Wyglądało to tak, jakby biała ściana wody spadała z nieba. Nic na Ziemi nie dało się porównać z tą kataraktą o trzech progach. Gundersen i jego nildorscy towarzysze zatrzymali się u stóp wodospadów, gdzie cała kaskada rozlewała się w szeroki, otoczony skalnymi ścianami basen. Sulidor pożegnał się z nimi i sam podążył na północ.
Człowiek wykąpał się w basenie, gdzie woda była chłodna i krystalicznie czysta, a potem zaczęli wspinać się w górę.
Położona prawie na szczycie stacja Shangri-la, jeden z najważniejszych posterunków Kompanii, nie była z dołu widoczna. Niegdyś były też stacje u stóp wodospadu i przy środkowej katarakcie, ale z tych budynków nic już nie pozostało — całkowicie pochłonęła je dżungla. Na szczyt wiodła zygzakami kamienista droga. Kiedy Gundersen ujrzał ją po raz pierwszy, sądził, że to dzieło inżynierów wysłanych przez Kompanię, ale potem dowiedział się, że to naturalna grań, którą nildory poszerzyły i pogłębiły, by ułatwić sobie wędrówkę na miejsce ponownych narodzin.
Miarowy rytm wspinaczki ukołysał Gundersena i sen zaczynał mu kleić powieki. Trzymał się kurczowo rogów Srin'gahara i modlił by nie spaść, jeśli się zdrzemnie. W pewnej chwili przebudził się gwałtownie — trzymał się tylko lewą ręką, całe ciało obsunęło się na bok nildora i wisiało nad przynajmniej dwustumetrową przepaścią.
Na godzinę przed zmierzchem osiągnęli szczyt wodospadu. Stacja Shangri-la była na pozór niezmieniona: trzy niejednakowe bloki z ciemnego mieniącego się plastyku i starannie utrzymane ogrody, pełne niezwykłych, tropikalnych roślin. Przy każdym wykuszu budynku była obrośnięta pnączami weranda z widokiem na rzekę. Gundersen poczuł suchość w gardle i sztywność w nogach.
— Jak długo możemy tu pozostać? — spytał Srin'gahara.
— A jak długo byś sobie życzył?
— Dzień, może dwa — nie wiem jeszcze. Zależy, jak zostanę powitany.
— Możemy zrobić krótką przerwę w podróży — oświadczył
nildor. — Ja i moi przyjaciele będziemy obozować w zaroślach. Kiedy uznasz, że nadeszła pora ruszać dalej, przyjdź do nas.
Nildory odeszły, a Gundersen skierował się w stronę stacji. U wejścia do ogrodu zatrzymał się. Drzewa były sękate i pochylone, miały długie, szerokie, pierzaste liście, zwisające do dołu. Górska flora różniła się od roślin na południu, choć i tutaj panowało ustawiczne lato. Z budynku przebłyskiwały światła. Wszystko tutaj wydawało się zdumiewająco uporządkowane i stanowiło ostry kontrast ze zrujnowaną stacją wężów oraz z koszmarem na stacji grzybowatych ślimaków. Nawet ogród przy hotelu nie był zadbany do takiego stopnia.
Na ścieżce, blokując Gundersenowi drogę, stanęła masywna, dwunożna postać, która wyłoniła się z cienia. Gundersen pomyślał najpierw, że to sulidor, ale zaraz zdał sobie sprawę, że to tylko robot, prawdopodobnie ogrodnik.
— Człowieku, skąd się tu wziąłeś? — zapytał głębokim głosem.
— Jestem gościem — odparł Gundersen — podróżnikiem, który szuka schronienia na noc.
— Czy kobieta cię oczekuje?
— Z pewnością nie. Będzie jednak chciała mnie zobaczyć. Powiedz jej, że jest tu Edmund Gundersen. Robot popatrzył na niego uważnie.
— Powiem jej. Zostań, gdzie jesteś i niczego nie dotykaj.
