Rozdział dziewiąty

PIEKIEŁKO TOWARZYSKIE

22 czerwca, niedziela

58,5 kg, jedn. alkoholu 6 (czułam, że jestem to winna Constance), papierosy 5 (bdb), kalorie 2455 (ale głównie rzeczy w pomarańczowym lukrze), zwierzęta, które uciekły z zagrody 1, liczba ataków dzieci na mnie 2.

Wczoraj była impreza urodzinowa Constance. Spóźniłam się godzinę i ruszyłam przez dom Magdy, kierując się wrzaskami, do ogrodu, gdzie moim oczom ukazały się iście dantejskie sceny: dorośli ścigali dzieci, dzieci ścigały króliki, a w kącie stało niskie ogrodzenie, za którym przycupnęły dwa króliki, jakiś gryzoń, owca wyglądająca na chorą i brzuchata świnia. Przystanęłam przy balkonie, rozglądając się nerwowo. Serce mi podeszło do gardła, kiedy go zobaczyłam. Stał samotnie, w swej zwykłej, tradycyjnej, imprezowej pozie Marka Darcy’ego i sprawiał wrażenie nieobecnego i pogrążonego we własnych myślach. Zerknął w stronę drzwi, gdzie stałam, i przez sekundę patrzyliśmy na siebie, aż wreszcie z zakłopotaniem skinął mi głową, po czym odwrócił wzrok. Wtedy zauważyłam Rebeccę, która przykucnęła za nim z Constance.

– Constance! Constance! Constance! – szczebiotała Rebecca, machając jej przed samą twarzą japońskim wachlarzem, na co Constance mrugała i groźnie się marszczyła.

– Patrz, kto przyszedł! – wykrzyknęła Magda, schylając się nad córką i wskazując w moją stronę. Po twarzy Constance przemknął tajemniczy uśmiech i dziewczynka zdecydowanie, choć nieco chwiejnie, ruszyła do mnie, zostawiając Rebeccę jak idiotkę z jej wachlarzem. Kiedy do mnie podeszła, pochyliłam się, a ona zarzuciła mi rączki na szyję i przycisnęła do mojej twarzy swoją gorącą buzię.

– Przyniosłaś mi prezent? – szepnęła. Ciesząc się, że tego żywiołowego wybuchu interesownej miłości nie usłyszał nikt poza mną, odszepnęłam;

– Możliwe.

– Gdzie jest?

– W mojej torebce.

– Pójdziemy po niego?

– Och, prawda, jakie to słodkie? – usłyszałam gruchanie Rebeki, a kiedy podniosłam wzrok, zobaczyłam, że razem z Markiem patrzą, jak Constance bierze mnie za rękę i prowadzi do chłodnego domu. Prawdę mówiąc, byłam dość zadowolona z prezentu dla Constance, którym była paczka Minstreli oraz różowa sukienka baletnicy ze złotoróżową siatkową, rozpostartą spódnicą w stylu Barbie, w poszukiwaniu której przeczesałam dwa domy towarowe Woolwortha. Constance bardzo się spodobał mój prezent i naturalnie – jak każda kobieta na jej miejscu – natychmiast chciała przymierzyć sukienkę.

– Constance – powiedziałam, kiedy już z każdej strony obejrzałyśmy prezent – ucieszyłaś się, bo przyszłam czy z powodu prezentu?

Spojrzała na mnie spode łba.

– Prezentu.

– Jasne.

– Bridget?

– Tak?

– A u siebie w domu?

– Tak?

– Dlaczego nie masz żadnych zabawek?

– No, bo ja się nie bawię takimi zabawkami.

– O. A dlaczego nie masz pokoju do zabaw?

– Bo ja się nie bawię w ten sposób.

– A dlaczego nie masz faceta?

Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Dopiero co pojawiłam się na przyjęciu, a już mnie pouczała osoba, która ledwo skończyła trzy lata. Potem usiadłyśmy na schodach i odbyłyśmy długą, poważną rozmowę o tym, że każdy jest inny i że niektórzy ludzie są samotni, a po jakimś czasie usłyszałam hałas i kiedy podniosłam głowę, zobaczyłam, że nad nami stoi Mark Darcy.

