VII

Kiedy rankiem znaleźli się w drodze, Srin'gahar, co było do niego niepodobne, pierwszy rozpoczął rozmowę.

— Opowiedz mi o słoniach, przyjacielu mej podróży. Jak one wyglądają? Jak żyją?

— Gdzie usłyszałeś o słoniach?

— Ziemianie w hotelu mówili o nich. Także i w przeszłości coś o tym słyszałem. Są to ziemskie stworzenia podobne do nildorów, prawda?

— Istnieje pewne podobieństwo — przyznał Gundersen.

— Bliskie podobieństwo?

— Jest wiele zbieżności — Gundersen żałował, że Srin'gahar nie jest w stanie pojąć rysunku. — Są długie i wysokie jak ty — objaśniał. — Mają po cztery nogi, ogon i trąbę. Posiadają również kły, ale tylko dwa — jeden tu, a drugi tu. A tutaj — Gundersen wskazał grzebień na głowie Srin'gahara — nie mają nic. I ich kości nie są tak giętkie, jak twoje.

— Wygląda mi na to — myślał głośno Srin'gahar — że te słonie są bardzo podobne do nildorów.

— Chyba tak.

— Dlaczego tak jest, możesz mi powiedzieć? Czy uważasz, że my i te słonie możemy stanowić jedną rasę?

— To niemożliwe — zaprotestował Gundersen. — To po prostu… eee… — szukał odpowiedniego określenia, bowiem słownik nildorów nie zawierał terminów z zakresu genetyki. — Po prostu rozwój życia w różnych światach przebiega podobnie. Pewne zasadnicze wzorce żyjących stworzeń powtarzają się wszędzie. Wzorzec słonia — wzorzec nildorów to jeden z nich. Wielkie cielsko, ogromna głowa, krótka szyja, długa trąba umożliwiająca chwytanie i manewrowanie przedmiotami bez potrzeby schylania się i wspinania, te cechy będą rozwijały się wszędzie tam, gdzie występują sprzyjające warunki.

— Ach, więc widziałeś słonie i na innych światach?

— Na niektórych — przyznał Gundersen. — Występują tam stworzenia, których rozwój przebiegał w podobny sposób, chociaż najbliższe podobieństwo istnieje między słoniami i nildorami. Mógłbym ci wymienić z pół tuzina innych stworzeń, których cechy wskazują na przynależność do tej samej grupy. Odnosi się to także do innych form życia — do owadów, płazów, małych ssaków i tak dalej.

— Gdzie, w takim razie, istnieje na Belzagorze odpowiednik człowieka?

Gundersen zawahał się. — Nie powiedziałem, że wszędzie są dokładne odpowiedniki. Myślę, że najbardziej wzorcom ludzkim na waszej planecie odpowiadają sulidory. Ale nie jest to bardzo bliskie podobieństwo.

— Na Ziemi rządzą ludzie. Tutaj sulidory są rasą drugorzędną.

— Dewiacja w rozwoju. Wasz g'rakh jest wyższy od tego, który posiadają sulidory. Na naszej planecie nie ma w ogóle żadnych innych gatunków obdarzonych g'rakh. Wiele jest podobieństw fizycznych pomiędzy ludźmi a sulidorami. One chodzą na dwóch nogach i my także. Jedzą mięso i owoce, my również. Posiadają ręce zdolne do chwytania i my takie mamy. Ich oczy umieszczone są na przodzie głowy tak samo jak nasze. Wiem, że są większe, silniejsze, bardziej owłosione i mniej inteligentne niż istoty ludzkie, ale chcę ci uzmysłowić, że na różnych planetach istnieją podobne wzorce rozwoju, chociaż nie ma żadnego związku krwi pomiędzy…

— Skąd wiesz, że słonie nie mają g'rakh? — wtrącił spokojnie Srin'gahar.

— My… one… to przecież jasne, że… — Gundersen urwał czując się niezręcznie. A po namyśle powiedział ostrożnie:

— Nigdy nie wykazały żadnej właściwości posiadania g'rakh. Nie prowadzą osiadłego życia, nie mają struktury plemiennej, żadnej technologii, żadnej religii, żadnej ciągłości kulturowej.

— My też nie prowadzimy osiadłego życia we wsiach i nie mamy technologii — oświadczył nildor. — Łazimy po dżungli i napychany się liśćmi oraz młodymi gałązkami. Słyszałem, że tak o nas mówiono i to jest prawda.

