Krajobraz zmienił się. Zostawili za sobą podzwrotnikową dżunglę i wkraczali na pogórze, którędy wiodła droga do strefy mgieł. Panował tu jeszcze klimat tropikalny, ale wilgotność powietrza nie była już tak duża. Roślinność też była tu inna: kanciasta, chropawa, o liściach ostrych jak żyletki. Wiele drzew miało świecące listowie, rozjaśniające w nocy las zimnym blaskiem.
Trzeciego dnia wieczorem Srin'gahar i Gundersen spotkali cztery nildory, które poszły przodem. Rozłożyły się u stóp stromego, poszarpanego wzgórza. Przebywały tam już co najmniej cały dzień, sądząc po ubytku liści i gałązek okolicznych drzew. Razem z nimi był też ogromny sulidor — tak wielkiego Gundersen nigdy jeszcze nie widział. Stworzenie było prawie dwukrotnie wyższe od człowieka i miało zwisający ryj, długości ludzkiego ramienia. Stał wyprostowany koło wielkiego głazu obrośniętego dzikim mchem. Nogi rozstawił szeroko i podparł się jeszcze mięsistym ogonem. Skośne oczy, osłonięte ciężkimi powiekami, skierował na Gundersena. Długie ręce, zakończone zakrzywionymi szponami, wisiały bezwładnie. Futro sulidora, koloru starego brązu, było niezwykle gęste.
Jedna z kandydatek do odrodzenia, samica o imieniu Luu'khamin, zwróciła się do Gundersena.
— Ten sulidor nazywa się Na-sinisul — powiedziała. — Chce z tobą mówić.
— Niechże więc mówi.
— Pragnie, żebyś najpierw dowiedział się, że nie jest zwykłym sulidorem. Jest jednym z tych, którzy kierują ceremonią powtórnych narodzin i zobaczymy go znów, gdy dojdziemy do Krainy Mgieł. Należy do wyższych sfer i nie wolno brać lekko jego słów. Czy będziesz miał to na uwadze słuchając go?
— Będę. Niczyich słów na tym świecie nie biorę lekko, ale z pewnością jego słów będę słuchał szczególnie uważnie. Niech mówi.
Sulidor zbliżył się i znów stanął mocno, wbijając nogi głęboko w rozmiękłą ziemię. Mówił w języku nildorów z akcentem północnym, słowa wymawiał chrapliwie, wolno, stanowczo.
— Udałem się w podróż, by odwiedzić Morze Piasku — oznajmił — i teraz wracam do swojego kraju, gdzie będę udzielał pomocy w przygotowaniach do powtórnych narodzin. Moja obecność tutaj nie ma żadnego związku ani z tobą, ani z twymi towarzyszami. Czy rozumiesz, że moja obecność tutaj jest najzupełniej przypadkowa?
— Tak, rozumiem — odparł Gundersen zdumiony pełną emfazy wypowiedzią sulidora. Dotychczas znał sulidory jako postacie ciemne, dzikie, przemykające chyłkiem w zaroślach.
— Kiedy wczoraj przechodziłem w pobliżu — kontynuował Na-sinisul — napotkałem przypadkowo miejsce, gdzie znajdował się punkt waszej Kompanii. Zajrzałem do wnętrza budynku przypadkiem, chociaż nie miałem żadnego interesu. Znalazłem dwoje Ziemian, a ciała ich już im nie służyły. Nie byli w stanie poruszać się i z wielkim trudem mówili. Błagali, bym ułatwił im odejście z tego świata, ale nie mogłem przecież zrobić tego na własną odpowiedzialność. Dlatego proszę, żebyś udał się tam ze mną i wydał mi właściwe polecenie. Nie zabawię tu długo, należy więc zrobić to natychmiast.
— Jak to daleko?
— Zdołamy tam dotrzeć przed wschodem trzeciego księżyca.
— Nie przypominam sobie, aby w pobliżu znajdowała się stacja Kompanii — odezwał się Gundersen do Srin'gahara.
