecyduje, co ma robić. Zaniepokoiło go jednak, że sulidory wiedziały już, w jakim celu poszukiwał Cullena.
Na-sinisul pozostawił go. Gundersen usiłował zasnąć i udało mu się na chwilę zapaść w niespokojną drzemkę. Całą noc jednak migotały w chacie płomienie lamp, sulidory kręciły się hałaśliwie, zaś nildory przed chatą długo o czymś debatowały. Raz Gundersen przebudził się i spostrzegł, że mały, kłapouchy munzor siedzi mu na piersiach i skrzeczy. Później trzy sulidory powiesiły okrwawiony kadłub jakiegoś zwierzęcia koło miejsca, gdzie leżał skulony. Przez chwilę słyszał, jak odrywały kawałki mięsa, ale wkrótce znów zapadł w krótki sen. Gdy wstał ranek zimny i ponury, Gundersen czuł się bardziej zmęczony, niż gdyby w ogóle nie spał.
Dano mu śniadanie. Dwa młode sulidory, Se-holomir i Yi-gartigok, oznajmiły, że zostały wybrane jako jego eskorta do wioski, w której mieszkał Cullen. Na-sinisul i pięć nildorów kończyło przygotowania do drogi na Górę Odrodzenia. Gundersen pożegnał towarzyszy swej dotychczasowej podróży.
— Życzę wam radości z ponownych narodzin — powiedział.
Wkrótce potem podjął swą własną wędrówkę. Jego nowi przewodnicy byli milczący i pełni rezerwy. Odpowiadało mu to nawet, bo nie miał ochoty na rozmowę przemierzając ten nieprzyjemny kraj. Chciał sobie pewne rzeczy przemyśleć. Nie miał pewności co zrobi, gdy zobaczy Cullena. Jego pierwotny plan, by poddać się odrodzeniu, plan, który — wydawało się — miał tak szlachetne pobudki, teraz wyglądał na czysty idiotyzm. I to nie tylko dlatego, że widział Kurtza. Teraz zdawało mu się to nienaturalne: wdzierać się w święte obrządki obcego gatunku. Udać się na Górę Odrodzenia — tak. Zaspokoić swoją ciekawość — tak. Ale poddać się ponownym narodzinom? Po raz pierwszy jego pewność zachwiała się. Zaczął podejrzewać, że w końcowym momencie wycofa się i nie będzie odrodzony.
Nadgraniczna tundra ustępowała teraz terenom zalesionym. Ale drzewa były inne niż w dżungli, gdzie chcąc przystosować się do warunków stawały się pokręconymi, skarlałym krzakami. Tu rosły prawdziwe drzewa północy. Pnie miały grube i wyniosłe, pokryte karbowaną korą, gałązki natomiast delikatne, z igiełkowatymi liśćmi. Górne konary spowijała mgła. Na odsłoniętych przestrzeniach grunt pokryty był śniegiem, chociaż na tej półkuli zbliżało się już lato. Północny wiatr napędził kłębiaste, ołowiane chmury i rozszalała się gradowa burza. Sulidory nie uznały tego za przeszkodę w marszu i Gundersen rad nie rad szedł z nimi.
Mgła przerzedzała się, za to w górze unosiły się zwały gęstych chmur, zakrywając całe niebo. Po dwóch dniach podróży krajobraz zmienił się znowu — goła ziemia, gołe gałęzie drzew, wilgoć i przejmujący chłód. Gundersen dostrzegał nawet swoiste piękno w tej surowości otoczenia. Budziło się w nim nieznane uczucie zachwytu, gdy wełniaste zwoje mgły płynęły jak duchy nad szerokim, szarym strumieniem, gdy kudłate bestie przemykały po szklistych taflach lodu, gdy w panującą ciszę wdzierał się chrapliwy, ostry krzyk lub kiedy za zakrętem ścieżki ukazywała się biała, zimowa, niezmierzona pustka. Wszystko wydawało mu się nieskalanie czyste i nowe.
Czwartego dnia Se-holomir oznajmił, że wioska, do której zdążają leży już za następnym wzgórzem.