XV

Z daleka wydawało się, że góra strzela z mglistej równiny jedną potężną bryłą. Ale teraz, kiedy Gundersen znalazł się u jej podnóża spostrzegł, że składa się ona jakby z podestów z różowego kamienia spiętrzonych jeden nad drugim.

Wejście było łatwe. Pomiędzy skałami biegła kręta ścieżka najwyraźniej naturalnego pochodzenia, która pozwalała Gundersenowi piąć się pod górę. Na drodze leżały kupy łajna nildorów dowodzące, że znajdował się na właściwej trasie.

Wspinał się więc w równym tempie. Było zimno, ale rześko. Na tej wysokości obłoki mgły były postrzępione i nie ograniczały widoczności. Obejrzał się wstecz i zobaczył daleko w dole równinę.

Zastanawiał się, kiedy go zatrzyma jakiś sulidor. Było to przecież najświętsze miejsce na tej planecie. Czyżby nie stały tu żadne straże? Czy nikt go nie pochwyci, nie będzie przesłuchiwał, nie każe zawracać?

Po dwóch godzinach wspinaczki doszedł do miejsca, z którego nie było widać wierzchołka góry, a droga zakręcała w prawo i niknęła za masywem górskim. Zza zakrętu wyszły trzy sulidory. Obrzuciły go obojętnym wzrokiem i oddaliły się nie poświęcając mu specjalnej uwagi — jakby było rzeczą całkiem normalną, że Ziemianin wstępuje na Górę Odrodzenia.

Albo, pomyślał Gundersen czując się nieswojo, jakby właśnie jego tu oczekiwano.

Po pewnym czasie droga znów zaczęła się wznosić. Tutaj nawisy skalne tworzyły jakby częściowy dach, który jednak nie stanowił żadnej ochrony. Gnieżdżące się wyżej munzory chichocząc zrzucały kamyki, płaty mchu i jeszcze gorsze rzeczy. Czy to małpy? Czy gryzonie? W każdym razie zakłócały bluźnierczo uroczystą powagę wspaniałego szczytu. Huśtały się na swych chwytnych ogonach, strzygły owłosionymi uszami, pluły, śmiały się. Co chciały powiedzieć? „Umykaj stąd przybyszu z Ziemi, to nie miejsce dla ciebie!" Albo może: „Porzućcie nadzieję ci, którzy tu wstępujecie!".

Gundersen rozłożył się na noc pod skalną półką. Parę razy jakiś munzor skrobnął go ostrymi pazurkami po twarzy. Raz zbudził się, gdyż wydawało mu się, że z przepaści dochodzi rozpaczliwe łkanie kobiety. Podszedł na skraj występu i zobaczył, że w dole szaleje burza śnieżna. Płaczu już więcej nie usłyszał. Zasnął znów i spał snem narkotycznym, aż zbudziły go promienie wschodzącego słońca.

Umył się w lodowatym strumieniu i podjął wędrówkę. W trzeciej godzinie wspinaczki minął grupę pięciu nildorów wlokących się na swe ponowne narodziny. Nie były zielone, ale różowo-szare i należały do pokrewnej rasy nildorów ze wschodniej półkuli. Skóra ich była sztywna i popękana, a trąby — grubsze i dłuższe niż u nildorów z zachodu — zwisały bezwładnie. Nildory były wyczerpane. Nie znając sposobu przepłynięcia oceanu musiały wyruszyć drogą lądową poprzez wysuszone Morze Piasku.

— Niech radość opromieni wasze ponowne narodziny! — zawołał mijając je.

— Niech twa podróż przebiega spokojnie — odpowiedział mu jeden z nich.

One również nie widziały nic niewłaściwego w jego obecności. Ale on sam nie mógł pozbyć się myśli, że jest intruzem, że wdarł się tu na siłę. Oczekiwał, że lada chwila pojawi się jakiś strażnik góry i zabroni mu iść dalej.