— Ale wy jesteście inni. Wy…

— Dlaczego jesteśmy inni? Słonie też wędrują po lasach, napychają się liśćmi i młodymi gałązkami, czyż nie tak? Nie odziewają się w żadne skóry. Nie wytwarzają narzędzi. Nie mają książek. A jednak dopuszczasz, że my mamy g'rakh, a upierasz się, że one nie mają.

— Nie potrafią przekazywać sobie idei — powiedział Gundersen zupełnie zdesperowany. — Mogą powiedzieć sobie chyba najprostsze rzeczy — o pożywieniu, o kopulacji, o niebezpieczeństwie, ale to wszystko. Gdyby władały prawdziwym językiem już byśmy to wykryli, a poznaliśmy jedynie parę podstawowych dźwięków, jakie one wydają.

— Być może mowa ich jest tak skomplikowana, że nie jesteście w stanie jej zbadać — zasugerował Srin'gahar.

— Wątpię. Jak tylko pojawiliśmy się tutaj, od razu poznaliśmy, że mowa nildorów jest językiem i byliśmy w stanie się go nauczyć. Jednak w ciągu tysięcy lat, w czasie których ludzie i słonie mieszkają na tej samej planecie, nigdy nie zauważyliśmy żadnych oznak, że potrafią one pojmować i przekazywać sobie pojęcia oderwane. A to przecież jest istotą posiadania g'rakh. Zgodzisz się ze mną?

— Powtarzam swoje zdanie. A co, jeśli jesteście do tego stopnia niżsi w rozwoju od waszych słoni, że nie możecie pojąć ich głębi?

— Sprytnie to wykoncypowałeś, Srin'gaharze. Nie mogę jednak uznać tego za sytuację panującą w rzeczywiście istniejącym świecie. Skoro słonie posiadają g'rakh, to czemu przez cały czas swego pobytu na Ziemi nie zdołały do niczego dojść? Dlaczego rodzaj ludzki zdominował całą planetę, a słonie zostały stłoczone w jednym małym zakątku, a właściwie już prawie wyeliminowane?

— Zabijacie słonie?

— Już teraz nie. Ale był czas, kiedy ludzie zabijali słonie na mięso albo dla zdobycia ich kłów na ozdoby. Był też czas, kiedy używano słoni jako zwierząt pociągowych. Gdyby słonie miały g'rakh, to…

Nagle zdał sobie sprawę, że wpadł w pułapkę zastawioną przez Srin'gahara.

— Także na tej planecie — powiedział nildor — tutejsze „słonie" pozwalały eksploatować się przez ludzi. Nie zjadaliście nas wprawdzie i rzadko kiedy zabijaliście, ale często zmuszaliście do pracy. A mimo to uznajecie, że jesteśmy istotami posiadającymi g'rakh.

— To, co robiliśmy tutaj — oświadczył Gundersen — było kardynalnym błędem i kiedy uświadomiliśmy to sobie, zrzekliśmy się panowania na waszym świecie i wynieśliśmy się stąd. Ale to jeszcze wcale nie dowodzi, że słonie są istotami rozumnymi, posiadającymi odczucia zmysłowe. Są to zwierzęta, Srin'gaharze, zwyczajne, wielkie zwierzęta i nic ponad to.

— Miasta i maszyny nie są jedynymi osiągnięciami g'rakh.

— Gdzież więc są ich osiągnięcia duchowe? Co słoń myśli o naturze wszechświata? Co sądzi o Twórczej Mocy? Jak określa swoje własne miejsce w społeczeństwie?

— Tego nie wiem — przyznał Srin'gahar. — Ale też i ty tego nie wiesz, przyjacielu mej podróży, ponieważ język słoni jest ci niedostępny. Błędem jest utrzymywać, że g'rakh nie istnieje tam, gdzie nie jesteś w stanie go dostrzec.

— W takim razie możliwe, że i malidory również obdarzone są g'rakh. I jadowite węże. I drzewa, i winorośle, i…

— Nie — zaprotestował Srin'gahar. — Na tej planecie tylko nildory i sulidory posiadają g'rakh. Wiemy to ponad wszelką wątpliwość. W waszym świecie niekoniecznie tylko ludzie muszą być rozumni.

