XIII

Było to dość okazałe osiedle: czterdzieści lub więcej chat ustawionych w dwa rzędy. Z jednej strony otaczał je wysokopienny las, z drugiej rozlewało się szeroko jezioro. Gundersen zbliżał się do wsi ścieżką pomiędzy drzewami. W powietrzu unosiły się z wolna opadające płatki śniegu. Mgła wzniosła się wysoko i tworzyła jednolitą, szarą powłokę.

— Człowiek Cullen? — spytał Gundersen.

Cullen leżał w chacie nad jeziorem. Dwa sulidory strzegące wejścia odsunęły się na polecenie Yi-gartigoka, dwa inne stały w nogach barłogu z gałęzi i skór, na którym spoczywał Cullen.

— Przyszedłeś po mnie, Gundy? — odezwał się Cullen. — No to, bracie, spóźniłeś się.

Złociste włosy Cullena posiwiały i posklejały się w strąki, miejscami przezierała łysa czaszka. Łagodne niegdyś, bladozielone oczy stały się mętne i apatyczne, białka pożółkły i poprzecinane były chorobliwymi, krwawymi kreskami. Z twarzy została skóra i kości. Przykryty był jakąś derką, pod nią rysowało się wychudzone ciało. Z dawnego Cullena niewiele pozostało: tylko melodyjny, przyjemny głos i pogodny uśmiech, teraz groteskowo rażący na wyniszczonej twarzy. Wyglądał na stuletniego starca.

— Od jak dawna jesteś w takim stanie? — dopytywał się Gundersen.

— Dwa miesiące, może trzy. Sam nie wiem. tutaj czas przecieka przez palce. Ale dla mnie nie ma już powrotu. Zostanę tutaj. Do końca. Do końca.

Gundersen ukląkł koło barłogu chorego.

— Masz bóle? Może coś ci dać?

— Nic mnie nie boli — powiedział Cullen. — Niepotrzebne narkotyki. To już koniec.

— Co ci jest? — spytał Gundersen, myśląc o Dykstrze i jego kobiecie zżeranych przez jakieś larwy, leżących w gnoju. Myślał o Kurtzu udręczonym i zmienionym. Przypomniał sobie, co mówiła Seena o Gio Salamone przekształconym w kryształy.

— Czy to jakaś miejscowa choroba? Tutaj coś chwyciłeś?

— Nic egzotycznego — odparł Cullen — gniję od środka. To stary nieprzyjaciel, Gundy, rak. Rak jelit. Kleszcze raka rozrywają mi kiszki.

— Musisz bardzo cierpieć.

— Nie — odpowiedział Cullen. — Ten rak pełza powoli. Tu skubnie, tam skubnie. Ubywa mnie każdego dnia. Czasem myślę, że już nic ze mnie nie zostało. Dzisiaj mam lepszy dzień.

— Słuchaj — zaczął Gundersen — w ciągu tygodnia mogę cię przetransportować do domu Seeny. Na pewno ma cały zestaw leków i oczywiście środki przeciwrakowe. Choroba nie zaszła tak daleko, byśmy nie mogli jej powstrzymać, jeśli będziemy działać szybko. A potem wsadzimy cię na statek i poślemy na Ziemię, gdzie cię całkowicie wyleczą.

— Nie. Nie ma o czym mówić.

— Nie gadaj głupstw! Nie żyjemy w średniowieczu, Ced. Przypadek raka nie jest powodem, by człowiek kładł się w brudnej chałupie i czekał na śmierć. Sulidory przygotują dla ciebie nosze. Załatwię to w ciągu pięciu minut. I potem…

— Nie zdołałbym nigdy dotrzeć do Seeny i dobrze o tym wiesz — powiedział miękko Cullen. — Nildory zabrałyby mnie w momencie, w którym przekroczyłbym granicę Krainy Mgieł. Musisz o tym wiedzieć.

— No…

— Nie mam siły na udawanie. Wiesz przecież, że jestem najbardziej poszukiwanym człowiekiem na tej planecie, prawda?

— Chyba tak.

— Zostałeś wysłany, żeby mnie im dostarczyć?

— Nildory prosiły, żebym cię sprowadził — przyznał Gundersen. — Musiałem się zgodzić, aby otrzymać zezwolenie na przybycie tutaj.

— Naturalnie — powiedział z goryczą Cullen.

