Mgła zgęstniała. Ze wszystkich drzew, z każdego dachu spadały krople wilgoci. Nad brzegiem ołowianego jeziora Gundersen spalił miotaczem płomieni wynędzniałe zwłoki Cullena. Sulidory przyglądały się w uroczystym milczeniu. W chacie znajdowało się parę drobiazgów zmarłego. Gundersen przejrzał je sądząc, że może znajdzie jakiś dziennik lub pamiętnik. Było jednak tylko parę zardzewiałych narzędzi, pudło z wyschniętymi owadami i jaszczurkami oraz trochę spłowiałej garderoby.
Sulidory przyniosły mu zimny obiad, który zjadł siedząc na drewnianej kołysce przed chatą Cullena. Zrobiło się ciemno, wszedł więc do wnętrza, by położyć się spać. Se-holomir i Yi-gartigok stanęli na straży przed wejściem, choć ich o to nie prosił. Zaraz zasnął.
Rano wstał, spakował plecak i dał sulidorom znak, że rusza w drogę. Se-holomir i Yi-gartigok podeszli do niego.
— Dokąd teraz pójdziesz? — spytał jeden z nich.
— Na północ.
— Czy mamy iść z tobą?
— Pójdę sam — odpowiedział Gundersen.
Przed nim była trudna droga, może nawet niebezpieczna, ale możliwa do pokonania. Wiedział, że w napotkanych wioskach sulidorów znajdzie gościnę, miał jednak nadzieję, że nie będzie musiał z niej korzystać. Był eskortowany dostatecznie długo, najpierw przez Srin'gahara, potem przez różne sulidory. Uważał, iż powinien zakończyć tę pielgrzymkę bez przewodnika.
Wyruszył w dwie godziny po wschodzie słońca.
Zapowiadał się ładny dzień. Powietrze było chłodne i czyste, mgła podniosła się wysoko, widoczność była dobra. Przeszedł przez las na tyłach wsi i znalazł się na dość wysokim wzgórzu. Z jego szczytów mógł objąć wzrokiem cały krajobraz: surowy, porośnięty lasami, poprzecinany rzekami, strumieniami, z płachtami jezior. Zdołał nawet dostrzec szczyt Góry Odrodzenia — różowy wierzchołek na północnym horyzoncie wydawał się tak bliski, że tylko wyciągnąć rękę, tylko rozprostować palce i można go dotknąć. A te wszystkie rozpadliny, wzgórza i zbocza, które oddzielały go od celu, nie wydawały się żadną przeszkodą — mógł ją pokonać kilkoma szybkimi skokami. Ciało jego rwało się do tego wysiłku: serce biło mu równo, wzrok miał ostry, nogi niosły go lekko. Czuł, jak rośnie mu dusza, jak ogarnia go niepowstrzymana chęć życia. Fantomy, które przez tyle lat go tumaniły, teraz gdzieś uleciały. W tym kraju chłodu, śniegu i mgły poczuł się wypalony, oczyszczony, zahartowany, gotów przyjąć wszystko, co musi być zaakceptowane. Napełniła go jakaś dziwna energia. Nie przeszkadzało mu ani rozrzedzone powietrze, ani zimno, ani ponurość i posępność otaczającego go krajobrazu. Poranek był niezwykle jasny, poprzez wysoko płynące mgły przedzierały się promienie słońca, złocąc drzewa i gołą ziemię. Gundersen szedł uparcie naprzód.
Około południa mgła zgęstniała i widoczność stała się bardzo ograniczona. Gundersen widział tylko na odległość ośmiu, dziesięciu metrów. Ogromne drzewa stanowiły obecnie poważną przeszkodę: ich wystające, poskręcane korzenie i przypory były prawdziwą pułapką dla nieuważnego wędrowca. Gundersen starał się iść bardzo ostrożnie. Potem wkroczył na teren gdzie wielkie, spłaszczone na wierzchu głazy sterczały z ziemi, jeden za drugim, tworząc oślizgłe stopnie prowadzące do nieznanej krainy. Czołgał się po nich, macając na oślep, nie wiedząc, czy przy końcu nie czeka go upadek ani z jakiej wysokości. Czasami musiał skakać, a każdy taki skok był aktem wiary. Zaczynało go ogarniać zmęczenie, kolana i uda były coraz mniej sprawne, ale umysł miał jasny i nie opuszczało go uczucie zachwytu.