Gundersen doszedł do wniosku, że nie ma sensu przeciągania dłużej tej dyskusji. Czy Srin'gahar był szowinistą broniącym duchowej wyższości „słoni" w całym wszechświecie, czy też celowo przyjął pozycję ekstremalną, by ujawnić ludzką arogancję — tego Gundersen nie wiedział. Nie miało to zresztą znaczenia.

— Muszę ci ustąpić — stwierdził Gundersen z kurtuazją

— choć może kiedyś sprowadzę słonia na Belzagor i wtedy powiesz mi, czy on ma g'rakh, czy nie ma.

— Powitam go jak brata.

— Być może rozczaruje cię pusta głowa twego brata — powiedział Gundersen. — Ujrzysz stworzenie kształtem przypominające ciebie, ale obawiam się, że nie odnajdziesz w nim duszy.

— Sprowadź słonia, towarzyszu mej podróży, a ja już osądzę, co jest w jego głowie — rzekł Srin'gahar. — Ale powiedz mi jeszcze jedną rzecz i już nie będę cię zanudzał:

kiedy twoi współbracia mówią na nas „słonie" to dlatego, że uważają nas za zwierzęta? Słonie to są „wielkie, zwyczajne zwierzęta", takie przecież były twoje słowa. Czy goście z Ziemi tak właśnie na nas patrzą?

— Mają na myśli jedynie zewnętrzne podobieństwo pomiędzy nildorami a słoniami. Mówią, że wyglądacie jak słonie.

— Chciałbym móc w to uwierzyć — oznajmił nildor i zapadł w milczenie, pozostawiając Gundersena z poczuciem winy i wstydu.

W milczeniu podążali na północ wzdłuż wrzącego strumienia. Tuż przed południem doszli do jego źródła: było to półkoliste jezioro, wciśnięte między dwa łańcuchy stromych wzgórz. Znad powierzchni tego jeziora unosiły się kłęby tłustej pary.

Gundersena zainteresowało jezioro i jego niezwykła flora, chciał przyjrzeć mu się bliżej, ale jakoś nie miał śmiałości poprosić Sin'ghara, aby się zatrzymał.

Kiedy zbliżyli się do zakola jeziora, dał się słyszeć od wschodniej strony niesamowity hałas i trzask łamanych gałęzi. Cała procesja nildorów zatrzymała się, by zobaczyć, co też się dzieje. Gundersenowi wydawało się, iż lada chwila wychynie z dżungli jakiś polujący dinozaur, przemieszczony tu przez pomyłkę z innego czasu i przestrzeni. Zamiast tego, spoza wzgórz, wyjechał mały, płaskonosy wehikuł, w którym rozpoznał hotelowy łazik! Pojazd ciągnął prymitywną przyczepę na wielkich kołach. Na tej rozklekotanej, podskakującej przyczepie stały cztery namiociki, a wokół nich góra bagażu. Na tyle platformy, trzymając się kurczowo drabinek, tkwiło ośmiu turystów, których Gundersen widział parę dni temu w hotelu na wybrzeżu.

— To twoi ziomkowie — powiedział Srin'gahar. — Chcesz pewnie z nimi porozmawiać.

Prawdę mówiąc, w owej chwili Gundersen był jak najdalszy od chęci ujrzenia turystów. Wolałby już szarańczę, skorpiony i jadowite węże — wszystko, byle nie ich. Miał w sobie jeszcze posmak przeżycia mistycznego, jakiego doświadczył wśród nildorów i którego naturę zaledwie mógł pojąć. A teraz, odizolowany od spraw ziemskich, zdążał do krainy powtórnych narodzin pochłonięty zasadniczymi problemami zła i dobra, rozumu oraz stosunku ludzi do innych istot. Zaledwie przed chwilą zmuszony był do niemiłej, a nawet bolesnej konfrontacji z własną przeszłością odpowiadając na niby przypadkowe, a jednak przemyślane pytania Srin'gahara o duszę słoni. I nagle znów miał znaleźć się pomiędzy tymi pustymi, trywialnymi istotami ludzkimi. Jeśli zdołał zyskać w oczach swego towarzysza, nildora, jakieś cechy indywidualności, to znikną one natychmiast, gdy włączy się do niezróżnicowanej gromady Ziemian. W głębi duszy wiedział, że ci turyści, a przynajmniej niektórzy z nich, nie byli aż tak wulgarni i prymitywni, jak to widział. Byli to zwykli ludzie, przyjaźni, niezbyt mądrzy, dobrze sytuowani i prawdopodobnie ich życiu na Ziemi mało co można było zarzucić. Ale tutaj wydawali się papierowymi figurkami, ponieważ nie posiadali żadnego wewnętrznego związku z planetą, którą postanowili zwiedzić; była im ona absolutnie obojętna. Gundersen nie chciał, aby Srin'gahar stracił swoje pojęcie o nim, jako o kimś lepszym od reszty Ziemian przybyłych na Belzagor. Obawiał się, że potok słów wylewanych przez turystów ogarnie go i zmyje jego odrębność.

