VI

Kiedy się zbudził, było południe. W obozowisku toczyło się normalne życie: wiele nildorów brodziło w jeziorze, parę pasło się na zboczu, ale przeważnie odpoczywały w cieniu. Jedynym śladem szalonej nocy była stratowana darń nad brzegiem jeziora.

Gundersen czuł się sztywny i zdrętwiały. Był też zakłopotany jak ktoś, kto zbyt pochopnie włączył się do cudzej zabawy. Trudno mu było uwierzyć w to, co zrobił. Poczuł wstyd i nagły impuls, by natychmiast opuścić obozowisko, zanim nildory okażą mu swą wzgardę — Ziemianin, a zawładnęły nim ich obrzędy, dał się oczarować ich zaklęciom! Odrzucił jednak tę myśl, bo przecież miał przed sobą cel — podróż do Krainy Mgieł.

Powlókł się do jeziora i zanurzył się, by zmyć pot minionej nocy. Wyszedł i ubrał się.

Podszedł do niego jakiś nildor i powiedział, że Vol'himyor chce z nim mówić.

Wielokrotnie narodzony znajdował się w połowie zbocza. Zbliżając się ku niemu Gundersen nie mógł znaleźć odpowiedniej formuły pozdrowienia, czekał więc i patrzył zakłopotany.

— Dobrze tańczysz, mój przyjacielu pierwszego urodzenia — przemówił stary nildor. — Tańczysz radośnie. Tańczysz z miłością. Tańczysz jak nildor, czy wiesz o tym?

— Niełatwo mi pojąć, co stało się ze mną zeszłej nocy — odparł Gundersen.

— Dowiodłeś, że nasz świat usidlił twego ducha.

— Czy to, że Ziemianin tańczył pomiędzy wami, było dla was obraźliwe?

— Gdyby tak było — rzekł Vol'himyor dobitnie — to byś z nami nie tańczył.

Zapadło długie milczenie.

— Zawrzemy umowę, my dwaj — odezwał się nildor.

— Dam ci zezwolenie na podróż do Krainy Mgieł. Będziesz mógł tam pozostać, jak długo zechcesz. Ale kiedy wrócisz. przyprowadzisz ze sobą Ziemianina znanego jako Cullen i przekażesz go pierwszym nildorom, których spotkasz. Zgadzasz się?

— Cullen? — spytał Gundersen. W pamięci pojawił mu się obraz niskiego mężczyzny o szerokiej twarzy, z gęstymi, jasnymi włosami, o łagodnych, zielonych oczach. — Cedric Cullen, ten, który był tutaj, kiedy i ja byłem?

— Ten sam.

— Pracował razem ze mną w stacji na Morzu Piasku.

— Obecnie żyje w Krainie Mgieł — powiedział Vol'himyor. — Udał się tam bez zezwolenia. Chcemy go mieć.

— Co takiego zrobił?

— Popełnił poważne przestępstwo, a teraz poszukał azylu wśród sulidorów, tam bowiem nie mamy do niego dostępu. Byłoby pogwałceniem przymierza, gdybyśmy go sami stamtąd wyciągnęli. Ale możemy poprosić ciebie, abyś ty to zrobił.

Gundersen zmarszczył brwi. — Nie chcesz mi powiedzieć, jakiego rodzaju było to przestępstwo?

— A czy to ma znaczenie? Chcemy go mieć. Powody nasze nie są błache. Prosimy, żebyś go nam sprowadził.

— Żądacie, aby jeden Ziemianin pochwycił drugiego i przekazał go wam, by został ukarany? — zdumiał się Gundersen. — Skąd mogę wiedzieć po czyjej stronie jest sprawiedliwość?

— Czy zgodnie z postanowieniami traktatu o przekazaniu władzy nie jesteśmy jedynymi sędziami na tym świecie? Gundersen przyznał mu rację.

— W takim razie mamy prawo rozprawić się z Cullenem tak, jak na to zasłużył — stwierdził Vol'himyor.

To oczywiście nie przekonało Gundersena, że powinien stać się narzędziem w rękach nildorów i wydać im swego starego kumpla. Pogróżka Vol'himyora była jednak zupełnie jasna: rób, co każemy, albo nie spodziewaj się żadnych grzeczności. Toteż Gundersen zapytał: — Jaka kara czeka Cullena?

— Kara? Kara? Kto mówi o karze?