Gundersen czekał. Czas płynął. Mrok stawał się głębszy, pojawił się jeden księżyc. Niektóre drzewa w ogrodzie zaczęły świecić. Wiatr zmienił kierunek i przyniósł mu płynący z oddali odgłos rozmowy nildorów.
Wreszcie robot wrócił.
— Kobieta chce ciebie widzieć. Idź dalej aleją i wejdź do budynku — powiedział.
Gundersen wszedł na stopnie schodów. Na werandzie zauważył dziwne rośliny w doniczkach. Poustawiane byle gdzie jakby czekały na przesadzenie do ogrodu. Niektóre chwiały wąsami i mrugały zachęcająco światełkami, by znęcić upatrzoną ofiarę. Gundersen wszedł do wnętrza, a nie widząc nikogo na dole chwycił sprężystą lianę i znalazł się na werandzie pierwszego piętra.
— Seena? — zawołał.
Była na werandzie, opierała się o poręcz. W świetle dwóch księżyców zobaczył głęboką szczelinę między jej pośladkami i pomyślał, że postanowiła powitać go bez ubrania. Gdy się odwróciła, okazało się jednak, że jakiś dziwny strój okrywa przód jej ciała. Była to jasna, galaretowata masa, bezkształtna, z purpurowymi cętkami i metalowym połyskiem, coś jakby olbrzymia ameba. To coś otaczało jej brzuch i uda. Biodra i ramiona pozostawały nagie. Masa ta była w pewnym stopniu żywa, bo zaczynała rozpływać się, najwyraźniej z własnej woli, wysyłając wypustki, które otoczyły lewe udo i prawe biodro Seeny.
Niesamowitość tego stroju wprawiła go w zdumienie i jakieś zakłopotanie. Sama Seena poza tym wydawała się dawną Seena. Przytyła trochę, jej piersi stały się cięższe, biodra szersze, pozostała jednak w dalszym ciągu atrakcyjną kobietą w kwiecie wieku. Ale dawna Seena nie pozwoliłaby za nic w świecie, by coś tak dziwacznego dotykało jej skóry.
Nie spuszczała z niego wzroku. Jej lśniące, czarne włosy spadały do ramion, jak niegdyś. Na twarzy nie miała żadnych zmarszczek. Patrzyła mu prosto w oczy, bez zażenowania, stopy mocno opierała o ziemię, ramiona opadały spokojnie, głowę trzymała wysoko uniesioną.
— Sądziłam, że już nigdy tu nie wrócisz, Edmundzie — powiedziała.
Dawniej mówiła zbyt szybko, nerwowo, głosem o ton może nawet zbyt wysokim. Teraz była całkowicie swobodna, a głos jej brzmiał jak doskonale nastrojona wiolonczela.
— Czemu wróciłeś? — spytała.
— To długa historia, Seeno. Sam nawet nie wszystko rozumiem. Mogę zostać tu na noc?
— Ależ naturalnie. Nie musisz pytać!
— Doskonale wyglądasz, Seeno. Spodziewałem się, że pewnie po tylu latach…
— Zrobiła się ze mnie stara baba?
— Ach, nie!
Spojrzał jej w oczy i przeraził się: były zimne, nieruchome, szklane. Przypomniało mu to ten straszny wyraz oczu Dykstry i jego towarzyszki.
— Ja… właściwie nie wiem, czego się spodziewałem.
— Z tobą także czas dobrze się obszedł, Edmundzie. Masz teraz twarz bardziej surową, w ciągu tych lat zgubiłeś młodzieńczą miękkość, stałeś się stuprocentowym mężczyzną. Nigdy nie wyglądałeś lepiej.
— Dziękuję ci.
— Nie pocałujesz mnie? — spytała.
— O ile mi wiadomo, jesteś mężatką.
Drgnęła i zacisnęła jedną pięść. To, co miała na sobie, również zareagowało, barwa jego pociemniała i wypuściło drugi pseudokokon.