— Postawiłem jednak warunek, że nie sprowadzę cię, jeśli nie będziesz chciał iść dobrowolnie — dodał Gundersen. — Wysunąłem też inne zastrzeżenia. Słuchaj Ced, nie jestem Judaszem. Podróż tę podjąłem z osobistych powodów i to, że cię odwiedziłem jest sprawą całkowicie uboczną. Ale chcą ci pomóc. Zgódź się, żebym zabrał cię do Seeny. Będziesz poddany leczeniu i…

— Powiedziałem ci — przerwał Cullen — że nildory złapią mnie przy pierwszej okazji.

— Nawet gdyby wiedziały, że jesteś śmiertelnie chory i zabieram cię na kurację?

— Zwłaszcza wtedy. Gdybym umierał, chciałyby ocalić mą dusze. Nie mam ochoty sprawić im tej satysfakcji, Gundy. Zostanę tutaj, tu gdzie jestem bezpieczny, poza ich zasięgiem, i będę czekał, aż rak mnie wykończy. To już teraz niedługo. Dwa dni, trzy, tydzień, a może nawet dziś. Jestem wdzięczny, że chciałeś mnie ratować, ale nie pójdę.

— A jeśli otrzymam od nildorów obietnicę, że zostawią cię w spokoju, póki nie będziesz w stanie poddać się…

— Nie pójdę. Musiałbym użyć siły. A to wykracza poza warunki przyrzeczenia, jakie złożyłeś nildorom, prawda?

— Cullen uśmiechnął się po raz pierwszy od dłuższej chwili.

— Tam, w kącie jest jeszcze jedna butelka wina. Bądź dobrym kolegą.

Gundersen poszedł ją przynieść. Musiał przejść koło kilku sulidorów. Rozmowa z Cullenem tak go pochłonęła, była taka prywatna, że zapomniał o sulidorach, których było pełno w chacie. Wziął wino i zaniósł choremu. Ręka Cullena drżała, ale zdołał się napić, potem podał butelkę Gundersenowi, który nie był w stanie mu odmówić. Wino było ciepłe i słodkie.

— A więc nie będziesz starał się zabrać mnie z tej wioski, zgoda? — nalegał Cullen. — Wiem, że nie myślisz serio, aby przekazać mnie nildorom, ale może uważasz, że w ten sposób uratujesz mi życie. Nie rób tego, bo skutek byłby ten sam — tak czy inaczej dostałbym się w ręce nildorów. Zostanę tutaj. Zgoda?

Gundersen milczał przez chwilę. — Niech ci będzie — powiedział wreszcie.

Cullen odetchnął z ulgą. — Szkoda, że straciłem tyle energii by cię przekonać — westchnął. — Mamy sobie jeszcze tyle do powiedzenia, a nie mam już siły.

— Odpocznij sobie teraz, przyjdę później.

— Nie. Zostań. Rozmawiaj ze mną. Powiedz mi, gdzie byłeś przez te wszystkie lata, dlaczego tu wróciłeś, kogo widziałeś, co robiłeś? Opowiedz mi wszystko. Odpocznę, jak będę cię słuchał. A potem… potem…

Głos Cullena załamał się. Gundersenowi zdawało się, że stracił przytomność albo może zasnął. Oczy miał zamknięte, oddychał powoli, z trudem. Gundersen zamilkł, czuł się skrępowany. Zaczął chodzić po chałupie, oglądał skóry zwierząt zawieszone na ścianach, proste sprzęty, resztki jedzenia. Sulidory nie zwracały na niego uwagi. Było ich w chacie osiem. Trzymały się z dala od umierającego, a jednak cały czas na niego baczyły. Gundersena z każda chwilą coraz bardziej onieśmielała obecność tych ogromnych, dwunogich bestii, tych koszmarnych stworzeń z kłami i pazurami, z grubym ogonem i długimi ryjami, które wchodziły i wychodziły i poruszały się tak, jakby on w ogóle nie istniał. Wypił jeszcze trochę wina, chociaż ani jego smak, ani zapach nie były przyjemne.

— Opowiadaj mi, czekam — odezwał się Cullen, mając wciąż zamknięte oczy.