Ponad nim, wyżej o dwa lub trzy okrążenia ścieżki, coś się działo. Widać było dwa nildory i z dziesięć sulidorów stojących u wejścia do jakieś czarnej rozpadliny w skalnej ścianie. Mógł je dostrzec wychylając się niebezpiecznie z samej krawędzi ścieżki. Z tej pieczary wyłonił się trzeci nildor, a kilka sulidorów weszło do środka. Jakiś przystanek w drodze do miejsca ponownych narodzin — pomyślał.

Ścieżka otaczała pętlą sterczącą grań i droga przedłużała się. Zapadł już zmierzch, a pieczara, do której zdążał, była wciąż na wyższym poziomie. Dotarł do niej, gdy zrobiło się już zupełnie ciemno.

Mgła otuliła wszystko dokoła. Znajdował się pewnie w połowie drogi do szczytu. Tutaj ścieżka rozszerzała się tworząc plac pokryty łupkami jasnego kamienia. W zagłębieniu skalnej ściany Gundersen zobaczył czarny otwór w kształcie odwróconego V, który prowadził do jakiejś pieczary. Po lewej stronie wejścia leżały dwa śpiące nildory, a po prawej rozprawiało o czymś pięć sulidorów.

Gundersen usadowił się za pokaźnym głazem, skąd niedostrzeżony mógł obserwować wejście do jaskini. Sulidory weszły do środka i przez jakąś godzinę nic się nie działo.

Potem zobaczył, że wyszły, zbudziły jednego z nildorów i wprowadziły go do jaskini. Minęła druga godzina nim przyszły po następnego. Gundersen był sam. Mógł teraz zajrzeć do jaskini, ale wahał się niezdecydowany, przejęty dreszczem. Trudno mu było oddychać, nic nie widział, bo wszystko przesłaniała mgła. Chciał odzyskać choć trochę tej pewności siebie, jaką odczuwał pierwszego dnia po śmierci Cullena, kiedy wyruszył w tę ciężką samotną wędrówkę. Wreszcie, z wielkim wysiłkiem, wziął się w garść i w końcu się zdecydował.

Wszedł do pieczary.

Wokół panowała ciemność. Przy wejściu nie było widać ani nildorów, ani sulidorów. Ostrożnie posuwał się naprzód. Jaskinia była zimna, ale sucha. Zaryzykował — zapalił mały płomień miotacza i wówczas zobaczył, że stoi na środku ogromnej komnaty, której sklepienie niknęło w mroku. Na wprost widział wylot korytarza. Przejście było wystarczająco szerokie dla Gundersena, ale nildory musiały się przez nie przeciskać z niemałym trudem.

Skierował w stronę tego przejścia. Zgasił miotacz i posuwał się w głąb po omacku dotykając ścian. Korytarz zakręcał ostro w lewo, a po dwudziestu krokach równie ostro w prawo. Za drugim zakrętem powitało Gundersena słabe światło, które sączyło się z fosforyzujących tworów grzybowatych na suficie. Poczuł ulgę. a równocześnie zaniepokoił się, że ktoś może go zauważyć. Korytarz ciągnął się w nieskończoność w głąb góry, a po obu jego stronach znajdowały się dalsze komnaty i przejścia.

Posunął się naprzód i zajrzał do najbliższej z tych komnat. Znajdowało się w niej coś wielkiego, dziwnego, ale wyraźnie żywego. Na podłodze na gołych kamieniach spoczywała masa różowego mięsa, bezkształtna i spokojna. Gundersen wypatrzył krótkie, grube odnóża i zakręcony ogon. Nie widział głowy ani innych charakterystycznych szczegółów pozwalających zakwalifikować to coś do jakiegoś znanego gatunku. Mógł to być nildor, choć nie wydawał się dostatecznie duży. Gundersen obserwował to i zobaczył, że w pewnej chwili nabrzmiało biorąc oddech, a potem to obrzmienie powoli opadło. Następny wdech i wydech nastąpił za parę minut. Gundersen poszedł dalej.