— Jeśli ten człowiek jest kryminalistą…

— Pragniemy go tylko oczyścić — rzekł wielokrotnie narodzony. — Chcemy uwolnić jego ducha od zmazy. Nie uważamy tego za karę.

— Czy poniesie jakiekolwiek obrażenia fizyczne?

— To nawet nie do pomyślenia.

— Odbierzecie mu życie?

— Skąd ci to przyszło do głowy? Oczywiście, że nie.

— Uwięzicie go?

— Będzie trzymany pod strażą — odparł Vol'himyor — przez czas trwania rytuału oczyszczającego. Potem natychmiast zostanie uwolniony i będzie nam wdzięczny.

— Proszę cię jeszcze raz, byś mi powiedział, jaką popełnił zbrodnię?

— On sam ci powie — oznajmił nildor. — Nie jest konieczne, bym czynił to za niego.

Gundersen chwilę zastanawiał się nad wszystkimi aspektami tej sprawy.

— Zgadzam się na ten układ, o wielokrotnie narodzony — oświadczył wreszcie — ale pod warunkiem, że będę mógł wprowadzić pewne zastrzeżenia.

— Mów, słucham.

— Jeśli Cullen nie ujawni mi natury swego przestępstwa, będę zwolniony z obowiązku przekazania go wam.

— Zgoda.

— Jeśli sulidory sprzeciwią się, bym zabrał Cullena z Kraju Mgieł, jestem również zwolniony z tego obowiązku.

— Nie będą się sprzeciwiały, ale zgoda.

— Jeśli trzeba będzie użyć przemocy, żeby Cullena tu sprowadzić, też jestem zwolniony. Nildor zawahał się chwilę. — Zgoda — rzekł wreszcie.

— Nie mam żadnych innych warunków.

— A więc ugoda zawarta — stwierdził Vol'himyor. — Możesz już dziś wyruszać w swą podróż na północ. Pięciu z naszych jednokrotnie narodzonych też uda się do Kraju Mgieł, nadszedł bowiem czas ich powtórnych narodzin i jeśli sobie życzysz, będą ci towarzyszyli i strzegli cię w drodze. Między nimi znajduje się Srin'gahar, którego znasz.

— Czy moja obecność nie będzie dla nich kłopotliwa?

— Srin'gahar prosił specjalnie, by mógł mieć przywilej otoczenia cię opieką — oznajmił Vol'himyor. — Jednak nie będziemy wywierali na ciebie nacisku, byś przyjął jego pomoc, o ile wolisz odbyć tę podróż samotnie.

— Jego towarzystwo będzie dla mnie zaszczytem — odparł Gundersen z kurtuazją.

— A więc niech tak będzie.

Starzec wezwał Srin'gahara oraz cztery pozostałe nildory wybierające się na miejsce powtórnych narodzin. Raz jeszcze potwierdziły się wiadomości Gundersena: po szaleńczym tańcu następował wymarsz pewnej grupy nildorów mającej dostąpić powtórnych narodzin.

Był zadowolony, że w drodze na północ będzie miał eskortę nildorów. Gnębiło go tylko jedno — sprawa Cedrika Cullena. Żałował nawet, że przehandlował wolność innego Ziemianina za swoje bezpieczeństwo w drodze. Ale może jednak Cullen naprawdę uczynił coś obrzydliwego, co zasługiwało na karę albo na oczyszczenie, jak to określił Vol'himyor. Gundersenowi nie mieściło się w głowie, że ten normalny, pogodny człowiek mógł stać się przestępcą i uciekinierem. Cullen wprawdzie żył tu tak długo, a wiadomo, że dziwne, niezwykłe warunki panujące na obcych światach mogą zniszczyć najszlachetniejsze charaktery. W każdym razie był rad, iż zostawił sobie furtkę na wypadek, gdyby uważał, że powinien odstąpić od umowy z Vol'himyorem.

Srin'gahar i Gundersen oddalili się na ubocze, by omówić plan marszruty.

— Dokąd w Krainie Mgieł zamierzasz się udać? — zapytał nildor.

— Nie mam określonego celu, ale przypuszczam, że będę musiał odszukać Cullena.

— Tak. Nie wiemy, niestety dokładnie, gdzie on się znajduje. Trzeba będzie się dowiedzieć. Czy chciałbyś się gdzieś zatrzymać w drodze na północ?