Gundersen zaczął mówić. Mówił o ośmiu latach, które spędził na Ziemi, o niepokoju, jaki go tam opanował, o trudnej do określenia chęci powrotu na Belzagor, o potrzebie znalezienia jakiegoś nowego sposobu na życie. Opowiadał o swej wędrówce przez lasy do siedliska nildorów nad jeziorem, o tym jak tańczył pomiędzy nimi i jak wymuszono na nim obietnicę, że sprowadzi Cullena. Mówił o Dykstrze i jego kobiecie znalezionych w ruinach stacji. Powiedział mu też, że był z Seena w Noc Pięciu Księżyców. Powiedział o Kurtzu i o tym, jak został zmieniony wskutek ponownych narodzin. I mówił o swojej pielgrzymce do Krainy Mgieł.

Trzy razy myślał, że Cullen zasnął, a raz wydawało mu się, że chory w ogóle nie oddycha. Jednak gdy przestawał mówić, Cullen dawał jakiś słaby znak — krzywił usta, poruszał leciutko końcami palców — by Gundersen nie przerywał opowieści. W końcu, kiedy nie miał już nic więcej do powiedzenia, stał przez dłuższą chwilę w milczeniu i czekał, czy Cullen uczyni jakiś znak.

— No i…? — wyszeptał wreszcie chory.

— No i znalazłem się tutaj.

— A stąd dokąd się udajesz?

— Na Górę Odrodzenia — odpowiedział Gundersen spokojnie.

Cullen otworzył oczy. Skinął, by podnieść mu poduszki i usiadł pochylony do przodu.

— Dlaczego chcesz tam iść? — zapytał.

— Chcę się przekonać, czym są ponowne narodziny.

— Widziałeś Kurtza?

— Widziałem.

— On też chciał się tego dowiedzieć — mówił z wysiłkiem Cullen. — Znał szczegóły techniczne, ale chciał dotrzeć do treści wewnętrznej. Samemu przeżyć. To oczywiście nie była tylko zwykła ciekawość. Kurtz miał pewne kłopoty natury duchowej. Chodziło mu po głowie, żeby złożyć siebie w ofierze, bo wmówił sobie, że musi odpokutować za całe swoje życie. Słusznie zresztą. Zupełnie słusznie. No i poszedł ponownie się narodzić. Sulidory zgodziły się. Oto człowiek! Widziałem go, zanim odszedłem na północ.

— Przez pewien czas myślałem, że też mógłbym się ponownie narodzić — Gundersen wypowiedział te słowa na pół świadomie. — Z tych samych powodów: mieszanina ciekawości i poczucia winy. Ale zarzuciłem ten pomysł. Owszem, udam się na tamtą górę, żeby zobaczyć, co oni robią, ale nie sądzę, bym sam poddał się tym rytuałom.

— Dlatego, że widziałeś jak wygląda Kurtz?

— Częściowo. A także i dlatego, że mój pierwotny plan wydał mi się jakiś, no… wymyślny. Niespontaniczny. Akt wyboru intelektualnego, a nie akt wiary. Nie można udać się tam i oczekiwać ponownych narodzin, mając do tego zimne, naukowe podejście. Trzeba odczuwać nieprzeparty przymus wewnętrzny.

— Tak jak to czuł Kurtz?

— Właśnie tak.

— A ty tego nie odczuwasz?

— Już sam nie wiem — odpowiedział Gundersen. — Sądziłem, że również i ja czuję ten przymus, powiedziałem o tym Seenie. Teraz jednak, gdy znalazłem się w pobliżu tej góry, cała ta historia zaczyna mi się wydawać wydumana.

— Może po prostu obleciał cię strach? Gundersen wzruszył ramionami. — Kurtz rzeczywiście nie stanowił pięknego widoku — powiedział.

— Są dobre ponowne narodziny i bywają złe — wyjaśnił Cullen. — Jego były złe. Przypuszczam, że zależy to od jakości duszy i oczywiście od wielu innych czynników. Napijemy się jeszcze wina?

Gundersen sięgnął po flaszkę. Cullen, któremu wróciło chyba trochę sił, pociągnął dużego łyka.

— A ty przeszedłeś ponowne narodziny? — spytał Gundersen.

— Ja? Nie. Nigdy mnie to nawet nie kusiło. Ale niejedno o tym wiem. Kurtz nie był pierwszym z nas, który się temu poddał. Przed nim było przynajmniej dwunastu.