W kolejnej sali znalazł podobną kupę nieuformowanego mięsa. W trzeciej — to samo. Sąsiednia komnata zajęta była przez sulidora leżącego w dziwnej pozycji: na plecach ze sztywno wyciągniętymi do góry łapami. W następnej też był sulidor, w takiej samej pozycji, a uderzające było, iż nie miał futra — leżał zupełnie nagi i pod gładką, szarą skórą rysowały mu się wyraźnie wszystkie mięśnie. Idąc dalej Gundersen napotkał coś jeszcze bardziej dziwacznego: miało to grzebień, kły i trąbę nildora, ale kształty i potężne łapy sulidora. Cóż to za koszmarny potworek? Gundersen stał przez dłuższą chwilę patrząc zdumiony i zastanawiał się, w jaki sposób głowa nildora mogła zostać złączona z ciałem sulidora. Zdawał sobie sprawę, że nie może to być wynik naturalnego skojarzenia. Ten śpiący stwór ma po prostu cechy obu gatunków, a więc? Jakaś hybryda? Mieszanka genetyczna?

Nie miał pojęcia. Teraz jednak już wiedział, że to nie jest stacja przystankowa na drodze do miejsca ponownych narodzin. Tu właśnie odbywały się ponowne narodziny.

W dali, z bocznego korytarza wyłoniły się jakieś istoty i przeszły przez główną komnatę. Były to dwa sulidory i nildor. Gundersen przywarł do ściany i pozostał bez ruchu, dopóki się nie oddaliły i nie Zniknęły w dalszym pomieszczeniu. Potem podjął znowu swoją wędrówkę.

Widział same cuda. W tym miejscu nie obowiązywały żadne bariery.

Tu oto leżała gąbczasta masa różowego mięsa z jedną jedyną rozpoznawalną cechą — długim ogonem sulidora. Tam znajdował się sulidor pozbawiony futra, a łapy były skrócone i grube — przypominały nogi nildora. Tułów również stawał się ciężki i gruby. Tu znów leżał kawał surowego mięsa niepodobny ani do nildora, ani do sulidora, ale żywy, czekający na twórczą dłoń rzeźbiarza. A tutaj zgromadzono trąby, grzebienie, kły, szpony, łapy i ogony. Leżały płaty futra oraz gładkiej skóry, nieuformowane kawały mięsa.

Wydawało się, iż nie obowiązywały tu żadne prawa biologii. A nie była to też zabawa w inżynierię genetyczną. Gundersen wiedział, że na Ziemi każdy zdolny technik zręcznymi ukłuciami igły i wprowadzeniem odpowiednich leków potrafi przemodelować plazmę — mógł spowodować, że wielbłądzica urodzi hipopotama albo wiewiórka — kota, a nawet kobieta wyda na świat sulidora. Tutaj jednak działo się coś zupełnie innego.

Gundersen wiedział, że na Ziemi można skłonić każdą żywą komórkę, by grała rolę zapłodnionego jajeczka, dzieliła się, rosła i przekształcała w pełny organizm. Jad z Belzagora był jednym z katalizatorów w takich procesach. Ale tu działo się coś zgoła odmiennego.

Tutaj — uświadomił sobie Gundersen — dokonywała się transmutacja gatunków. Tu nie ulegały obróbce komórki rozrodcze, ale dorosły organizm. Teraz zrozumiał uwagę Na-sinisula, gdy zapytał, czy sulidory również podlegają ponownym narodzinom: „Gdyby nie było dnia, jakże mogłaby być noc"? Właśnie tak: nildor w sulidora, sulidor w nildora. Gundersen doznał szoku, zakręciło mu się w głowie i musiał oprzeć się o ścianę. Nie widział we wszechświecie żadnego punktu oparcia. Co było prawdziwe? Co było trwałe?

Zastanawiał się, co na tej górze działo się niegdyś z Kurtzem.