Łazik, najwyraźniej wyczerpany holowaniem przyczepy, zatrzymał się kilkanaście metrów od brzegu jeziora. Wylazł z niego Van Beneker, jeszcze bardziej zaniedbany i spocony niż zwykle.

— Wszyscy wysiadać — zawołał do turystów. — Idziemy popatrzeć na jedno ze sławnych, gorących jezior.

Gundersen zastanawiał się, czy nie powiedzieć Srin'gaharowi, by poszedł dalej. Cztery pozostałe nildory, zaspokoiwszy swoją ciekawość, oddaliły się już w stronę drugiego końca jeziora. Postanowił jednak chwilę pozostać. Wiedział, że lekceważenie członków własnego gatunku nie przydałoby mu uznania w oczach Srin'gahara.

Van Beneker zwrócił się do Gundersena, by go pozdrowić. — Dzień dobry! — zawołał. — Jak to miło znów pana zobaczyć! Dobrą ma pan podróż?

Turyści wygramolili się z przyczepy. Byli tacy i zachowywali się zupełnie tak, jak to sobie Gundersen wyobrażał: zblazowani, znudzeni i przesyceni cudami, jakie widzieli. Stein, ten właściciel knajpy z doskonałymi ślimakami, sprawdził przysłonę w kamerze i fachowo dokonał 360-stopniowego hologramu całej sceny, ale kiedy odbitka wysunęła się powoli ze szczeliny w aparacie, nawet na nią nie spojrzał — ważne było robienie zdjęć, a nie samo zdjęcie. Watson, lekarz, opowiadał Christopherowi, finansiście, jakąś anegdotę, która dawno temu przestała być śmieszna, a ten bezmyślnie chichotał. Kobiety, wymięte, wymęczone pobytem w dżungli, nie zwracały wcale uwagi na jezioro. Dwie oparły się o łazika i czekały aż im się powie, co oglądają; dwie inne, skoro spostrzegły obecność Gundersena, szybko wyciągnęły z torebek szminki.

— Nie zostanę tu długo — zapewnił Srin'gahara. Podszedł Van Beneker.

— Cóż za podróż — wybuchnął. — Co za cholerna droga! No, ale właściwie powinienem się do tego przyzwyczaić. A jak u pana, wszystko dobrze, panie Gundersen?

— Nie narzekam. — Gundersen wskazał głową przyczepę.

— Skąd pan wytrzasnął takiego grata?

— Zrobiliśmy ją parę lat temu, gdy zepsuła się ciężarówka. Teraz wozimy nią turystów, kiedy nie uda się zaangażować nildorów.

— Wygląda jak osiemnastowieczna machina.

— Widzi pan, nie pozostało nam tu wiele nowoczesnego sprzętu. Nie mamy pomocniczych mechanizmów napędowych ani hydraulicznych robotów. No, ale zawsze znajdzie się parę kółek i jakaś plandeka. To musi wystarczyć.

— Co się stało z tymi nildorami, które przywiozły nas z lotniska do hotelu? Sądziłem, że skłonne były dla was pracować.

— Czasem chcą, czasem nie chcą — powiedział Van Beneker. — Są nieobliczalne. Nie możemy ich zmusić do pracy i nie możemy ich nająć. Możemy tylko grzecznie poprosić, a jak odmówią — nie ma odwołania. Parę dni temu oznajmiły, że przez jakiś czas nie będą do naszej dyspozycji, więc musieliśmy wyciągnąć tę przyczepę… — Zniżył głos.

— Moim zdaniem, to z powodu tych głupich „małp", które uważają, że nildory nie rozumieją po angielsku i powtarzają w kółko: „Jakie to okropne, że taką piękną i wartościową planetę musieliśmy oddać bandzie słoni".

— W drodze tutaj — stwierdził Gundersen — niektórzy z nich wyrażali zdecydowanie liberalne poglądy. Przynajmniej dwóch panów opowiadało się stanowczo za przekazaniem władzy mieszkańcom planety.