Cullen wymienił parę nazwisk, wszystkie ludzi z Kompanii, którzy figurowali na liście zmarłych w czasie pełnienia obowiązków w terenie. Gundersen znał paru z nich osobiście, o innych tylko słyszał, gdyż przybyli na Świat Holmana znacznie wcześniej niż on i Cullen.

— I jeszcze inni — mówił Cullen. — Kurtz wyszukał ich nazwiska w raportach, a nildory opowiedziały mu ich dzieje. Żaden z nich nigdy nie powrócił z Krainy Mgieł. Czterech czy pięciu zwrócono w podobnym stanie, w jakim znajduje się Kurtz — zamienionych w potworki.

— A reszta?

— Może zostali przemienieni w archanioły. Informacje nildorów były niejasne. Mówiły o jakimś transcendentalnym wtopieniu we wszechświat, o ewolucji prowadzącej do następnego stopnia wcielenia, o podniosłym wzniesieniu się w górę — takie tam rzeczy. Pewne jest to, że nigdy już nie pojawili się na terytorium Kompanii. Kurtz miał rację, że czeka go coś podobnego. Niestety jednak, Kurtz był Kurtzem: w połowie aniołem i w połowie demonem i tak też został odrodzony. I takiego Kurtza teraz pielęgnuje Seena. Szkoda, że straciłeś to swoje pragnienie, Gundy. Może akurat tobie udałoby się ponowne narodzenie. Czy możesz zawołać Hor-tenebora? Trzeba mi trochę świeżego powietrza, jeśli mamy dalej rozmawiać. To ten sulidor, który opiera się o ścianę. On się mną opiekuje i wyniesie na dwór moje stare gnaty.

— Przed chwilą padał śnieg, Ced.

— To i dobrze. Czy umierający człowiek nie powinien popatrzeć na śnieg? — spytał Cullen. — Tu, przed tą chatą, jest najpiękniejszy widok na świecie. Chcę go jeszcze zobaczyć. Zawołaj Hor-tenebora.

Sulidor wziął w ramiona skurczone, kruche ciało chorego, wyniósł przed chatę i usadowił twarzą do jeziora w czymś podobnym do kołyski. Gundersen poszedł za nimi. Na wioskę opadła gęsta mgła, kryjąc najbliższe nawet chaty. Samo jednak jezioro pod kopułę szarawego nieba, było dobrze widoczne. Nad stalową powierzchnią wody unosiły się pojedyncze pasma mlecznej mgły. Powietrze było zimne, przejmujące, ale Cullen, okryty jakąś skórą zwierzęcą nie odczuwał chyba chłodu. Wyciągnął rękę i patrzył z zachwytem, jak dziecko, gdy spadały na nią płatki śniegu.

— Odpowiesz mi na jedno pytanie? — odezwał się wreszcie Gundersen.

— O ile będę mógł.

— Co takiego zrobiłeś, że nildory aż tak się rozsierdziły?

— Nie powiedziały, gdy wysyłały cię po mnie?

— Nie — odparł Gundersen. — Mówiły, że jak będziesz chciał, to sam mi powiesz i że dla nich nie ma znaczenia, czy wiem, czy nie. Seena też nie wiedziała, a mnie samemu nic nie przychodziło do głowy. Nie należałeś do takich, którzy torturowaliby albo zabijali inteligentne stworzenia. Nie zabawiałbyś się też w taki sposób, jak Kurtz, jadem wężów. On zresztą robił to przez całe lata, a przecież nie starali się dostać go w swoje ręce. Co więc mogłeś zrobić, co spowodowało aż takie…

— Grzech Akteona — powiedział Cullen.

— Przepraszam, ale nie rozumiem.

— Popełniłem grzech Akteona, ale tylko przez przypadek. Według greckiego mitu Akteon, który był myśliwym, zaszedł kąpiącą się Dianę i zobaczył to, czego nie powinien. Diana zamieniła go w jelenia i został rozszarpany przez własne psy.