— Gdzie się o tym dowiedziałeś?
— Na wybrzeżu. Van Beneker powiedział, że wyszłaś za mąż za Jeffa Kurtza.
— Tak, wkrótce potem, jak wyjechałeś.
— Rozumiem. On jest tutaj? Zignorowała pytanie.
— Nie chcesz mnie pocałować? A może masz zasady zabraniające całowania żon innych mężczyzn?
Zmusił się do uśmiechu. Niezręcznie, z zakłopotaniem, pochylił się, objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Starał się pocałować ją w usta, ale tak, by w żaden sposób nie dotknąć ameby. Uchyliła się od pocałunku.
— Czego się obawiasz? — spytała.
— Denerwuje mnie to, co masz na sobie — wyznał Gundersen.
— Oślizgacz?
— Jeśli tak to się nazywa.
— Tak to nazywają sulidory — oznajmiła Seena. — Pochodzi z centralnego płaskowyżu. Przywiera do wielkich ssaków i żyje dzięki metabolizmowi potu. Czy to nie wspaniałe?
— Sądziłem, że nie znosisz płaskowyżu — zauważył.
— Och, to było tak dawno. Od tego czasu byłam tam wiele razy. Z ostatniej podróży przywiozłam oślizgacza. To taki pieszczoszek, a poza tym, można się w niego ubrać. Spójrz.
Lekko dotknęła zwierzęcia i zaczęło zmieniać kolory: ukazała się cała gama — od fioletów, kiedy się rozszerzało, do czerwieni, kiedy się kurczyło. W pewnym momencie utworzyła się cała tunika okrywająca Seenę od szyi do kolan.
Gundersen miał wrażenie, że jest tam coś ciemnego, pulsującego jak serce, że to spoczywa tuż nad jej lędźwiami, że przykrywa jej łono — może był to ośrodek nerwowy tego tworu.
— Czemu czujesz do niego odrazę? — zapytała. — Tutaj, połóż tu rękę.
Nie poruszył się. Ujęła go za dłoń i dotknęła nią swego boku. Poczuł chłodną, suchą powierzchnię oślizgacza. Zdziwił się, że nie było to nic lepkiego i oślizgłego. Seena przesunęła jego rękę ku górze, aż spoczęła ona na ciężkiej piersi. Oślizgacz natychmiast się skurczył, pozostawiając pod jego palcami ciepłe i jędrne, nagie ciało. Przez moment pieścił je, ale skrępowany cofnął rękę. Sutki Seeny stwardniały, jej nozdrza rozdęły się.
— Ten oślizgacz jest bardzo interesujący — stwierdził Gundersen. — Ale nie podoba mi się, że jesteś w niego ubrana.
— Doskonale — powiedziała i dotknęła w dole brzucha, tam gdzie znajdowało się jakby serce tego organizmu. Oślizgacz skulił się, spłynął po jej nogach i odpełznął w daleki kąt werandy.
— Teraz lepiej? — zapytała Seena, naga, lśniąca od potu. z wilgotnymi wargami.
Gruboskórność i pospolitość tej próby zbliżenia zaskoczyła go. Ani on, ani ona nie byli nigdy przesadnie wstydliwi, jednak ta świadoma agresywność nie zgadzała się w jego pojęciu z jej charakterem. Co prawda niegdyś byli kochankami, a nawet przez parę miesięcy żyli jak małżeństwo, jednak dwuznaczność ich rozstania powinna była zniszczyć tę intymność. Nawet nie biorąc pod uwagę jej małżeństwa z Kurtzem, sam fakt. że nie widzieli się przez kilka lat. wydawał mu się dostatecznym powodem do bardziej stopniowego powrotu. Uważał, że jej pragnienie poddania mu się już w parę minut po jego niespodziewanym przybyciu jest łamaniem nie tyle zasad moralnych, co estetycznych.