– Ja tylko… Toaleta jest na górze, zdaje się? – spytał bez większego zaangażowania. – Cześć, Constance. Jak tam Pingu?

– On nie jest prawdziwy – odparła, patrząc na niego ze złością.

– Jasne, jasne. Przepraszam. To głupio, że jestem taki… – tu spojrzał mi prosto w oczy -…naiwny. W każdym razie, wszystkiego najlepszego. – Po czym minął nas, nawet nie cmoknąwszy mnie na powitanie. „Naiwny”. Czyżby nadal myślał, że zdradzałam go z Budowlańcem Garym i facetem z pralni chemicznej? A zresztą, nic mnie to nie obchodzi. To nie ma żadnego znaczenia. Wszystko jest w porządku, a Mark mi już kompletnie przeszedł.

– Jesteś smutna – powiedziała Constance. Zamyśliła się na chwilę, a potem wyjęła z buzi na wpół wyssanego Minstrela i wsadziła mi go w usta. Postanowiłyśmy wyjść na dwór i pochwalić się sukienką. Na zewnątrz do Constance natychmiast doskoczyła, jakby ogarnięta manią Rebecca.

– Ooch, patrzcie, to chyba jakaś wróżka. Jesteś wróżką? Jaką jesteś wróżką? A gdzie masz czarodziejską różdżkę? – zagruchała.

– Wspaniały prezent, Bridge – powiedziała Magda. – Przyniosę ci drinka. Znasz Cosmo, prawda?

– Tak – odparłam z sercem w gardle, spoglądając na trzęsące się policzki olbrzymiego bankiera.

– Bridget, miło cię widzieć! – ryknął Cosmo, lubieżnie taksując mnie wzrokiem. – Jak tam w pracy?

– Och, świetnie. – Skłamałam z ulgą, że nie pakuje się od razu w moje życie uczuciowe. Co za postęp! – Teraz pracuję w telewizji.

– W telewizji? Cudownie! Cholernie cudownie! Przed kamerą?

– Tylko czasami – odparłam skromnym tonem, który sugerował, że tak naprawdę to jestem Cilią Black, ale nie chcę, żeby ktoś się o tym dowiedział.

– Ha! Gwiazda, co? A – pochylił się nade mną z troską – ułożyłaś sobie resztę życia?

Niestety, akurat tak się złożyło, że w tej samej chwili przechodziła koło nas Sharon. Spojrzała na Cosmo, który wyglądał jak Clint Eastwood, który uważa, że ktoś usiłuje go przechytrzyć.

– A cóż to za pytanie? – warknęła.

– Co? – spytał Cosmo, odwracając się do niej przestraszony.

– Czy ułożyłaś sobie resztę życia? Co to w ogóle ma znaczyć?

– No, yyy, wiesz… kiedy w końcu… no wiesz…

– Kiedy w końcu wyjdzie za mąż? Tylko dlatego, że jej życie nie wygląda dokładnie jak twoje, uważasz, że jej się nie ułożyło, tak? A ty sobie ułożyłeś resztę życia, Cosmo? Jak ci się układa z Woney?

– Ja… tego… – sapnął Cosmo, czerwieniejąc na twarzy.

– Och, przepraszam. Zdaje się, że trafiłyśmy w twój czuły punkt. Chodź, Bridget, zanim znowu wetknę nos w nie swoje sprawy!

– Shazzer! – syknęłam, kiedy znalazłyśmy się w bezpiecznej odległości.