— Nie rozumiem, co to ma wspólnego z…

Cullen nabrał głęboko powietrza. — Czy byłeś kiedyś na Płaskowyżu Centralnym? — zapytał cicho, ale wyraźnie. — Tak, no tak, oczywiście byłeś. Pamiętam, musieliście tam przymusowo lądować — ty i Seena w drodze powrotnej do Fire Point po urlopie na wybrzeżu. Byliście w tarapatach, baliście się dzikich zwierząt i wtedy Seena nabrała wstrętu do tego płaskowyżu. Tak było, prawda? A więc wiesz, jakie to dziwne, straszne, tajemnicze miejsce, odizolowane od reszty planety i nawet nildory niechętnie tam chodzą. No dobrze. Ja zacząłem odbywać tam wędrówki w jakiś rok lub dwa po zrzeczeniu się przez nas praw. Tam był mój azyl. Interesowały mnie zwierzęta żyjące na płaskowyżu, owady, rośliny, wszystko. Nawet powietrze miało tam specjalny smak — było słodkie i czyste. Odbyłem parę podróży na płaskowyż. Zbierałem tam różne okazy. Przywiozłem Seenie parę dziwolągów, które jej się spodobały i polubiła je, nim zdała sobie sprawę, że pochodzą z płaskowyżu. I tak stopniowo pomogłem jej pokonać irracjonalny strach i niechęć. Zaczęliśmy bywać tam razem, czasem również z Kurtzem. Na stacji przy Wodospadach Shangri-la jest sporo okazów flory i fauny z płaskowyżu, może zauważyłeś, co? Zgromadziliśmy je wspólnie. Płaskowyż stał się dla mnie takim samym miejscem, jak każde inne: nic nadprzyrodzonego, nic niesamowitego, po prostu dzikie ostępy. Były to okolice, w które udawałem się, kiedy czułem się wewnętrznie rozbity, wyczerpany czy zniechęcony.