— A oczywiście. Na Ziemi nałykali się różnych politycznych teorii wolnościowych: oddać światy skolonizowane długo uciskanej ludności miejscowej i temu podobne. A teraz, tutaj, nagle doszli do wniosku, że nildory wcale nie są „ludnością", a po prostu zwierzętami, śmiesznymi słoniami i że chyba jednak powinniśmy zatrzymać tę planetę dla siebie — Van Beneker splunął. — A nildory słuchają tego. Udają, że nie znają języka, ale znają, wiem dobrze, że znają. I jak można się spodziewać, że takich ludzi będą chciały nosić na swoim grzbiecie.

— Rozumiem — odparł Gundersen.

Spojrzał na turystów, którzy wybałuszali oczy na Srin'gahara skubiącego opodal młode gałązki. Watson trącił w bok Mirafloresa, a ten zacisnął wargi i pokręcił głową z dezaprobatą. Gundersen nie mógł dosłyszeć, co mówili, ale domyślał się, że wyrażali pogardę dla żarłoczności Srin'gahara. No bo jakże cywilizowane istoty mogą ściągać trąbą pożywienie z drzewa?

— Zostanie pan i zje z nami lunch, panie Gundersen? — zapytał Van Beneker.

— Dziękuję za zaproszenie — odpowiedział Gundersen.

Usiadł w cieniu, a Van Beneker zebrał swych podopiecznych i poprowadził ich nad brzeg parującego jeziora. Kiedy już tam byli, Gundersen wstał spokojnie i dołączył do grupy. Zaczął słuchać tego, co mówił przewodnik, ale trudno mu było skupić uwagę.

„Strefa wysokich temperatur… powyżej 70 stopni C… w niektórych miejscach wyższa, nawet powyżej temperatury wrzenia, a jednak istnieją żywe organizmy… specjalna adaptacja genetyczna… nazywamy je ciepłolubne… DNA nie zagotowuje się, nie, ale procent spontanicznych mutacji jest bardzo wysoki, gatunki zmieniają się w niewiarygodnym tempie…".

Nagle Gundersen zdał sobie sprawę, że w pobliżu nie ma Srin'gahara. Niespokojny odszedł od brzegu jeziora, by go poszukać. Odnalazł miejsce, gdzie pożywiały się nildory:

niższe gałęzie wielu drzew były obdarte z kory. Ślady nildorów prowadziły w głąb dżungli. Ogarnęło go przerażenie na myśl, że Srin'gahar odszedł sobie spokojnie i porzucił go.

Będzie musiał przerwać podróż. Nie ośmieli się zapuścić sam, pieszo w te dzikie bezdroża. Poprosi Van Benekera, żeby zabrał go z powrotem. Może uda mu się dostać jakiś środek transportu do Krainy Mgieł.

Grupa turystów zbliżała się właśnie wracając znad jeziora. Van Beneker szedł z siatką przewieszoną przez ramię, a w niej poruszały się jakieś wyłowione stworzenia.

— Lunch — oznajmił. — Mam dla nas trochę krabów galaretowatych. Głodny?

Gundersen przywołał na twarz wymuszony uśmiech. Obserwował, wcale nie odczuwając głodu, jak Van Beneker otworzył siatkę i wysypał z dziesięć owalnych, purpurowych stworzeń, każde z nich inne co do wyglądu i wielkości. Łaziły oszołomione i porażone chłodem. Unosiła się z nich para. Van Beneker poprzecinał im sprawnie rdzenie pacierzowe zaostrzonym patykiem i upiekł przy pomocy miotacza płomieni. Potem otworzył ich skorupy i ukazało się blade, drżące jak galareta mięso. Trzy kobiety skrzywiły się i odwróciły. Tylko pani Miraflores wzięła kraba i jadła z apetytem. Wydawało się, że mężczyznom też smakuje. Gundersen skubał galaretę i co chwila spoglądał w las. Był zgnębiony z powodu Srin'gahara. Dochodziły doń urywki rozmowy:

— …ogromne potencjalne zyski i tak zmarnowane, po prostu zmarnowane…

— …jeśli nawet, to naszym obowiązkiem jest popieranie dążeń do samookreślenia na każdej planecie, która…

— …ale czy to ludzkie?