— Chciałbym wstąpić na posterunki Ziemian — odpowiedział Gundersen. — Zwłaszcza przy Wodospadach Shangri-la. Sądzę przeto, że pójdziemy w górę biegu rzeki Madden na północny zachód i…

— Te nazwy nie są mi znane.

— Przepraszam. Teraz oczywiście wrócono do nazw w języku nildorów, a ich ja z kolei nie znam. Ale zaczekaj…

Chwycił jakiś patyk i pospiesznie naszkicował na mulistej ziemi dość czytelną mapę zachodniej półkuli Belzagoru.

— Jeśli teraz będziesz śledził koniec mego kija — objaśnił Gundersen — to…

— Co to za znaki narysowałeś na ziemi? — spytał Srin'gahar.

— To jest mapa waszej planety — chciał powiedzieć Gundersen. Ale nie znał słowa „mapa" w języku nildorów. Nie wiedział też, jak powiedzieć „wyobraża", „przedstawia", brak mu było wielu słów.

— To jest twój świat — próbował tłumaczyć — to jest Belzagor, a przynajmniej jego połowa. Widzisz, tu jest ocean, a słońce wschodzi tutaj i…

— Jakże te znaczki mogą być moim światem, skoro mój świat jest taki ogromny?

— To jest taki świat na niby. Każda z tych linijek, każdy znak zastępuje jakieś prawdziwe miejsce. Widzisz tutaj? To ta wielka rzeka, która płynie z Krainy Mgieł aż do wybrzeża, gdzie stoi hotel, widzisz? A ten znak, to lotnisko międzyplanetarne. Te dwie linie ograniczają północną Krainę Mgieł. A ten…

— Nawet bardzo silny sulidor musi maszerować wiele dni, by przebyć północną Krainę Mgieł — powiedział Srin'gahar. — Nie rozumiem, jak możesz pokazywać mi taki mały kawałeczek i mówić, że to Kraina Mgieł. Wybacz mi przyjacielu mej podróży. Jestem za głupi.

Gundersen starał się jak mógł najlepiej wyjaśnić mu znaczenie narysowanych znaków, ale Srin'gahar nie był po prostu w stanie pojąć, co to jest mapa. Zastanawiał się, czy nie poprosić Vol'himyora o pomoc, ale odrzucił ten pomysł, bo przecież stary nildor też mógłby nie zrozumieć, a byłoby nietaktem ujawniać ignorancję wielokrotnie narodzonego w jakiejkolwiek dziedzinie. Mapa to metafora, abstrakcja. Widocznie nawet istoty posiadające g'rakh mogą mieć trudności z pojęciem jej. Przeprosił Srin'gahara i starł butem mapę.

Okazało się, że i bez niej, z dużymi trudnościami naturalnie, udało im się znaleźć sposoby porozumienia. Gundersen dowiedział się, że wielka rzeka, przy której ujściu usytuowany był hotel, nazywa się w języku nildorów Seran'nee i że miejsce, gdzie ta rzeka spada z gór na nadbrzeżną równinę, nazywane przez Ziemian Shangri-la to po nildorsku Du'jayukh. Potem było już łatwo ustalić, że należy dążyć w kierunku źródeł Seran'nee i zatrzymać się w Du'jayukh oraz w innych osiedlach Ziemian, które przypadkiem znajdą się na trasie wiodącej ku północy.

Kiedy tak debatowali, kilku sulidorów przyniosło Gundersenowi spóźnione śniadanie, składające się z owoców i ryb, zupełnie jakby uznały jego autorytet jako urzędnika Kompanii. Był to zaskakująco anachroniczny gest, nieomal służalczy, nie przypominający w niczym sposobu, w jaki rzucono mu wczoraj kawał surowego mięsa malidara. Wtedy chcieli go wypróbować, może nawet obrazić, a teraz usługiwali mu uprzejmie. Czuł się trochę niezręcznie, ale był głodny, spytał więc tylko Srin'gahara, jak się mówi po sulidorsku — dziękuję.

Podróż rozpoczęli późnym popołudniem. Pięć nildorów posuwało się rzędem, Srin'gahar z Gundersenem na grzbiecie zamykał pochód. Ścieżka wiodąca na północ biegła skrajem ogromnej rozpadliny, po lewej stronie wznosiły się góry zamykające centralny płaskowyż. Słońce zachodziło. Gundersen patrzył w stronę płaskowyżu. Tu, w dolinie, krajobraz miał pewne cechy swojskości i gdyby nie rośliny i zwierzęta występujące tylko tutaj, mógłby przypuszczać, iż znajduje się w parnej dżungli Ameryki Południowej. Tymczasem płaskowyż był całkowicie obcy.