Jakiś rok temu, może mniej niż rok — kontynuował — udałem się na płaskowyż, Kurtz wrócił właśnie po ponownych narodzinach i Seena była strasznie zgnębiona tym, co się z nim stało. Chciałem ofiarować jej jakiś prezent, jakieś stworzenie, które by ją ucieszyło. Tym razem wybrałem się bardziej na południowy — zachód od miejsca, gdzie zwykle lądowałem, tam gdzie łączą się dwie rzeki. Nigdy tam jeszcze nie byłem. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, były kompletnie poobgryzane krzewy. Nildory! Mnóstwo nildorów! Ogromny obszar, cały wypasiony! Bardzo mnie to zaciekawiło. Czasem widywałem jakiegoś samotnego nildora na płaskowyżu, ale nigdy nie widziałem całego stada. Zacząłem iść wzdłuż tej linii zniszczenia. Biegła coraz dalej i dalej przez las niczym blizna — połamane gałęzie, stratowane jak zwykle poszycie. Zapadła noc, rozbiłem obozowisko i wydawało mi się, że z ciemności dochodzi odgłos bębnienia. To było głupie: przecież nildory nie używają bębnów. Po chwili zdałem sobie sprawę, że słyszę jak tańczą, jak tupią i właśnie to dudnienie niosło się po lesie. Dochodziły też inne dźwięki: jakieś piski, beczenie, ryki przerażonych zwierząt. Musiałem zobaczyć, co się dzieje. Zwinąłem więc obóz i zacząłem się skradać przez dżunglę. Hałas stawał się coraz głośniejszy, aż wreszcie dotarłem do skraju lasu i sawanny ciągnącej się w dół ku rzece. Tu, na otwartej przestrzeni, znajdowało się chyba z pięćset nildorów. Na niebie świeciły trzy księżyce i wszystko dobrze widziałem. Gundy, czy dasz wiarę, że one się wymalowały!? Jak dzikusy! Wyglądały na jakieś koszmarne zjawy. Na polanie były trzy zagłębienia, jakby sadzawki. Jedna wypełniona jakimś czerwonym mułem, a dwie — gałęziami, liśćmi i jagodami, które nildory tak stratowały, że wyciekł z nich barwny sok — w jednej był czarny, a w drugiej — siny. Obserwowałem, jak nildory wchodziły do tych zagłębień i tarzały się; najpierw w tym czerwonym mule i wyłaziły zupełnie szkarłatne, a potem nabierały trąbą barwnika z drugich sadzawek i malowały się w pasy czarne i niebieskie. Barbarzyński widok! Kiedy już się udekorowały, zaczynały biec, dosłownie pędziły, na miejsce, gdzie odbywały się tańce i zaraz zaczynały tupać w rytmie na cztery — wiesz, tak: bum, bum, bum, bum. Ale teraz było to nieskończenie bardziej dzikie i przerażające niż zwykle — armia nildorów na ścieżce wojennej. Tupały mocno nogami, kiwały wielkimi łbami, podnosiły trąby, ryczały, ryły kłami ziemię, skakały, śpiewały i wachlowały uszami. Przerażające, Gundy, wierz mi. I te ich wymalowane cielska oświetlone blaskiem księżyców. — Nie wychodząc z gęstego lasu — opowiadał dalej chory — przesunąłem się bardziej na zachód, żeby mieć lepszy widok. Dalej, za tańczącymi, zobaczyłem coś jeszcze bardziej zadziwiającego. Przestrzeń większa trzy albo cztery razy od tej całej wioski ogrodzona była balami. Nildory same nie były w stanie tego wykonać — mogły powyrywać drzewa i poprzenosić je trąbami, ale potrzebowały pomocy sulidorów, żeby je odpowiednio poukładać i zrobić z nich płot. Wewnątrz zagrody znajdowały się zwierzęta żyjące na płaskowyżu. Setki zwierząt różnych gatunków i wielkości: ogromne, z szyjami jak żyrafy, i podobnie do nosorożców, i płochliwe jak gazele, i jeszcze dziesiątki innych, jakich jeszcze nigdy nie widziałem. Wszystkie stłoczone razem. Z pewnością myśliwi-sulidory musieli za dnia przetrząsnąć zarośla i zgonić całą tę menażerię. Zwierzęta były niespokojne i przerażone. Ja również. Skuliłem się w ciemnościach i czekałem. Wreszcie tańczące nildory rozpoczęły obrzędy rytualne. Zaczęły coś wykrzykiwać i w końcu zorientowałem się, o co chodzi. Czy wiesz kim były te wymalowane bestie? Byli to grzesznicy, nildory, które utraciły łaskę! Było to miejsce pokuty i uroczystość oczyszczenia. Każdy nildor, który splamił się w ciągu roku, musiał tu przyjść i oczyścić się. Gundy, czy wiesz jakie to grzechy popełniały? Piły jad, który dawał im Kurtz! Stara zabawa na stacji wężów — dać się napić nildorom, samemu pociągnąć łyk i czekać, aż się pojawią halucynacje. Te wszystkie nildory zostały sprowadzone przez Kurtza z drogi cnoty. Ich dusze zostały zbrukane. Ziemski diabeł odnalazł ich czułe miejsce. Wiedział, jakiej pokusie nie zdołają się oprzeć. No i znalazły się tu, żeby się oczyścić. Płaskowyż centralny to czyściec nildorów. Nie mieszkają tam, bo to miejsce potrzebne im do obrządków. Tańczyły, Gundy, godzinami, ale to jeszcze nie był właściwy rytuał pokuty. To było dopiero preludium. Tańczyły godzinami tak, że mnie kręciło się w głowie od patrzenia: czerwone cielska, czarne paski, tupotanie nóg. A potem, kiedy zaszły księżyce i nadchodził świt, zaczęła się właściwa ceremonia. Patrzyłem i wtedy dopiero miałem możność wejrzenia w prawdziwą, ciemną duszę nildorów. Dwa stare nildory zbliżyły się do zagrody i zaczęły kopać w bramę. Kiedy wejście miało już jakieś dziesięć metrów szerokości, odsunęły się, a uwięzione zwierzęta zaczęły w popłochu wybiegać na równinę. Zwierzęta były przerażone całym tym hałasem, tańcami i tym, że były uwięzione. Biegały wkoło nie wiedząc dokąd uciekać. Wtedy nildory zaatakowały je. Wyobrażasz sobie? Tratowały, nadziewały na kły, chwytały trąbami i waliły o drzewa. Zrobiło mi się niedobrze. Jaką potworną śmiercionośną maszyną może być taki nildor: ten ciężar, kły, trąba, te ogromne nogi — w dzikim szale mordowania, pozbawiony wszelkich hamulców! Niektórym zwierzętom udało się oczywiście zbiec, większość jednak nie uniknęła okrutnego losu. Wszędzie zmiażdżone ciała, rzeki krwi. Z lasu wychodziły drapieżniki by ucztować, choć jeszcze trwało zabijanie. Oto jak pokutują nildory: grzech za grzech. W ten sposób oczyszczają się. To właśnie na tym płaskowyżu, Gundy. rozładowują swą agresję. Odrzucają wszelkie hamulce i ujawnia się tkwiące w nich bestialstwo. Nigdy w życiu nie czułem takiego przerażenia, jak wtedy, gdy oczyszczały swoje dusze. Wiesz, jaki miałem zawsze szacunek dla nildorów. I wciąż jeszcze mam. Ale zobaczyć coś takiego, taką masakrę, obraz piekła — Gundy, zdrętwiałem z rozpaczy. Nie wydawało się, by to mordowanie cieszyło nildory, ale też nie wahały się przed zabijaniem i zabijały, bo po prostu trzeba było to robić, bo taka była forma ceremonii i nie zastanawiały się nad tym bardziej, niż Sokrates nad jagnięciem składanym Zeusowi w ofierze. Horror, doprawdy horror. Patrzyłem, jak nildory niszczyły życie ze względu na dobro swych dusz i czułem, że otwarła się pode mną jakaś zapadnia i że znalazłem się w innym świecie, którego istnienia nawet nie podejrzewałem. Potem nadszedł świt — mówił dalej Cullen. — Wstało słońce, ciepłe, złote promienie padały na stratowanie zwłoki. Nildory leżały spokojnie pośród tego pobojowiska, odpoczywały, ukojone, oczyszczone, wolne od wewnętrznego wzburzenia. Wokół rozlewał się się zdumiewający spokój. Stoczyły walkę ze swymi demonami i zwyciężyły. Przeszły przez nocny koszmar i były — nie wiem jak, ale rzeczywiście były — oczyszczone, pozbawione zmazy. Nie potrafię powiedzieć, jak można osiągnąć zbawienie poprzez przemoc i zniszczenie. Obce jest to moim poglądom i twoim pewnie też. Kurtz jednak to pojmował. Wybrał tę samą drogę, co nildory. Brnął w zło coraz głębiej i głębiej, radował się zepsuciem, chwalił znieprawieniem, a mimo to w końcu był w stanie osądzić się, uznać niegodnym i oderwać od tej ciemności, którą odkrył w sobie. I dlatego poszedł szukać odrodzenia i przez to wykazał, że anioł będący w nim jest jeszcze żywy. Tę kwestię będziesz sam musiał w sobie przetrawić, Gundy. Ja ci w tym pomóc nie jestem w stanie. Mogę ci tylko przekazać, co widziałem tamtego ranka, o wschodzie słońca na brzegu morza krwi. Spojrzałem w otchłań. Dane mi było uchylić zasłonę i zobaczyłem, dokąd poszedł Kurtz, dokąd idą te wszystkie nildory i dokąd, być może, pójdziesz i ty. Ja nie mogłem.