— Włóż coś na siebie — powiedział spokojnie. — Ale nie oślizgacza. Nie mogę spokojnie rozmawiać, kiedy kusisz mnie swymi wdziękami.
— Biedny konwencjonalny Edmund. No, dobrze. Jadłeś kolację?
— Nie.
— Każę, by nam tu podano. I drinki. Zaraz wrócę.
Weszła do wnętrza domu. Oślizgacz pozostał na werandzie. Podsunął się nieśmiało do Gundersena, jakby proponował, że na chwilę przylgnie do niego. Ten jednak spojrzał na niego w taki sposób, że stworzenie czym prędzej umknęło. Wszedł robot z tacą, na której były dwa złociste cocktaile. Jeden napój podał Gundersenowi, a drugi postawił na poręczy i oddalił się bezszelestnie. Wróciła Seena, ubrana w miękką, szarą koszulową sukienkę, sięgającą poza kolana.
— Lepiej? — zapytała.
Trącili się szklankami, uśmiechnęła się. Podnieśli napój do ust.
— Pamiętałaś, że nie lubię pić przez słomkę.
— Niewiele zapomniałam, Edmundzie.
— Powiedz mi, jak tu się żyje?
— Spokojnie. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że takie może być moje życie. Dużo czytam, pomagam robotom pielęgnować ogród, czasem są tu goście, czasem sama podróżuję. Ale często zdarzają się całe tygodnie, kiedy nie widzę żadnej innej istoty ludzkiej.
— A co z twoim mężem?
— Mijają tygodnie i nie widzę żadnej istoty ludzkiej — powtórzyła Seena.
— Jesteś tu sama? Ty i roboty?
— Zupełnie sama.
— Ale chyba bywają tu dość często inni ludzie z Kompanii?
— Niektórzy tak. Mało nas już zresztą pozostało — oznajmiła Seena. — Sądzę, że mniej niż sto osób. Jakieś sześć osób na Morzu Piasku, Van Beneker w hotelu, cztery lub pięć osób w stacji nad starą rozpadliną i tak dalej — małe grupki Ziemian porozrzucane daleko od siebie. Odbywają się oczywiście spotkania towarzyskie, ale raczej rzadko.
— Czy tego pragnęłaś, kiedy postanowiłaś tutaj zostać?
— zapytał Gundersen.
— Nie wiedziałam, czego pragnęłam, poza tym. że chciałam zostać. Zrobiłabym to jeszcze raz, wiedząc nawet to wszystko, co wiem teraz. Zrobiłabym to samo.
— W stacji na południe stąd — powiedział — widziałem Harolda Dykstrę…
— Nazywa się Henry Dykstra.
— Henry. I kobietę, której nie znałem.
— Pauleen Mazor. Pracowała w urzędzie celnym, gdy była tu Kompania. Henry i Pauleen to moi najbliżsi sąsiedzi. Ale już od lat ich nie widziałam. Nigdy nie wypuszczam się na południe od wodospadów, a i oni tu nie przyjeżdżają.
— Oni nie żyją, Seeno.
— Och?
— To był koszmar. Pewien sulidor zaprowadził mnie do nich. Stacja była w ruinie: wszędzie pleśń i grzybowate ślimaki, a w nich coś się wylęgało, larwy jakiegoś gąbczastego tworu w kształcie koszyka… który przyczepiony był do ściany i ściekał z niego czarny, tłusty płyn…
— Zdarzają się tu takie rzeczy — spokojnie stwierdziła Seena. — Prędzej czy później, ta planeta usidla każdego, chociaż każdego w inny sposób.
— Dykstra był nieprzytomny, a ta kobieta błagała, by położyć kres jej męczarniom i…
— Powiedziałeś, że byli martwi.
— Nie wtedy, gdy tam przybyłem. Powiedziałem sulidorowi, żeby ich zabił. Nie było żadnej nadziei ocalenia ich. On ich porozłupywał, a ja spaliłem.