— Powinna być jakaś, ale odległa o parę dni drogi stąd, więc…
— Jest to miejsce, gdzie gromadzono pełzające stwory jadalne i wysyłano je w dół rzeki — wyjaśnił nildor.
— Tutaj? — Gundersen wzruszył ramionami. — Chyba znów straciłem orientację. Dobrze. Pójdę tam.
Sulidor poruszał się szybko poprzez rozświetlony las, a Gundersen podążał na grzbiecie Srin'gahara tuż za nim. Schodzili w dolinę, stawało się coraz parniej i mroczniej.
Pod występem gołej, zwietrzałej, żółtej skały wznosiło się to, co pozostało ze stacji Kompanii. Budynek wydawał się jeszcze bardziej zrujnowany, niż tamta, leżąca na południu, stacja wężów. Gundersen zsiadł i zatrzymał się przed wejściem, czekając, by sulidor go poprowadził. Zaczął padać ciepły, przyjemny deszcz. Zapach lasu zmienił się natychmiast: z ostrego, gryzącego stał się słodki. Była to jednak słodycz zgnilizny.
— Ziemianie są wewnątrz — powiedział Na-sinisul. — Możesz wejść. Ja zaczekam na twoje polecenia.
Gundersen wszedł do budynku. Powietrze było tu zatęchłe smrodliwe i pełne wilgoci. Zastanawiał się, ile zjadliwych zarodków wciąga do płuc z każdym oddechem. Słychać było głośne kapanie ciężkich kropli. Postanowił oświetlić wnętrze płomieniem miotacza, natychmiast coś pacnęło go w twarz i zaczęło wokół trzepotać — jakieś stworzenie znęcone ciepłem i światłem. Gundersen odpędził je. Na palcach pozostał mu lepki śluz.
Gdzie byli Ziemianie?
— Hallo? — zawołał. — Hallo, hallo, hallo?
W odpowiedzi usłyszał jakiś jęk. Potykając się i ślizgając w mroku, przedarł się przez gmatwaninę niewidocznych przedmiotów i doszedł do miejsca, skąd pochodził odgłos głośnego kapania. Coś jasnoczerwonego w kształcie kosza, wielkości ludzkiej klatki piersiowej, usadowiło się wysoko na ścianie, prostopadle do podłogi. Przez wielkie pory w gąbczastej powierzchni tego tworu wydobywała się czarna ciecz i spadała z pluskiem.
Podłoga była tu mocno pochyła i to, co spadało z gąbczastego kosza spływało szybko zbierając się w odległym końcu pokoju, w rogu pomiędzy podłogą i ścianą. Tutaj Gundersen znalazł Ziemian. Leżeli obok siebie na niskim materacu. Spływająca ciecz utworzyła wokół nich czarną sadzawkę i przelewała się ponad ich ciałami. Głowa jednego z Ziemian przechyliła się na bok i cała twarz zanurzona była w płynie. Jęki wydawał drugi z leżących.
Oboje byli nadzy. Mężczyzna i kobieta, chociaż trudno było to rozpoznać, byli bowiem tak wychudzeni i wyniszczeni, że ich cechy płciowe stały się niemal niewidoczne. Nie mieli włosów ani nawet brwi. Kości sterczały im przez wysuszoną jak pergamin skórę. Oczy mieli otwarte, ale wzrok nieruchomy, szklany, utkwiony w jeden punkt. W załomach skóry rosły szare algi, a po ich ciałach pełzały grzybiaste stwory.
Gundersen automatycznie, gwałtownym ruchem zrzucił dwa ślimakowate żyjątka z wyschniętych piersi kobiety. Poruszyła się i zajęczała.
— Czy już koniec? — wyszeptała w języku nildorów. Głos jej zabrzmiał jak cichutki śpiew fletu.
— Kim pani jest? — zapytał Gundersen po angielsku. — Jak to się stało?
Nie otrzymał odpowiedzi.