Las poza skalną ścianą, wydawał się niedostępny i złowieszczy. Panujące milczenie, powietrze duszne i wilgotne, poczucie jakiejś przerażającej obcości, giętkie, błyszczące gałęzie drzew pochylone prawie do ziemi pod ciężarem mchu, dochodzące z oddali porykiwania dzikich bestii — wszystko to sprawiało, że płaskowyż centralny wydawał się miejscem odpychającym i wrogim. Obszar ten nie został nigdy dokładnie spenetrowany, bowiem paru tylko Ziemian odważyło się tam zapuścić. Kompania miała niegdyś plany wykarczowania większych połaci dżungli i założenia osiedli, ale nic z tych planów nie wyszło. Gundersen był tutaj tylko raz i to przez przypadek, kiedy jego pilot w drodze z biur zarządu na wybrzeżu do Krainy Piasku musiał przymusowo lądować. Wtedy razem z nim była Seena. Spędzili cały dzień i noc w lesie. Seena, od momentu lądowania, była przerażona; usiłował podtrzymać ją na duchu, tak jak to powinien robić mężczyzna, ale strach i jemu się udzielał.

— Byłeś tu już kiedyś? — spytał Gundersen Srin'gahara.

— Nigdy. Moi ziomkowie rzadko odwiedzają tę krainę.

— Parę razy lecąc nisko nad płaskowyżem widziałem obozowiska nildorów. Nie często, ale zdarzało mi się. Chcesz powiedzieć, że twoi już tu nie przychodzą?

— Nie — odparł Srin'gahar. — Czasem ktoś czuje potrzebę, by iść na płaskowyż, ale większość jej nie odczuwa. Niekiedy czyjaś dusza więdnie i wtedy trzeba zmienić otoczenie. Jeśli ktoś nie jest jeszcze gotów na ponowne narodziny, to też wędruje na płaskowyż. Tutaj łatwiej wejrzeć we własną duszę i zbadać jej skazy. Potrafisz pojąć to, co mówię?

— Sądzę, że tak — oświadczył Gundersen. — Jest to jakby miejsce pielgrzymki, miejsce oczyszczenia?

— W pewnym sensie.

— Czemu jednak nildory nie osiedliły się tutaj na stałe? Jest tu mnóstwo pożywienia… ciepły klimat…

— To nie jest miejsce gdzie panuje g'rakh — odparł nildor.

— Ach, więc to niebezpieczne dla nildorów? Dzikie zwierzęta, trujące rośliny, czy coś takiego?

— Nie, nie powiedziałbym. Nie obawiamy się tej równiny i w ogóle nie ma na tym świecie miejsca, które byłoby dla nas niebezpieczne. Płaskowyż jednak nie interesuje nas. G'rakh obce jest tej krainie, czemu więc mielibyśmy tu przychodzić? Jest dosyć miejsca dla nas na równinach.

Nawet dla nich ten płaskowyż jest obcy — myślał Gundersen. Wolą przebywać w dżungli. Jakie to dziwne…

Tej nocy rozbili obóz w pobliżu gorącego strumienia. Jego wody wypływały z podziemnego kotła. Takich kotłów było wiele w tej części kontynentu. Woda, różowa od żyjących w wysokich temperaturach mikroorganizmów, gotowała się i kipiała, a nad nią unosiły się kłęby pary. Gundersen zastanawiał się, czy Srin'gahar nie wybrał tego miejsca postoju specjalnie ze względu na niego, bo nildory nie używają gorącej wody, a Ziemianom potrzebna jest ciągle.

Umył twarz, co sprawiło mu niezmierną przyjemność i przygotował sobie obiad z odżywczych gałek, świeżych owoców i wywaru z korzeni zielonych jagód.

Nildory nie wydawały się usposobione do konwersacji i pozostawiły go samego. Wszystkie, oprócz Srin'gahara, oddaliły się o kilkaset metrów w górę strumienia. Srin'gahar opiekujący się Gundersenem ułożył się w pobliżu i życzył mu dobrej nocy.