— …a gdzie dusza? To jedyny sposób, by uznać, że…

— …słonie, nic innego, tylko słonie. Widzieliście, jak obgryzały te drzewa…

— …do przekazania im władzy, co było błędem, doprowadziła mniejszość kierująca się czułostkowością…

— Jesteś zbyt surowy, kochanie. Rzeczywiście, na niektórych planetach były nadużycia, ale…

— …głupi polityczny oportunizm, tak bym to nazwał. Ślepi prowadzą ślepych…

— …potrafią pisać? Potrafią myśleć? Nawet w Afryce mieliśmy do czynienia z istotami ludzkimi, a i tam…

— …dusza, wewnętrzne życie…

— …kupy purpurowego łajna na plaży…

— Nildory posiadają duszę. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości — oznajmił Gundersen, sam zdziwiony, że włączył się do rozmowy.

Turyści zwrócili się w jego stronę. Zapadło nagłe milczenie.

— Mają wierzenia religijne — mówił dalej — a z tym przecież łączy się świadomość istnienia ducha, duszy, prawda?

— Jaką mają religię? — chciał wiedzieć Miraflores.

— Nie wiem dokładnie. Ale jednym z ważnych jej składników jest ekstatyczny taniec — rodzaj podrygów i kręcenia się w koło — który prowadzi do jakiegoś mistycznego przeżycia. Wiem. Tańczyłem z nimi. Udało mi się osiągnąć część tego przeżycia. Mają również coś, co nazywa się powtórnymi narodzinami. Sądzę, że jest to kulminacyjnym punktem ich obrzędów. Sam tego nie rozumiem. Idą na północ, do Krainy Mgieł i tam coś się z nimi dzieje. Trzymają to w tajemnicy. Przypuszczam, że sulidory coś im dają, może jakiś narkotyk i to odmładza je wewnętrznie i pozwala dostąpić jakby oświecenia. Czy wyrażam się jasno?

Gdy to mówił, prawie nieświadomie zabrał się do nie zjedzonych krabów.

— Mogę tylko powiedzieć — kontynuował — że te ponowne narodziny mają dla nildorów życiowe znaczenie i że pozycja jednostki w organizacji szczepowej zależy od liczby kolejnych narodzin. Wszystko to dowodzi, że nie są zwierzętami. Żyją w społeczności i posiadają kulturę, choć trudną dla nas do pojęcia.

— Dlaczego w takim razie nie mają cywilizacji? — spytał Watson.

— Właśnie powiedziałem, że mają.

— Mam na myśli miasta, maszyny, książki…

— Nie są przystosowani fizycznie do tego, by pisać, budować różne obiekty i w ogóle wykonywać czynności techniczne — odpowiedział Gundersen. — Czy nie widzicie, że nie mają rąk? Rasa wyposażona w ręce tworzy jeden rodzaj cywilizacji, a rasa podobna do słoni — inny.

Gundersen był cały zlany potem i poczuł nagle ogromny apetyt. Zauważył, że kobiety jakoś dziwnie mu się przyglądają. Zrozumiał dlaczego: wpychał w nieopanowany sposób do ust wszystko, co było do zjedzenia. Miał wrażenie, że pęknie mu czaszka, jeśli natychmiast nie zrzuci tego ciężaru, tej wielkiej winy, która gniotła mu duszę i zmusiła go do tej oracji. Nie miało żadnego znaczenia to, że akurat ci ludzie byli najmniej odpowiedni, by szukać u nich rozgrzeszenia. Same nasuwały się niekontrolowane słowa.

— Kiedy przybyłem tutaj — mówił — byłem taki jak wy. Nie doceniałem nildorów i to doprowadziło mnie do popełnienia ciężkiego grzechu, który muszę wam wyznać. Jak wam wiadomo, przez pewien czas byłem tutaj administratorem okręgu. Do moich obowiązków należało wykorzystywanie miejscowej siły roboczej. Ponieważ nie zdawaliśmy sobie sprawy, że nildory są inteligentnymi, autonomicznymi istotami, wykorzystywaliśmy je, przymuszaliśmy do ciężkiej pracy na budowach, do podnoszenia trąbami ciężarów i w ogóle do każdej ciężkiej fizycznej roboty. Traktowaliśmy je jak maszyny.

Gundersen zamknął oczy i czuł, jak cała przeszłość wali się na niego nieubłaganie, jak przytłacza go czarna chmura wspomnień.