— O mało co, byliby mnie wtedy schwytali — głos chorego człowieka był coraz słabszy. — Wpadli na mój trop, poczuli mój zapach. Gdy byli opanowani tym szaleństwem, nie mogli jak sądzę, nic zauważyć, tym bardziej, że cuchnęły setki zwierząt w zagrodzie. Ale potem zaczęli niuchać: trąby podnosiły się do góry i poruszały się niczym peryskopy. W powietrzu unosił się odór świętokradztwa, smród szpiegującego bluźnierczo Ziemianina. Pięć, dziesięć minut pociągały nozdrzami, a ja stałem w krzakach jak sparaliżowany tym, co widziałem i nie zdawałem sobie sprawy, że łapią właśnie mój zapach. Potem nagle rozjaśniło mi się w głowie. Odwróciłem się i zacząłem umykać przez las, a one puściły się za mną. Dziesiątki. Czy możesz sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy ściga cię w dżungli stado wściekłych nildorów? Starałem się wybierać wąskie przejścia, w które one nie mogły się zmieścić, prześlizgiwałem się wśród drzew, krzewów i kamieni. I biegłem, biegłem, pędziłem, aż upadłem nieprzytomny w gąszczu i zwymiotowałem. Chciałem odpocząć, ale usłyszałem, że są na moim tropie i znów biegłem. Znalazłem się nad bagnem, wskoczyłem mając nadzieję, że stracą ślad. Kryłem się między trzcinami, brnąłem w błocie, ale nildory otoczyły cały teren. Wiemy, że tam jesteś — wołały do mnie. Wychodź. Wyjdź. Przebaczamy ci, chcemy cię tylko oczyścić. Tłumaczyły mi wszystko, nawet rozsądnie. Niechcący — och, oczywiście, niechcący, mówiły dyplomatycznie — widziałem ceremonię, której nikt poza nildorami nie miał prawa oglądać i teraz jest konieczne, aby wytrzeć to z mej pamięci. Można tego dokonać prostymi technicznymi środkami, których nie warto nawet opisywać. Miały pewnie na myśli narkotyki. Nie zgadzałem się, nic nie odpowiedziałem. Mówiły dalej, zapewniając mnie, że nie żywią urazy, że zdają sobie sprawę, iż nie miałem zamiaru podpatrywać ich tajemniczych obrządków, ale ponieważ widziałem je, należy podjąć odpowiednie kroki — i tak dalej. Zacząłem czołgać się w dół strumienia, oddychając przez trzcinę. Kiedy wychynąłem na powierzchnię, nildory wciąż wolały mnie i były coraz bardziej złe. Denerwowało je, że nie chciałem wyjść. Nie ganiły mnie za podglądanie, ale miały mi za złe, że nie zgadzam się na oczyszczenie. Właśnie to była moja prawdziwa zbrodnia — nie to, że kryłem się w krzakach i szpiegowałem je, ale że nie chciałem poddać się oczyszczeniu. Cały dzień przesiedziałem w strumieniu, a gdy zapadł zmrok wylazłem i złapałem sygnał kierunkowy mojego transportera, który jak się okazało, był oddalony o jakieś pół kilometra. Obawiałem się, że nildory będą go pilnowały, ale nie. Wsiadłem i koło północy wylądowałem u Seeny. Wiedziałem, że mam niewiele czasu. Nildory będą ścigały mnie po całym kontynencie. Azylu mogły mi udzielić tylko sulidory. Są one zazdrosne o sprawowanie władzy na Belzagorze. I tak przybyłem do tej wsi. Zwiedzałem Krainę Mgieł, aż pewnego dnia poczułem raka w swych jelitach i zdałem sobie sprawę, że to już koniec. Od tamtej chwili czekam na koniec, a jest on już bliski. Zamilkł.