Grzybowaty ślimak wlazł jej na twarz. Odrzucił go i dotknął jej policzka. Miał wrażenie, że przesuwa palcami po sztywnym, chrzęszczącym papierze. Usiłował ją sobie przypomnieć — wyobrażał sobie czarne włosy na łysej teraz czaszce, lekko łukowate brwi, pełne policzki i uśmiechnięte usta. Ale na nic to się nie zdało: albo zupełnie zapomniał, albo nigdy jej nie widział.
— Czy zaraz się skończy? — zapytała znów w języku nildorów.
Gundersen zwrócił się ku jej towarzyszowi. Delikatnie, bojąc się, by nie złamać kruchej szyi, uniósł jego głowę z kałuży. Wydawało się, jakby mężczyzna oddychał tym płynem — wylewał mu się z nosa i z ust, a po chwili widać było, że nie może poradzić sobie ze zwykłym powietrzem. Gundersen znów zanurzył mu twarz w cieczy, ale przez ten krótki moment rozpoznał go. Był to niejaki Harold — a może Henry? — Dykstra, którego kiedyś, dawno, znał z widzenia.
Nieznajoma kobieta poruszyła ręką, nie miała jednak dość siły, by ją unieść. Oboje wyglądali jak żywe duchy, jak ucieleśniona śmierć, pogrążeni w lepkim płynie, całkowicie bezradni.
— Od jak dawna jesteście w tym stanie? — zapytał w języku nildorów.
— Od wieków — wyszeptała.
— Kim pani jest!
— Nie… pamiętam. Czekam.
— Na co?
— Na… koniec.
— Proszę mnie posłuchać. Nazywam się Edmund Gundersen. Byłem kiedyś zarządcą okręgu. Chcę wam pomóc.
— Proszę mnie zabić. Najpierw mnie, potem jego.
— Przetransportujemy was stąd na lotnisko. Za tydzień albo za dziesięć dni będziecie w drodze na Ziemię i potem…
— Nie… proszę…
— Czemu? Dlaczego nie? — dopytywał się.
— Skończ z tym. Skończ.
Zebrała siły, by wygiąć plecy i unieść się trochę z cieczy, która prawie zakrywała jej dolną część ciała. Coś nagle zafalowało i wybrzuszyło się pod jej skórą. Gundersen dotknął jej napiętego brzucha i poczuł, że coś się tam rusza. Było to przerażające. Dotknął ciała Dykstry i tam w środku, też się coś poruszało.
Niemal sparaliżowany ze strachu podniósł się na nogi i odsunął. W świetle miotacza przyglądał się tym pokurczonym postaciom, z których pozostała skóra i kości, nagim ale bezpłciowym. Nie miały już ani ciała, ani ducha, a jednak wciąż żyły. Ogarnął go przerażający, paraliżujący strach.
— Na-sinisul! — zawołał. — Chodź tutaj! Chodź prędzej! Sulidor zjawił się natychmiast. Stanął obok.
— Coś w nich siedzi — mówił przerażony Gundersen. — Jakieś pasożyty? Ruszają się. Co to jest?
— Spójrz — Na-sinisul wskazał gąbczasty kosz, z którego wyciekał czarny płyn. — Oni noszą w sobie jego potomstwo. Stali się żywicielami: za rok, dwa, a może trzy wyłonią się larwy.
— Przecież do tego czasu oni poumierają.
— Są odżywiani tym — sulidor machnął ogonem nad ciemną kałużą. — Wchłaniają to przez skórę. Ta ciecz odżywia ich wystarczająco, a razem z nimi to co w nich siedzi.
— Weźmiemy ich stąd i przetransportujemy do hotelu rzeką i…
— Umrą — oświadczył Na-sinisul — gdy tylko wydobędzie się ich z tej cieczy. Nie ma żadnej nadziei ocalenia.
— Kiedy to się skończy? — spytała cicho kobieta.