— Nildory pozwalały, byśmy je wykorzystywali, Bóg jeden wie, dlaczego. Myślę, że byliśmy tym krzyżem, dzięki któremu ich rasa miała zostać oczyszczona. Pewnego dnia pękła tama w dystrykcie Monroe'go, na północy, niezbyt daleko od granicy Krainy Mgieł i całej plantacji tarniny groziło zalanie. Spowodowałoby to milionowe straty dla Kompanii. Zagrożona również była elektrownia w tym rejonie oraz budynki administracyjne i, powiedzmy sobie, gdybyśmy nie zareagowali dostatecznie szybko, wszystkie nasze inwestycje na północy poszłyby w diabły. Byłem odpowiedzialny za całą akcję. Posłaliśmy już tam wszystkie roboty, jakie mieliśmy, ale to nie wystarczało, trzeba więc też było zatrudnić i nildory. Zagoniliśmy je wszystkie, z każdego zakątka dżungli, pracowaliśmy dzień i noc upadając na twarz. Opanowaliśmy powódź, ale nieszczęście wisiało jeszcze nad nami. Szóstego dnia rankiem pojechałem sprawdzić, czy tama wytrzyma, gdy nadejdzie szczytowa fala i zobaczyłem siedem nildorów, których dotychczas nie widziałem, maszerujących ścieżką na północ. Kazałem im pójść za sobą. Odmówiły, bardzo uprzejmie. Powiedziały, że są w drodze do Krainy Mgieł na uroczystość ponownych narodzin i nie mogą się zatrzymać. Ponownych narodzin? A co mnie obchodziły ich ponowne narodziny?! Nie miałem zamiaru przyjąć tej wymówki, zwłaszcza w obliczu powodzi. Rozkazałem bez namysłu, żeby zgłosiły się do pracy przy tamie albo załatwię się z nimi na miejscu. Ponowne narodziny mogą poczekać, stwierdziłem. Odrodzicie się innym razem. Sytuacja jest poważna. Zwiesiły głowy i końce trąb zanurzyły w piasku — jest to u nich oznaka wielkiego smutku. Przygarbiły się. Jeden z nich powiedział, że bardzo mi współczują. Wściekłem się i oznajmiłem, co mogą zrobić ze swoim współczuciem. A w ogóle, jakim prawem mi współczują. Wydobyłem miotacz ognia — kontynuował. — No, naprzód, ruszać się! Potrzebne jesteście przy robocie. Wielkie oczy patrzyły na mnie żałośnie. Trąby w piasku. Dwa czy trzy odezwały się, że jest im bardzo przykro, ale teraz nie mogą dla mnie pracować, że to niemożliwe, by przerwały swoją podróż, wolą raczej umrzeć. Nie chciały mnie urazić swoją odmową, ale byłem wściekły i postanowiłem, że mi za to zapłacą. Już chciałem jednego podpalić jako ostrzeżenie dla pozostałych, ale powstrzymałem się. Spytałem sam siebie, co u diabła chcę zrobić, a nildory czekały i moi współpracownicy obserwowali mnie i inne nildory też się przyglądały. Podniosłem znów miotacz, żeby zabić jednego z nich, tego, co mi tak współczuł, bo miałem nadzieję, że to przywiedzie inne do rozsądku. A one czekały. No, ale jak można spalić siedmiu pielgrzymów, nawet jeśli przeciwstawiają się wyraźnemu rozkazowi szefa okręgu? Z drugiej strony wystawiony był na próbę mój autorytet. Pociągnąłem więc za spust i przejechałem mu po grzbiecie — przypaliłem go niezbyt głęboko, tylko skórę. Nildor stał bez ruchu, a przecież jeszcze chwila, a mógłbym spalić go na węgiel. I w ten sposób skreśliłem się w ich oczach, bo użyłem przemocy. Na to czekały. Parę nildorów, które wyglądały na starsze od innych, powiedziało, żebym przestał, że się zastanowią i naradzą. Odsunąłem miotacz, a one odeszły, by odbyć konferencję. Nildor, którego przypaliłem, trochę utykał i wyglądał żałośnie, choć nie był zraniony aż tak, jak ja. Ten, który rani, może odnieść cięższe obrażenia, niż jego ofiara, wiecie o tym? Wreszcie nildory zgodziły się uczynić to, co im kazałem. Zamiast więc iść na północ, na ponowne narodziny, poszły pracować przy tamie, nawet i ten przypalony. Po dziewięciu dniach woda zaczęła opadać, elektrownia i plantacja zostały uratowane i wszyscy żyliśmy szczęśliwie przez długie lata.