– Daj spokój – powiedziała. – Dość tego dobrego. Nie można pozwolić, żeby nas pouczali i obrażali nasz styl życia. Cosmo pewnie marzy o tym, żeby Woney schudła ze dwadzieścia pięć kilo i przestała tak wrzaskliwie się śmiać przez cały dzień, ale my jakoś nie uważamy, że przy każdym spotkaniu powinnyśmy się w to wtrącać, prawda? – W jej oku pojawił się złośliwy błysk. – A może właśnie powinnyśmy? – Złapała mnie za rękę i zmieniając kierunek, ruszyła z powrotem w stronę Cosmo, ale na drodze stanął Mark z Rebeccą i Constance. Jezu Chryste.

– Jak myślisz, kto jest starszy: ja czy Mark? – pytała Rebecca.

– Mark – odparła Constance markotnie, rozglądając się na boki, jakby planowała ucieczkę.

– Jak myślisz, kto jest starszy: ja czy mamusia? – Rebecca ciągnęła zabawę.

– Mamusia – powiedziała nielojalnie Constance, na co Rebecca roześmiała się perliście.

– Jak myślisz, kto jest starszy: ja czy Bridget? – spytała Rebecca, mrugając do mnie. Constance spojrzała na mnie z powątpiewaniem, Rebecca zaś uśmiechnęła się do niej promiennie. Szybko kiwnęłam głową w stronę Rebeki.

– Ty – powiedziała Constance. Mark Darcy wybuchnął śmiechem.

– Pobawimy się we wróżki? – zaszczebiotała Rebecca, zmieniając taktykę i próbując wziąć Constance za rączkę. – Mieszkasz w czarodziejskim zamku? Harry też jest czarodziejem? A gdzie są twoi zaczarowani przyjaciele?

– Bridget – powiedziała Constance, spoglądając na mnie spode łba – lepiej powiedz tej pani, że ja nie jestem żadną wróżką.

Później, kiedy opowiadałam to Shaz, ta odparła ponuro:

– O Boże. Patrz, kto przyszedł.

Na drugim końcu ogrodu stała olśniewająca w turkusach Jude, gawędząc z Magdą, ale bez Podłego Richarda.

– Dziewczyny tu są! – wykrzyknęła wesoło Magda. – Patrz! Tam!

Shaz i ja zaczęłyśmy się z wielkim zainteresowaniem wpatrywać w swoje kieliszki, jakbyśmy jej w ogóle nie zauważyły. Kiedy podniosłyśmy wzrok, Rebecca pochylała się nad Jude i Magdą, szczebiocząc jak oczytana żona, która wypatrzyła wśród gości Martina Amisa rozmawiającego z Gore’em Vidalem.

– Och, Jude, tak się cieszę, to po prostu wspaniale! – szczebiotała.

– Nie wiem, na czym jedzie ta kobieta, ale ja też chcę trochę tego – wymamrotała Sharon.

– Och, musicie przyjść z Jeremym, nie, koniecznie musicie. Absolutnie – nadawała teraz Rebecca. – No to weźcie je ze sobą! Weźcie dzieci! Ja uwielbiam dzieci! W drugi weekend lipca. W domu moich rodziców w Gloucestershire. Będą zachwycone basenem. I ma przyjść cała masa cudownych, cudownych ludzi! Będzie Louise Barton Foster, Woney i Cosmo… – Myślałam, że mogłaby jeszcze dodać: „Macocha Królewny Śnieżki, Fred i Rosemary West oraz Kaligula”. -…Jude z Richardem, no i oczywiście Mark, Giles i Nigel z kancelarii Marka… Zauważyłam, że Jude zerka w naszą stronę.

– A Bridget i Sharon? – spytała.

– Co?

– Zaprosiłaś Bridget i Sharon?

– Och. – Rebecca na chwilę straciła rezon. – No oczywiście, nie jestem pewna, czy wystarczy sypialni, ale mogłabym je umieścić w małym domku. – Wszyscy się na nią gapili. – Oczywiście, że je zapraszam! – Potoczyła po ogrodzie błędnym wzrokiem. – O, tu jesteście! Przyjdziecie dwunastego, prawda?

– Gdzie? – spytała Sharon.

– Do Gloucestershire.

– Nic o tym nie wiedziałyśmy – powiedziała głośno Sharon.