— Dlaczego nie chcesz zaryzykować powrotu? — odezwał się po chwili Gundersen. — Cokolwiek przecież chciałyby ci zrobić nildory, nie może być równie okropne, jak siedzenie na progu chałupy sulidorów i czekanie na śmierć!

Cullen nic nie odpowiedział.

— Jeśli nawet dadzą ci narkotyk niszczący pamięć — mówił dalej Gundersen, — to czy nie lepiej stracić część wspomnień niż całą przyszłość? Gdybyś tylko zechciał wrócić, Ced, i pozwolił byśmy zajęli się twoim leczeniem…

— Kłopot z tobą, Gundy, nie rozumujesz zbyt logicznie — powiedział Cullen. — A przecież mądry z ciebie i rozsądny facet! Jest tam jeszcze jedna butelka wina. Może zechciałbyś ją przynieść?

Gundersen przeszedł koło skulonego sulidora i wszedł do chaty, po wino. Chwilę błądził w ciemności szukając butelki i wtedy przyszło mu na myśl rozwiązanie sytuacji Cullena: po prostu sprowadzi mu lekarstwo! Przerwie, przynajmniej chwilowo, swą podróż na Górę Ponownych Narodzin i uda się do Wodospadów Shangri-la, żeby przywieźć lek antyrakowy. Może nie będzie jeszcze za późno. Gundersen mówił sobie, że zajście między Cullenem a nildorami to nie jego sprawa i że swoją umowę z nildorem uważa za anulowaną. Powiedziałem przecież — perswadował sobie — że sprowadzę Cullena tylko za jego zgodą, a on najwyraźniej dobrowolnie nie pójdzie. Teraz więc moim zdaniem jest uratować mu życie. Potem będę mógł wyruszyć w góry.

Znalazł wino i zabrał je.

Cullen leżał w swej kołysce. Podbródek oparty miał na piersi, oczy zamknięte, oddychał słabo, jakby długi monolog bardzo go wyczerpał. Gundersen nie chciał go niepokoić, postawił wino i odszedł. Spacerował ponad godzinę, rozmyślał, ale nie doszedł do żadnych nowych wniosków.

Kiedy wrócił, Cullen leżał tak jak poprzednio, nie ruszał się.

— Śpi jeszcze? — zapytał sulidorów.

— Zapadł w bardzo długi sen — odparł jeden z nich.

Загрузка...