Na posiłek rozłożył się koło małego, idealnie okrągłego jeziorka o lśniącej jak lustro tafli wody, otoczonego smukłymi drzewami spowitymi mgłą. Rozkoszował się urokiem tego miejsca, doskonale odizolowanego od wszelkich niepokojów świata, i swoją samotnością. Mógł tutaj odetchnąć z ulgą po napięciu podróży, po tylu tygodniach wędrowania z nildorami i sulidorami w ciągłej obawie, że może je obrazić i nie uzyskać przebaczenia. Nie chciało mu się stamtąd odchodzić.
Gdy już zbierał swe rzeczy, w jego odosobnienie wdarł się jakiś niemiły dźwięk: buczenie maszyny gdzieś wysoko w górze. Osłonił oczy przed blaskiem i dojrzał lecący pod chmurami transportowiec. Mały pojazd o ściętym nosie krążył, jakby czegoś szukając. Czyżby mnie? — zastanawiał się Gundersen. Odruchowo skulił się przy pniu najbliższego drzewa, chociaż wiedział, że pilot nie mógł go zobaczyć. Po chwili pojazd odleciał i zniknął we mgle. Ale czar tego popołudnia rozwiał się, a mechaniczne, okropne dudnienie zakłóciło świeżo odnaleziony spokój.
Po godzinie marszu przez wysokopienny las Gundersen napotkał trzy sulidory, pierwsze od rozstania z Yi-gartigokiem i Se-holomirem. Nie miał pewności, jak przebiegnie spotkanie i czy pozwolą mu iść dalej swobodnie. Ta trójka była najwyraźniej myśliwymi, powracającymi do pobliskiej wioski. Dwa z nich niosły uwiązane do tyki jakieś zabite, czworonożne, trawożerne zwierzę. Miało ono aksamitną, czarną sierść i długie zakrzywione rogi. Gundersen poczuł intensywny skurcz strachu na widok zbliżających się do niego trzech gigantycznych stworzeń, ale strach ten szybko minął. Sulidory przecież, pomimo dzikiego wyglądu, nie były groźne. Mogły oczywiście powalić go jednym uderzeniem łapy, ale po co? Nie miały większego powodu, by go zaatakować niż on, by je spalić miotaczem.
— Czy wędrowiec ma dobrą podróż? — spytał sulidor — przywódca, ten, który nie niósł zdobyczy. Mówił spokojnym grzecznym tonem w języku nildorów.
— Wędrowiec podróżuje bez przygód — odparł Gundersen i zaimprowizował ze swej strony pozdrowienia: — Czy las jest życzliwy dla myśliwych?
— Jak widzisz, myśliwym powiodło się. Jeśli twa droga prowadzi w stronę naszej wioski, zapraszamy cię. byś podzielił z nami upolowaną zwierzynę.
— Zmierzam ku Górze Odrodzenia.
— Nasza wieś leży więc na twej drodze. Pójdziesz z nami?
Gundersen przyjął zaproszenie, zwłaszcza, że zbliżała się noc i zaczynał wiać ostry, lodowaty wiatr. Wioska sulidorów była mała, leżała o godzinę drogi na północ, u podnóża stromej skały. Mieszkańcy byli uprzejmi, chociaż pełni rezerwy, ale w sposób całkowicie pozbawiony wrogości. Wyznaczyli mu kąt w chacie, dali jeść i pić i zostawili w spokoju. Nie traktowali go jak członka pogardzanej rasy dawnych zdobywców, obcego i niepotrzebnego, ale jak zwykłego podróżnika, potrzebującego schronienia. Sulidory nie miały oczywiście takich powodów do urazy, jak nildory, ponieważ nigdy nie były niewolnikami Kompanii. Gundersen jednak wyobrażał sobie zawsze, że duszą w sobie wściekłość i ta ich życzliwa uprzejmość była dla niego jakimś zaskoczeniem. Zaczynał podejrzewać, że dotychczasowe wyobrażenie o nich było projekcją jego własnych win. Rano przyniesiono mu wodę, owoce i ryby, a potem ich opuścił. Drugi dzień samotnej wędrówki nie przyniósł mu tyle radości, co pierwszy. Było zimno, wilgotno, często padał śnieg i cały prawie czas wisiała nisko gęsta mgła. Stracił cenne godziny poranne, bo dostał się w pułapkę bez wyjścia — po prawej i lewej stronie ciągnęły się pasma gór, a przed nim, niespodziewanie, pojawiło się wielkie, niemożliwe do przebycia jezioro. Musiał więc ominąć je kierując się na zachód i nadłożył wiele drogi. Widok otulonej w mgłę Góry Ponownych Narodzin