Wszedł do komory, w której leżało jakieś stworzenie podlegające metamorfozie, mniejsze od nildora, a większe niż sulidor. Miało zęby, a nie kły, trąbę zamiast ryja i pokryte było futrem. Nie miało szponów, tylko łapy z grubymi poduszkami, ale ciało ukształtowane tak, że mogło chodzić w postawie wyprostowanej.

— Kim jesteś? — wyszeptał Gundersen. — Kim jesteś? Kim byłeś? Dokąd zmierzasz?

Ponowne narodziny. Jeden cykl następuje po drugim. Nildory podejmujące pod wewnętrznym przymusem pielgrzymkę na północ, wkraczają do tych jaskiń i stają się… sulidorami? Czy to możliwe?

Jeżeli to prawda, myślał Gundersen, to rzeczywiście nie wiemy nic o tej planecie. A to… jest prawda!

Zaczął biegać jak szalony z jednego pomieszczenia do drugiego, nie dbając już o to, że może zostać zauważony. Każda komora potwierdzała jego przypuszczenie. Widział nildory i sulidory w różnych fazach metamorfozy. Niektóre były nieomal całkowicie nildorami, niektóre bezsprzecznie sulidorami. ale większość znajdowała się w takim stanie, że trudno było powiedzieć, w jakim ostatecznym kierunku zmierzają. Wszystkie spały, nie poruszały się. W tych zimnych ciemnych komnatach przemiana przechodziła jak sen.

Gundersen dotarł do końca korytarza. Oparł dłonie o zimny kamień. Potem odwrócił się bez tchu, zlany potem, i wszedł do ostatniej komnaty.

Znajdował się w niej sulidor. Nie spał jeszcze. Trzy węże z tropików delikatnie oplatały go swymi splotami. Sulidor był ogromny, posiwiały ze starości i prezentował się niezmiernie godnie.

— Na-sinisul? — spytał Gundersen

— Wiedzieliśmy, że nadejdzie czas, kiedy będziesz musiał tu przyjść, Edmundzie Gundersenie.

— Nigdy nie wyobrażałem sobie… Nie rozumiałem…

— Gundersen przerwał i starał się opanować. — Wybacz mi — powiedział już spokojniej — jeśli mimo woli stałem się intruzem. Czy może przeszkodziłem ci w rozpoczęciu ponownych narodzin?

— Mam jeszcze parę dni — odparł sulidor. — Teraz przygotowuję komnatę.

— I wyjdziesz z niej jako nildor?

— Tak — oświadczył Na-sinisul.

— Życie płynie tu cyklicznie: sulidor w nildora, nildor w sulidora, sulidor w…

— Tak. Wciąż na nowo. Odrodzenie po odrodzeniu.

— A więc wszystkie nildory spędzają część życia jako sulidory, a wszystkie sulidory jako nildory?

— Tak. Wszystkie.

Jak to się zaczęło — zastanawiał się Gundersen. W jaki sposób połączyły się losy tych dwóch jakże różnych gatunków? Jak to się stało, że cała populacja zgodziła się poddać takiej metamorfozie? Nie mógł tego zupełnie pojąć. Ale wiedział teraz, dlaczego nigdy nie widział dziecka nildora lub sulidora.

— Czy na tym świecie — zapytał — rodzi się potomstwo nildorów lub sulidorów?

— Tylko wtedy, jeśli trzeba zastąpić tych, którzy już nie mogą się odrodzić. Nie zdarza się to często. Wielkość naszej populacji jest stała.

— Stała, a jednak wciąż zmieniająca się.

— Wzór tych zmian daje się przewidzieć — oznajmił Na-sinisul. — Gdy się stąd wyłonię, będę Fi'gontorem dziewiątych narodzin. Moi pobratymcy już trzydzieści obrotów czekają na mnie, ale pewne okoliczności wymagały, bym pozostał dłużej wśród lasów i mgły.

— Czy narodziny już po raz dziewiąty są rzeczą niezwykłą?