— My też musieliśmy to zrobić dla Gia Salamone — powiedziała Seena. — Mieszkał w Fire Point. Pojechał kiedyś na Pustynię Piasku, skaleczył się i do rany dostał mu się jakiś krystaliczny pasożyt. Kiedy Kurtz i Ced Cullen znaleźli go, cały składał się z sześciennych i graniastosłupowych najpiękniejszych tęczowych minerałów, które wyrzynały mu się przez skórę. I wciąż żył. Ale już tylko chwilę. Jeszcze jednego drinka?
— Tak, proszę.
Wezwała robota. Było zupełnie ciemno i wzeszedł trzeci księżyc.
— Taka jestem szczęśliwa, że się dziś zjawiłeś, Edmundzie — odezwała się cichym, niskim głosem Seena. — Cudowna niespodzianka.
— Kurtza nie ma w domu?
— Nie — odpowiedziała. — Nie ma go i nie wiem, kiedy wróci.
— Jak on się czuje żyjąc tutaj?
— Sądzę, że jest zupełnie szczęśliwy, mówiąc ogólnie. To oczywiście bardzo dziwny człowiek.
— Tak, dziwny — przyznał Gundersen.
— Ma pewne cechy świętości, tak mi się wydaje.
— Byłby to ciemny i zimny święty, Seeno.
— Niektórzy święci tacy są. Nie wszyscy muszą być świętymi Franciszkami z Asyżu.
— Czy okrucieństwo jest pożądanym rysem świętości?
— Kurtz widział w okrucieństwie dynamiczną siłę. Stał się mistrzem okrucieństwa.
— Takim też był Markiz de Sade, ale nikt go nie kanonizował.
— Wiesz, co mam na myśli — zaprotestowała. — Kiedyś rozmawialiśmy o Kurtzu i nazwałeś go upadłym aniołem. To bardzo właściwe określenie. Widziałam go pomiędzy nildorami, jak z nimi tańczył. Przychodziły do niego i dosłownie czciły go, a on rozmawiał z nimi i pieścił je. A równocześnie robił rzeczy, które były dla nich zgubne, ale one to uwielbiały.
— Jakie zgubne rzeczy?
— Mniejsza o to. Nie sądzę, byś to pochwalał… Dawał im… czasem… narkotyki.
— Jad wężów?
— Czasami.
— Gdzie on teraz jest? Znów zabawia się z nildorami?
— Od pewnego czasu jest niezdrów. Wszedł robot i podał kolację. Gundersen skrzywił się na widok dziwnych jarzyn na swoim talerzu.
— Możesz jeść bez obawy — zapewniła Seena. — Uprawiam je sama w warzywniku. Zrobiła się ze mnie ogrodniczka.
— Nie przypominam sobie żadnej z tych jarzyn.
— Pochodzą z płaskowyżu.
— Kiedy pomyślę, jakie obrzydzenie budził w tobie płaskowyż — Gundersen pokręcił głową — jaki wydawał ci się dziwny i odrażający wtedy, gdy musieliśmy tam lądować przymusowo…
— Byłam wtedy bardzo młoda. Kiedy to było, jedenaście lat temu? Wkrótce potem, jak ciebie poznałam. Miałam zaledwie dwadzieścia lat. Na Belzagorze trzeba pokonać to, co cię przeraża, inaczej sam zostaniesz pokonany. Pojechałam znów na płaskowyż. I jeszcze raz, i następny. Przestał być dla mnie obcy i przestał mnie przerażać. A potem go pokochałam. Sprowadziłam stamtąd wiele roślin i zwierząt, aby tu ze mną żyły. Ten obszar tak bardzo różni się od reszty planety — odcięty od wszystkiego, zupełnie inny.
— Jeździłaś tam z Kurtzem?
— Czasami. A czasem z Cedem Cullenem. Ale najczęściej sama.