– No to już wiecie! Drugi weekend lipca. Tuż pod Woodstock. Byłaś tam już kiedyś, prawda, Bridget?

– Tak – odparłam, rumieniąc się na wspomnienie tamtego koszmarnego weekendu.

– To super! Magda, ty też będziesz, więc…

– Yyy…- zaczęłam.

– Bardzo chętnie przyjdziemy – powiedziała Sharon, przydeptując mi stopę.

– Co? Co? – dopytywałam, kiedy Rebecca oddaliła się, rżąc.

– Cholera, jasne, że idziemy – odparła. – Nie możesz pozwolić, żeby ot tak, ukradła ci wszystkich przyjaciół. Próbuje na siłę wciągnąć wszystkich w jakiś kretyński towarzyski krąg nagle niezbędnych prawie przyjaciół Marka, w którym ona sama wraz z Markiem będą brylować jak Król i Królowa Buzzybee.

– Bridget? – odezwał się jakiś głos. Kiedy się odwróciłam, zobaczyłam niskiego płowowłosego faceta w okularach. – Giles, Giles Benwick. Pracuję z Markiem. Pamiętasz mnie? Bardzo mi pomogłaś przez telefon tamtej nocy, kiedy żona powiedziała, że ode mnie odchodzi.

– A tak, Giles. Jak się masz? – powiedziałam. – Co słychać?

– Niestety, nie najlepiej – odparł Giles. Sharon odpłynęła, oglądając się przez ramię, a Giles rozpoczął długie, szczegółowe i bardzo dogłębne sprawozdanie z rozpadu swego małżeństwa.

– Twoja rada bardzo mi pomogła – powiedział, patrząc na mnie z wielkim przejęciem. – I kupiłem też Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus. To bardzo, bardzo, bardzo dobra książka, chociaż raczej nie zmieniła punktu widzenia Veroniki.

– Bo dotyczy bardziej chodzenia na randki niż rozwodu – wyjaśniłam zgodnie z koncepcją Marsa i Wenus.

– Bardzo prawdziwa, bardzo prawdziwa – zachwycał się Giles. – Powiedz: czytałaś Możesz uleczyć swoje życie Louise Hay?

– Tak! – rozpromieniłam się. Giles Benwick najwyraźniej miał rozległą wiedzę o świecie poradników i z wielką radością porozmawiałam z nim o różnych dziełach, chociaż trochę go poniosło. W końcu nadeszła Magda z Constance.

– Giles, koniecznie musisz poznać mojego przyjaciela, Cosmo! – powiedziała, dyskretnie przewracając oczami, żebym tylko ja to zauważyła. – Bridge, mogłabyś na chwilkę zająć się Constance?

Przyklękłam, żeby pogawędzić z Constance, która martwiła się estetycznym rezultatem czekolady rozmazanej na sukience. W chwili, gdy doszłyśmy do wspólnego wniosku, że plamy czekolady na różowym materiale to bardzo atrakcyjny, niezwykły i pozytywny efekt, pojawiła się Magda.

– Zdaje się, że wpadłaś w oko biednemu Gilesowi – powiedziała z krzywym uśmieszkiem i zabrała Constance, której się zachciało kupkę. Zanim zdążyłam wstać, poczułam, że ktoś mnie klepnął w pupę. Odwróciłam się – przyznaję, że z myślą: „Może to Mark Darcy!” – i ujrzałam syna Woney, Williama, z kolegą, chichoczących złośliwie.

– Zrób to jeszcze raz – powiedział William i jego koleżka znowu mnie klepnął. Chciałam się podnieść, ale William – który ma sześć lat i jest duży jak na swój wiek – wskoczył mi na plecy i owinął ręce wokół mojej szyi.