— zainteresował się Gundersen.

— Są wśród nas tacy, którzy byli tu już piętnaście razy. Są i tacy, którzy czekają nawet sto obrotów, nim zostaną wezwani po raz pierwszy. Nie wiadomo kiedy nadejdzie wezwanie. A dla tych, którzy na to zasługują, życie nie ma końca.

— Nie ma… końca…?

— Czemu miałoby się kończyć? — zdziwił się Na-sinisul.

— Na tej górze zostajemy oczyszczeni z zatrucia latami, a w innymi miejscu oczyszczamy się z trucizny grzechów.

— To się dzieje na płaskowyżu centralnym.

— Widzę, że rozmawiałeś z człowiekiem Cullenem.

— Tak — przyznał Gundersen. — Tuż przed jego śmiercią.

— Wiedziałem, że jego życie dobiegło końca — powiedział Na-sinisul. — Tutaj wiadomości docierają szybko.

— Gdzie znajdują się Srin'gahar i Luu'khamin, i inni, z którymi podróżowałem — spytał Gundersen.

— Są tutaj, w komnatach niedaleko stąd.

— Już się odradzają?

— Tak, od paru dni. Wkrótce staną się sulidorami i będą żyć na północy, aż zostaną wezwani, by ponownie przybrać kształty nildorów. Odnawiamy swoje dusze dzięki temu, że wkraczamy w nowe życie.

— Czy będąc sulidorem pamiętasz swoje poprzednie życie jako nildora? — chciał wiedzieć Gundersen.

— Oczywiście! Jaką wartość może mieć doświadczenie, o którym się zapomni? Gromadzimy mądrość. Nasze poznanie prawdy jest głębsze dzięki temu, że widzimy wszechświat raz oczami nildora, a raz sulidora. Obie formy istnienia różnią się od siebie nie tylko ciałem. Ponowne narodziny są wejściem w nowy świat, a nie jedynie w nowe życie.

— A jeśli ktoś — z wahaniem zapytał Gundersen — nie jest z tej planety, czy może przejść ponowne narodziny? Co się wtedy dzieje? Jakie zmiany zachodzą?

— Widziałeś Kurtza?

— Widziałem — odpowiedział Gundersen. — Ale nie mam pojęcia co się z nim stało.

— Kurtz stał się prawdziwym Kurtzem — oznajmił sulidor.

— Wasz gatunek nie podlega prawdziwej transformacji, ponieważ nie posiadacie gatunku uzupełniającego. Zmieniacie się, owszem, ale jedynie w granicach własnego potencjału; wyzwalacie te siły, które już w was istnieją. Kurtz, kiedy spał, wybrał dla siebie nową formę — nikt mu jej nie narzucał. Nie jest łatwo wytłumaczyć to słowami, Edmundzie Gundersenie.

— Gdybym więc ja ponownie się narodził, nie musiałbym koniecznie zmieniać się w coś takiego jak Kurtz?

— Nie. Chyba, że twoja dusza jest taka sama jak dusza Kurtza, co jednak nie jest możliwe.

— Czym w takim razie mógłbym się stać?

— Tego nikt nie wie. Jeśli chcesz przekonać się, co mogą ci przynieść ponowne narodziny, musisz po prostu narodzić się po raz drugi.

— Ale czy będzie mi wolno? — upewnił się Gundersen.

— Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, powiedziałem ci — mówił Na-sinisul spokojnie i poważnie — że nikt na tym świecie nie będzie cię powstrzymywał od zrobienia czegokolwiek. Nie zatrzymano cię, gdy wstępowałeś na Górę Odrodzenia, nie byłeś powstrzymywany, kiedy badałeś komnaty. Powtórne narodziny nie zostaną ci odmówione, jeśli czujesz potrzebę, by ich doświadczyć.

Gundersen powiedział natychmiast, zdecydowanie i wyraźnie:

— Chcę się ponownie narodzić.

Загрузка...