— Cullen — powiedział Gundersen. — Często go widujesz?
— O, tak. On, Kurtz i ja tworzyliśmy rodzaj „trójkąta". To nieomal mój drugi mąż, w znaczeniu duchowym oczywiście. Fizycznie też, niekiedy, ale to bez znaczenia.
— Gdzie jest teraz Cullen? — zapytał, patrząc uparcie w jej surowe, błyszczące oczy.
Zachmurzyło się. — Na północy. W Krainie Mgieł.
— Co on tam robi?
— Idź i sam go spytaj! — odpowiedziała zniecierpliwiona.
— Tak tylko chcę wiedzieć — Gundersen starał się mówić lekko. — Prawdę mówiąc, sam jadę do Krainy Mgieł, a tu zatrzymałem się po drodze, ze względów sentymentalnych. Podróżuję z pięcioma nildorami, które zdążają na ponowne narodziny. Rozłożyły się na legowisko gdzieś w zaroślach.
Otworzyła butelkę szarozielonego ziołowego wina i nalała mu.
— Czemu chcesz jechać do Krainy Mgieł? — spytała z wymuszonym uśmiechem.
— Z ciekawości. Myślę, że tymi samymi motywami kierował się Cullen, kiedy tam pojechał.
— Nie sądzę, by jego motywem była ciekawość.
— A cóż innego? Może zechcesz mi wyjaśnić.
— Raczej nie — oświadczyła krótko.
Rozmowa urwała się i zapadło milczenie. Pomyślał, że trudno będzie coś z niej wydobyć. Ten jej nowy spokój mógł doprowadzić do szaleństwa. Mówiła mu tylko to, co uważała za właściwe. Bawiła się nim. Miał wrażenie, że cieszyło ją brzmienie jej własnego ciepłego kontraltu, rozlegającego się w nocnej ciszy. To nie była ta Seena, którą znał. Kochana przez niego dziewczyna była pogodna i silna, a nie przebiegła i skryta. Kiedyś otaczała ją aura niewinności, która teraz zupełnie się rozwiała.
— Wzeszedł czwarty księżyc? — spytał zdumiony.
— Tak. Naturalnie. Czy to takie dziwne?
— Rzadko widuje się cztery, nawet pod tą szerokością.
— Zdarza się przynajmniej cztery razy w ciągu roku. Zaczekaj ze swym zachwytem, bo za chwilę wypłynie piąty.
— To dzisiaj jest ta noc? — Gundersenowi zaparło dech.
— Tak, Noc Pięciu Księżyców.
— Nikt mi nie powiedział!
— Może nie pytałeś?
— Dwa razy ominęła mnie, bo byłem w Fire Point. Jednego roku pływałem po morzu, a raz znajdowałem się w południowym kraju mgieł, wtedy, gdy spadł helikopter. I tak się zawsze jakoś składało. Udało mi się tylko raz, właśnie tutaj, Seeno, dziesięć lat temu, z tobą. Wtedy wydawało się, że wszystko zapowiada się dla nas jak najlepiej. No i żeby właśnie teraz znaleźć się tu przypadkowo!
— Myślałam, że zaaranżowałeś to celowo. Aby uczcić tamtą rocznicę.
— Nie, nie. To czysty przypadek.
— W takim razie szczęśliwy przypadek.
— Kiedy wzejdzie piąty księżyc?
— Za jakąś godzinę.
Obserwował cztery jasne punkty płynące po niebie. Tak długo tu nie był, że zapomniał, w którym miejscu powinien pojawić się piąty księżyc.
Seena znów napełniła mu szklankę. Skończyli już jedzenie.
— Przepraszam cię — powiedziała. — Zaraz wrócę.