przyciągał go nieodparcie. Przez dwie godziny po południu miał złudzenie, że nadrobił poranne opóźnienie, ale okazało się, że drogę zamyka mu znów szeroka rwąca rzeka. Nie miał odwagi jej przepłynąć, bo prąd na pewno zniósłby go. Przez następną godzinę lub dłużej, szedł w górę rzeki, aż natrafił na bród. Rzeka była tu co prawda szeroka, ale widać było mieliznę. W korycie leżały poza tym naniesione głazy łączące oba brzegi. Parę z nich sterczało nad powierzchnię, inne były zanurzone, ale widoczne. Gundersen rozpoczął przeprawę. Skakał z jednego głazu na drugi i nieomal jedną trzecią drogi przebył prawie suchą nogą. Potem nagle wpadł po szyję do wody, ślizgał się, szukał po omacku. Spowijała go coraz gęściejsza mgła, dając poczucie absolutnej samotności w całym wszechświecie — przed nim i za nim kłębiły się białe tumany. Nie widział żadnych drzew, ani brzegu, ani nawet leżących przed nim głazów. Starał się wszystkimi siłami utrzymać na nogach i nie zbaczać z drogi. W pewnej chwili potknął się i znów wylądował w rzece. Zaczął go znosić prąd i stracił orientację, nie mógł się podnieść. Skoncentrował całą energię, by przywrzeć do jakiegoś kamienia i po paru minutach zdołał wstać na nogi. Zataczając się i dysząc dotarł do głazu, który wznosił się nad wodą. Ukląkł na nim. Był przemoczony i trząsł się z zimna. Minęło kilka minut nim mógł podjąć dalszą drogę. Wymacał przed sobą inny głaz wystający z wody, potem drugi i następny. Teraz było łatwo — posuwał się naprzód nie mocząc nóg. Przyspieszył kroku, pokonał dalszych parę głazów. W pewnym momencie mgła rozstąpiła się i mógł rzucić okiem na brzeg.
Coś mu się nie zgadzało. Zawahał się, czy iść dalej zanim się nie upewni, czy wszystko jest w porządku. Ostrożnie schylił się i zanurzył lewą rękę w wodzie. W otwartą dłoń uderzył go prąd płynący z prawej strony. Był zaskoczony. Pomyślał, że może zmęczenie i zimno pomieszało mu w głowie. Kilkakrotnie rozważał sytuację topograficzną i za każdym razem dochodził do tego samego, zatrważającego wniosku: jeśli przekraczam rzekę w kierunku północnym, a ona płynie z zachodu na wschód, to powinienem czuć prąd płynący z lewej strony. Zdał sobie sprawę, że usiłując wydostać się z wody musiał się obrócić i od tej chwili z najwyższym wysiłkiem wracał z powrotem na południowy brzeg rzeki.
Zaczął wątpić we własny sąd. Miał ochotę zaczekać tu, na tym kamieniu, aż przerzedzi się mgła i będzie mógł iść dalej, ale potem pomyślał, że może tak czekać całą noc albo dłużej. Nagle przypomniał sobie, że przecież ma przy sobie kompas. Nastawił go i okazało się, że jego wnioski dotyczące kierunku prądu były słuszne. Ruszył więc z powrotem przez rzekę i wkrótce doszedł do miejsca, gdzie skąpał się w wodzie. Dalszą drogę przebył tym razem bez większych trudności.
Na brzegu zdjął ubranie i wysuszył je przy pomocy małego płomienia miotacza. Zapadła już noc. Z przyjemnością przyjąłby zaproszenie do jakiejś wioski sulidorów, ale żaden gościnny gospodarz nie pojawił się. Musiał więc przespać się skulony pod krzakiem.
Następny dzień był cieplejszy i mniej mglisty. Gundersen ruszył w drogę pełen obaw, czy znów nie zatrzyma go jakaś nieprzewidziana przeszkoda. Kraj tutaj był nierówny, pofałdowany. Gundersen pokonując jedno wzniesienie za drugim piął się coraz wyżej, ponieważ cały teren wznosił się ku rozległej wyżynie, na której dominowała Góra Ponownych Narodzin.
Wczesnym popołudniem dostrzegł, że biegnące ze wschodu na zachód fałdy jakby skręciły i powstały bruzdy skierowane z południa na północ. Otwierały się one na szeroką, kolistą łąkę, porośniętą trawą, ale bez drzew. Pasły się tam w ogromnych stadach wielkie zwierzęta północy, których nazw Gundersen nawet nie znał.