– Przestań, William – powiedziałam, usiłując przybrać stanowczy ton, ale w tej chwili na drugim końcu ogrodu powstało jakieś zamieszanie. Brzuchata świnia uciekła z zagrody i zaczęła ganiać w kółko, głośno kwicząc. Otoczenie pogrążyło się w chaosie, kiedy rodzice ruszyli na ratunek swoim dzieciom, ale William wciąż tkwił mocno przyczepiony do moich pleców, a jego kolega klepał mnie po pupie, wyjąc ze śmiechu jak opętana dziewczynka z Egzorcysty. Próbowałam zrzucić z siebie Williama, on jednak był zaskakująco silny i ani drgnął. Plecy okropnie mnie bolały. W pewnej chwili William nagle mnie puścił. Czułam, że unosi się w powietrze, a klapsy ustały. Przez moment stałam ze spuszczoną głową, usiłując odzyskać oddech i dojść do siebie. Kiedy się odwróciłam, zobaczyłam Marka Darcy’ego, jak odchodzi, przytrzymując ramionami wijących się w powietrzu sześciolatków. Przez jakiś czas głównym punktem przyjęcia były próby złapania świni oraz awantura, jaką Jeremy zrobił osobie, która miała pilnować zwierząt. Kiedy ponownie zobaczyłam Marka, miał już na sobie marynarkę i żegnał się z Magdą, na co podbiegła Rebecca i również zaczęła się żegnać. Szybko odwróciłam wzrok, próbując o tym nie myśleć. Wtedy nagle podszedł do mnie Mark.

– Bridget, eee Ja już idę – powiedział. Mogłabym przysiąc, że gapił się na moje cycki. – Nie wychodź z surowym mięsem w torebce, dobrze?

– Dobrze. – Przez chwilę po prostu patrzeliśmy na siebie.

– Dziękuję, dziękuję za… – Kiwnęłam głową w kierunku miejsca, gdzie wydarzył się ten nieszczęsny incydent.

– Nie ma za co – powiedział cicho. – Zawsze do usług, jeżeli będziesz potrzebowała mnie do ściągnięcia ci z pleców chłopczyka.

Wtedy jak na zawołanie pojawił się Giles Benwick z dwoma drinkami.

– O, spadasz już, stary? – spytał. – Właśnie miałem wydusić z Bridget parę jej pieprznych rad.

Mark szybko przenosił wzrok ze mnie na Gilesa i z powrotem.

– Zostawiam cię w dobrych rękach – powiedział raptem.

– Do zobaczenia w poniedziałek w biurze.

Kurwa, kurwa, kurwa. Jak to się dzieje, że dopiero jak Mark jest w pobliżu, ktoś zaczyna ze mną flirtować?

– Z powrotem w sali tortur, co? – powiedział Giles, poklepując go po plecach. – I tak w kółko, i tak w kółko. No, to na razie. Czułam się jak w młynie, kiedy Giles jak katarynka trajkotał o tym, że musi mi podesłać egzemplarz Poczuj swój strach mimo wszystko zrób to. Bardzo chciał się dowiedzieć, czy będziemy z Sharon dwunastego w Gloucestershire, ale wkrótce słońce zaczęło zachodzić, rozległy się płacze dzieci i groźby: „Mama da ci klapsa”, więc wszyscy zaczęli zbierać się do wyjścia.

– Bridget. – To była Jude. – Miałabyś ochotę wpaść do 192 na…

– Nie – warknęła Sharon. – Idziemy na sekcję zwłok. – Co było kłamstwem, gdyż Sharon miała się spotkać z Simonem. Jude wyglądała jak rażona piorunem. O Boże. Ta cholerna Rebecca wszystko zepsuła. Ale muszę pamiętać, żeby nie zwalać winy na innych, tylko brać odpowiedzialność za wszystko, co mi się przydarza.