Gundersen zadrżał. Wpajano w niego, by nigdy nie godził się na ostateczność śmierci: dopóki w człowieku tli się iskierka życia, może być uratowany. Z resztek tkanek można odtworzyć kopię oryginału. Na tym świecie nie istniały jednak niezbędne urządzenia. Kręciło mu się w głowie. Nie wiedział, jaką podjąć decyzję. Zostawić ich tu i pozwolić, by obce twory karmiły się ich wnętrznościami? Próbować zabrać ich jakoś na lotnisko i wysłać do najbliższego szpitala? Zakończyć natychmiast ich mękę? A może postarać się samemu uwolnić ich ciała od tego, co je zżera od wewnątrz? Znów uklęknął. Z najwyższym wysiłkiem opanowując strach i odrazę dotknął brzucha kobiety, jej ud i sterczących bioder. Pod skórą znajdowała się niesamowita, drżąca masa. A jednak umysł kobiety jeszcze pracował. Nieprzytomny mężczyzna był szczęśliwszy, chociaż też leżał zarobaczony. Czy tego oczekiwali, odmawiając kiedyś wyjazdu ze świata, który pokochali? Belzagor może usidlić człowieka, powiedział wielokrotnie narodzony Vol'himyor. Ale to usidlenie, to tutaj, było zbyt dosłowne. Smród rozkładających się ciał mdlił go.
— Zabij ich oboje — zdecydował. — I zrób to prędko.
— Każesz mi to zrobić?
— Zabij ich. I zerwij to ze ściany i też zabij.
— To nie popełniło żadnego przestępstwa — oświadczył sulidor. — Robi to tylko, co jest naturalne. Zabijając tych dwoje pozbawię to potomstwa, ale nie chcę pozbawić go również życia.
— Dobrze — zgodził się Gundersen. — Tylko Ziemian. Szybko.
— Będzie to akt miłosierdzia, wykonany na twój wyraźny rozkaz — stwierdził Na-sinisul.
Pochylił się i wzniósł potężne ramię. Z fałdy skóry wyłoniła się łapa z zakrzywionymi szponami i dwukrotnie zadała cios.
Gundersen zmusił się, by nie odwrócić oczu. Ciała rozłupały się jak suche łupiny. To co było wewnątrz wylazło, nieuformowane, surowe, rozlewające się. Nawet teraz wskutek jakiegoś niepojętego odruchu zwłoki drgnęły i skurczyły się. Gundersen wpatrywał się w nie.
— Słyszycie mnie? — upewniał się zdenerwowany. — Żyjecie, czy jesteście martwi?
Kobieta otworzyła usta, ale nie wydała żadnego głosu. Gundersen nie wiedział, czy był to wysiłek by przemówić, czy tylko ostatni nerwowy skurcz mięśni. Przycisnął mechanizm i z miotacza wytrysnął ogromny płomień. Skierował go na ciemną sadzawkę. Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz, pomyślał, zmieniając w popiół ciało Dykstry, leżącej koło niego kobiety oraz wijące się larwy. Powstała chmura gryzącego, duszącego dymu.
Zmniejszył płomień i zwrócił się do sulidora.
— Chodź — powiedział. Obaj wyszli.
— Chciałbym spalić ten budynek, całe to miejsce oczyścić ogniem — powiedział Gundersen.
— Wiem.
— Ty byś mnie jednak powstrzymał.
— Mylisz się. Nikt na tym świecie nie powstrzyma cię od uczynienia czegokolwiek.
Na co by się to przydało? — zastanowił się Gundersen. Oczyszczenie już się dokonało. Usunął z tego miejsca te istoty, które były tu obce.
Deszcz przestał padać. Srin'gahar czekał, by zabrać Gundersena. Dołączyli do czterech pozostałych nildorów i chociaż była już noc, ruszyli w drogę. Zmarnowali tu sporo czasu, a kraj ponownych narodzin był jeszcze daleko. Nad ranem Gundersen usłyszał grzmot Wodospadów Shangri-la, które nildory nazywały Du'jayukh.