Znowu usłyszał buczący odgłos nadlatującej maszyny.
Transporter, który pojawił się poprzedniego dnia, powracał i przelatywał zupełnie nisko, tuż nad głową. Gundersen rzucił się na ziemię i miał nadzieję, że go nie zauważą. Zwierzęta wokół niego kręciły się, ale nie uciekały. Pojazd podszedł do lądowania o jakieś tysiąc metrów na północ. Pomyślał, że to pewnie Seena wyruszyła chcąc go odnaleźć, zanim odda się w ręce sulidorów na Górze Ponownych Narodzin. Mylił się jednak. Z maszyny zaczęli wysiadać turyści Van Benekera.
Gundersen podczołgał się za pagórek porośnięty podobnymi do ostów roślinami i tam ukrył się. Nie potrafił pogodzić się z myślą, że mógłby spotkać ich teraz, w tym stadium swojej pielgrzymki, teraz kiedy był już oczyszczony z wielu cech osobowości Gundersena.
Obserwował turystów.
Podchodzili do zwierząt, fotografowali je, a nawet ośmielali się dotykać te, które wydawały im się bardziej łagodne. Gundersen słyszał ich głosy i śmiechy rażąco brzmiące w panującej wokół ciszy. Słyszał też, górujący nad rozmowami, głos Van Benekera. który coś wyjaśniał. Te istoty ludzkie poruszające się po łące wydawały się Gundersenowi równie obce jak sulidory. A może nawet bardziej. Zdawał sobie sprawę, że w ciągu tych paru mglistych, zimnych dni samotnej wędrówki zaszły w nim zmiany, których sam jeszcze nie pojmował. Czuł, że uwolnił swojego ducha od nadmiaru obciążeń, że stał się człowiekiem pod każdym względem prostszym, naturalniejszym, a jednak bardziej złożonym.
Godzinę, a może dłużej, wciąż w ukryciu czekał, aż turyści przestaną interesować się łąką i wrócą do maszyny. Co dalej? Czy Van Beneker zabierze ich na północ, by mogli podpatrzeć, co dzieje się na Górze Odrodzenia? Nie. Nie. To niemożliwe. Van Beneker, jak każdy przyzwoity Ziemianin, miał stracha przed tą całą historią z ponownymi narodzinami i nie śmiałby zapuścić się w te tajemnicze okolice.
A jednak transporter poleciał na północ.
Gundersen w rozpaczy zaczął wołać, by zawrócił. Mały, błyszczący pojazd, jakby go słuchał, zatoczył koło nabierając wysokości. Pewnie Van Beneker starał się po prostu chwycić tylny wiatr. Gundersen odetchnął z ulgą i ruszył naprzód, strasząc zwierzęta głośnymi okrzykami radości.
Wydawało się, że teraz już wszystkie przeszkody pozostały za nim. Gundersen przeszedł przez dolinę, bez trudu poradził sobie z ośnieżoną półką, przebrnął przez płytki potok, skrócił sobie drogę idąc przez las na przełaj. Wpadł w jednostajny rytm wędrówki, nie zwracał uwagi na zimno, mgłę, konieczność pokonywania wzniesień czy zmęczenie. Był w świetnej formie. Kiedy spał, spał zdrowo i mocno; kiedy poszukiwał jedzenia, znajdował to, co było odpowiednie; kiedy postanowił pokonać jakąś odległość, pokonywał ją. Spokój emanujący z otoczenia skłaniał go do dokonywania rzeczy niezwykłych. Sam siebie wystawiał na próbę, sprawdzając granice swej wytrzymałości, dochodząc do nich i przekraczając je przy najbliższej sposobności.
Na tym etapie swej podróży był całkowicie samotny. Czasami tylko widywał ślady sulidorów na zamarzniętym śniegu. Transporter już nie powrócił. Sny też miał spokojne. Zjawa Kurtza, która męczyła go ostatnio, zniknęła.
Nie miał pojęcia, ile dni minęło od śmierci Ceda Cullena. Nie czuł niecierpliwości ani znużenia, ani pragnienia, by to wszystko już się skończyło. Było więc dla niego pewną niespodzianką, kiedy znalazł się na gładkim występie skalnym, szerokim na blisko trzydzieści metrów, obrzeżonym ścianą lodowatych sopli; spojrzał w górę i uświadomił sobie, że zaczął wchodzić na Górę Ponownych Narodzin.