— Nie chciałbyś chwilę porozmawiać? — spytał Gundersen. — Pragnąłbym dowiedzieć się czegoś o powtórnych narodzinach. Skąd wiecie na przykład, że przyszedł na to czas? Czy to jakieś wewnętrzne uczucie, czy po prostu jest to kwestia osiągnięcia pewnego wieku? Czy ty…

W tym momencie Gundersen zdał sobie sprawę, że Srin'gahar wcale go nie słucha. Nildor zapadł w jakiś głęboki trans i leżał absolutnie bez ruchu.

Gundersen wzruszył ramionami, przewrócił się na bok i starał się zasnąć. Sen jednak długo nie przychodził. Zaczął rozmyślać o warunkach, na jakie musiał się zgodzić, by móc podjąć tę podróż. Może jakiś inny wielokrotnie narodzony pozwoliłby mu udać się do krainy Mgieł nie żądając w zamian sprowadzenia Cedrika Cullena? Podejrzewał jednak, że wynik byłby ten sam, bez względu na to, do którego siedliska nildorów zwróciłby się o pozwolenie. Chociaż nildory nie posiadały żadnych sposobów porozumiewania się na odległość, nie miały żadnej struktury państwowej w ziemskim rozumieniu, to jednak potrafiły w jakiś dziwny sposób kontaktować się ze sobą i prowadziły wspólną politykę.

Co też takiego mógł zrobić Cullen, zastanawiał się Gundersen, że tak im zależało na odszukaniu go?

W dawnych czasach Cullen wydawał się całkowicie normalny: wesoły, przyjazny, rudowłosy chłopak, który nie używał ordynarnych słów i nie upijał się. Kiedy Gundersen przed dwunastu laty był głównym agentem w Fire Point na Morzu Piasków, Cullen pracował jako jego zastępca. Całymi miesiącami byli sami, we dwóch i Gundersen sądził, że zdołał go dobrze poznać. Cullen nie miał zamiaru robić kariery w Kompanii. Mówił, że podpisał kontrakt na sześć lat i nie będzie go przedłużał, gdyż po opuszczeniu Świata Holmana chce wrócić na uniwersytet. Przybył tu w poszukiwaniu wrażeń oraz dla prestiżu, jaki zyskiwał każdy, kto odbył służbę w obcym świecie. Potem jednak sytuacja na Ziemi tak się skomplikowała, że Kompania zmuszona była zrzec się władzy na wielu planetach, które poprzednio skolonizowała. Gundersen, tak samo jak większość z piętnastu tysięcy urzędników Kompanii, zgodził się na przeniesienie na inne stanowisko. Cullen, ku zdumieniu Gundersena, znalazł się wśród garstki tych, którzy opowiedzieli się za pozostaniem tutaj, mimo, że oznaczało to zerwanie więzi z rodzinnym światem. Gundersen nie pytał go o powód tej decyzji; o takich rzeczach się nie mówi. Ale wydawało mu się to bardzo dziwne.

Teraz stanął mu Cullen w pamięci jak żywy: gonił za owadami po Morzu Piasku, przeskakując z kamienia na kamień. Doprawdy, duży chłopiec. Chyba nawet piękno Morza Piasku nie wywierało na nim większego wrażenia. A przecież żadna część tej planety nie była bardziej niezwykła, bardziej efektowna: wyschnięte dno oceanu większego niż Atlantyk, pokryte grubą warstwą krystalicznych osadów mineralnych, mieniących się jak diamenty w blasku słońca. Przez cały dzień kryształki pochłaniały energię, którą wypromieniowywały w ciągu nocy. Od świtu do zmroku trwała feeria błysków, a po zmierzchu jeszcze przez długie godziny widać było pulsującą, purpurową poświatę. Na tej pozbawionej prawie życia, ale oszałamiająco pięknej pustyni Kompania wydobywała cenne metale oraz szlachetne i półszlachetne kamienie. Maszyny górnicze wyruszały ze stacji na dalekie obszary i po bezlitosnym zryciu cudownych przestrzeni wracały ze skarbami.

Potem zakończył się gwałt dokonywany na ciele pustyni i maszyny zamarły. Cullen był uciekinierem, gdzieś w Krainie Mgieł, poszukiwanym za popełnienie zbrodni tak okropnej, że nildory nie chciały jej nawet wymienić.

Загрузка...