Gundersen zakończył swą opowieść i zrozumiał, że nie może dłużej patrzeć na tych ludzi. Podniósł skorupę ostatniego kraba i zajrzał, czy nie zostało jeszcze choć trochę galarety. Czuł się wyczerpany, wypompowany. Panowało milczenie i wydawało się, że trwa ono bez końca.

— No i co się wtedy stało? — zapytała pani Christopher. Gundersen spojrzał na nią, przymrużył oczy. Myślał przecież, że powiedział wszystko.

— Nic się nie stało — odparł. — Woda opadła.

— Ale jaka jest pointa tej historii? Miał ochotę cisnąć jej w twarz skorupę kraba.

— Pointa? — zapytał. — Pointa? Ależ… — Poczuł zawrót głowy. — Siedem inteligentnych istot było w drodze, by spełnić najświętszy obrządek swej wiary, a ja, pod groźbą użycia broni, zmusiłem je do pracy nad zabezpieczeniem urządzeń, które nie miały dla nich najmniejszego znaczenia. I poszły i ciągnęły kłody. Czy to niewystarczająca pointa9 Kto tu stał wyżej duchowo? Czym staje się człowiek, jeśli inteligentne, samodzielne stworzenie traktuje jak bydlę?

— Ale to był stan wyższej konieczności — zauważył Watson. — Potrzebna była panu każda pomoc, jaką mógł pan zdobyć. W takiej sytuacji należy odłożyć na bok inne względy. Spóźniły się o dziewięć dni na swoje powtórne narodziny. No i co z tego?

— Nildor zdąża, by się odrodzić, tylko wtedy, gdy nadszedł jego czas — mówił Gundersen zduszonym głosem — a ja nie potrafię powiedzieć, kiedy to jest. Może zależy to od gwiazd, może od układu księżyców. Nildor musi przybyć na miejsce ponownych narodzin w odpowiednim czasie. Jeśli mu się to nie uda, nie zostanie odrodzony. Siedem nildorów już i tak było spóźnionych, bo ulewne deszcze rozmyły drogi na południu, a jak jeszcze dołożyłem im te dziewięć dni, to zrobiło się absolutnie za późno. Gdy skończyły się prace przy budowie tamy, wróciły po prostu na południe, do swego plemienia. Nie wiedziałem, dlaczego. Dopiero znacznie później zrozumiałem, że straciły szansę na ponowne narodziny i że będą musiały czekać dziesięć, a może dwadzieścia lat, by wyruszyć ponownie. A może już nigdy nie będą miały następnej szansy.

Gundersenowi nie chciało się więcej mówić. Gardło miał wyschnięte, skronie mu pulsowały. Podniósł się i w tej samej chwili zauważył, że Srin'gahar wrócił i trwa nieruchomo kilkaset metrów dalej, pod rozłożystym drzewem.

— Pointa jest taka — zwrócił się do turystów — że nildory mają religię i mają dusze, i że trzeba je traktować jak ludzi. I jeśli uznaje się prawo do samostanowienia w ogóle, to nie można odmawiać go tej planecie. Pointa jest taka, że kiedy Ziemianie wchodzą w kontakt z innymi gatunkami, robią to zwykle z ogromnym brakiem zrozumienia. I jeszcze chcę dodać, że nie jestem zdziwiony waszym podejściem do nildorów, ponieważ ja sam myślałem o nich w podobny sposób, a zmieniłem zdanie dopiero wtedy, gdy to już właściwie nie miało znaczenia. A i wtedy jeszcze nie wyciągnąłem dostatecznie głębokich wniosków, które by zmieniły moją postawę. Jest to jeden z powodów, dla których tutaj wróciłem. A teraz proszę mi wybaczyć, bo przyszedł mój czas i muszę iść — i oddalił się szybko.

— Możemy ruszać — powiedział do Srin'gahara.

Nildor ukląkł. Gundersen wsiadł mu na grzbiet.

— Dokąd poszedłeś? — zapytał Ziemianin. — Martwiłem się, gdyż mi zniknąłeś

— Uważałem, że powinienem cię zostawić samego z twymi przyjaciółmi — odpowiedział Srin'gahar. — Czemu się martwiłeś? Mam przecież obowiązek odprowadzić cię bezpiecznie do Krainy Mgieł.

Загрузка...