Pozostał sam. Patrzył na niebo i starał się pojąć tę dziwnie odmienioną Seenę, tę tajemniczą kobietę, której ciało stało się jeszcze bardziej godne pożądania, a dusza zmieniła się w kamień. Teraz wiedział, że ten kamień był w niej cały czas: kiedy rozstawali się, na przykład, on postanowił powrócić na Ziemię, a ona absolutnie nie chciała opuścić Belzagoru. Kocham cię, mówiła, i zawsze będę kochała, ale pozostanę tutaj. Dlaczego? Dlaczego? Ponieważ chcę zostać, odpowiedziała mu. Ii została. A on był również uparty i wyjechał bez niej. Spali razem na plaży koło hotelu tej ostatniej nocy przed jego wyjazdem. Czuł ciepło jej ciała jeszcze wtedy, gdy wsiadł na statek, który uniósł go w przestworza. Kochała go i on ją kochał, ale rozstawali się, gdyż on nie widział przyszłości w tym świecie, a ona widziała ją tylko tu. I wyszła za mąż za Kurtza. I zbadała cały nieznany płaskowyż. I mówiła teraz nowym, głębokim głosem; pozwalała, by jakaś ameba otulała jej uda i wzruszyła tylko ramionami na wiadomość, że dwoje Ziemian w pobliżu poniosło potworną śmierć. Czy wciąż była to Seena?
Poprzez ciemność przebijały się głosy nildorów. Gundersen słyszał też gdzieś blisko jakiś obcy dźwięk: zduszone parskanie i chrząkanie. Wydawało mu się, że to płacz z bólu, chociaż była to pewnie tylko imaginacja. Zapewne któreś ze stworzeń Seeny sprowadzonych z płaskowyżu niuchało w ogrodzie, szukając smacznych korzonków. Usłyszał ten głos jeszcze dwa razy.
Czas płynął a Seena nie wracała.
I nagle ujrzał piąty księżyc wschodzący na niebo. Był on wielkości dużej srebrnej monety i tak jasny, że wręcz oślepiał. Cztery pozostałe księżyce zdawały się tańczyć wokół niego. Cienie wokół budynku i w ogrodzie drżały, zmieniały się, a z nieba lały się strumienie zimnego światła. Gundersen uchwycił poręcz werandy i bezgłośnie błagał księżyce, by tak trwały. Wiedział jednak, że za godzinę dwa z nich zajdą i czar zniknie. Gdzie była Seena?
— Edmundzie? — odezwała się nagle, stojąc za nim.
Była znów naga i znowu oślizgacz otulał jej ciało przykrywając uda i wysyłając długie, wąskie wyrostki, które zakrywały jedynie sutki jej dojrzałych piersi. Światło pięciu księżyców sprawiało, że jej opalona skóra błyszczała i lśniła. Teraz nie wydawała mu się ani gruboskórna, ani agresywna. Była w swej nagości doskonała, także i moment był doskonały, bez wahania więc podszedł do niej. Szybko zrzucił ubranie. Położył ręce na jej biodrach, dotykając oślizgacza, a to dziwne stworzenie zrozumiało i posłusznie zsunęło się z jej ciała. Pochyliła się ku niemu, jej pełne piersi kołysały się jak dzwony, pocałował ją, całował wszędzie, i opuścili się na podłogę werandy, na zimne gładkie kamienie.
Oczy miała otwarte, zimniejsze niż podłoga, zimniejsze niż światło księżyców — nawet w chwili, kiedy w nią wchodził.
W jej uściskach jednak nie było chłodu. Ciała ich splotły się i zmagały ze sobą. Jej skóra była jedwabista, a pocałunki głodne. Wszystkie te lata gdzieś odpłynęły i znów był tamten szczęśliwy czas. W momencie najwyższego uniesienia znów usłyszał dziwne chrząknięcie. Zawarł ją w gorącym uścisku zapamiętania i zamknął oczy.
Potem leżeli koło siebie, bez słowa, w blasku księżyców, aż brylantowy piąty księżyc zakończył swą wędrówkę po niebie i Noc Pięciu Księżyców stała się taka, jak każda inna noc.