1 lipca, wtorek

57,5 kg (to działa!), postępy Gary’ego w łataniu dziury w ścianie 0. Chyba będzie lepiej, jak się z tym pogodzę. Mark i Rebecca są parą. Nic nie mogę na to poradzić. Poczytałam sobie Drogę rzadziej uczęszczaną i zrozumiałam, że w życiu nie można mieć wszystkiego. Trochę można, ale nie wszystko. Liczy się nie to, co masz, ale jak rozegrasz swoje karty. Nie będę roztrząsać przeszłości i całego szeregu katastrof z facetami. Zacznę myśleć o przyszłości. Ojej, telefon! Hurra! A widzicie! Zadzwonił Tom, żeby sobie trochę pojęczeć. Miło. Dopóki nie powiedział:

– O, a tak przy okazji, wieczorem widziałem Daniela Cleavera.

– Tak? Gdzie? – zaszczebiotałam wesołym, acz zduszonym głosem. Wiem, że jestem już innym człowiekiem i żadna z tych upokarzających sytuacji z randek (np. biorąc pierwszą lepszą z brzegu – znalezienie nagiej kobiety na dachu Daniela latem zeszłego roku, kiedy podobno chodziliśmy ze sobą) już się nie powtórzy, ale i tak wolałabym, żeby widmo poniżenia, jakiego doznałam ze strony Daniela, nie wyskakiwało nagle jak potwór z Loch Ness albo erekcja.

– W Groucho Ciub – odparł Tom.

– Rozmawiałeś z nim?

– Tak.

– Co powiedziałeś? – spytałam groźnie. Cały dowcip z byłymi facetami polega na tym, że przyjaciele powinni ich karać i ignorować, a nie próbować dogadywać się z obiema stronami, jak Tony i Cherie z Charlesem i Dianą.

– Uff. W tej chwili nie pamiętam dokładnie. Powiedziałem, yyy „Dlaczego byłeś taki okropny dla Bridget, skoro ona jest taka miła?” Wyrecytował to trochę jak papuga, co sugerowało, że być może nie cytuje zbyt wiernie swoich słów.

– Dobrze – powiedziałam. – Bardzo dobrze. – Urwałam, zdecydowana na tym poprzestać i zmienić temat. Bo co właściwie mnie obchodzi, co powiedział Daniel?

– A co on na to? – syknęłam.

– Powiedział… – zaczął Tom i nagle ogarnął go atak śmiechu. – Powiedział…

– Co?

– Powiedział… – Teraz już dosłownie płakał ze śmiechu.

– Co? Co? COOOOOOOOO?

– Jak można chodzić z kimś, kto nie wie, gdzie leżą Niemcy?

Zawyłam ze śmiechu jak hiena, trochę tak jak ktoś, kto właśnie usłyszał, że umarła mu babcia, i myśli, że to dowcip. Potem do mnie dotarło. Złapałam się krawędzi stołu, w głowie mi się zakotłowało.

– Bridge? – powiedział Tom. – Nic ci nie jest? Śmiałem się, bo… bo to takie absurdalne. Przecież oczywiście wiesz, gdzie leżą Niemcy… Bridge? Przecież wiesz?

Nastąpiła długa, niezręczna chwila ciszy, kiedy to próbowałam pogodzić się z tym, co się stało, tzn. Daniel mnie rzucił, bo myślał, że jestem głupia.

– No? – spytał pogodnie Tom. – Gdzie są… Niemcy?

– W Europie. Słowo daję. W dzisiejszych czasach nie trzeba koniecznie wiedzieć, gdzie leży jakie państwo, skoro żeby się tam dostać, wystarczy kupić bilet na samolot. Przecież w biurze podróży – zanim kupisz bilet – nikt cię nie pyta, nad jakimi krajami będziesz przelatywać, prawda?

– Podaj tylko ogólne położenie.

– Yyy – zająknęłam się, strzelając oczami po kuchni z nadzieją, że może jakimś cudem znalazł się tam atlas świata.

– Jak myślisz, jakie kraje mogą leżeć koło Niemiec? – naciskał Tom. Starannie rozważyłam to pytanie.

– Francja.

– Francja. Rozumiem. Więc Niemcy leżą „w pobliżu Francji”, tak?

Coś w jego tonie dało mi do myślenia, że popełniłam jakąś potworną gafę. Potem przyszło mi do głowy, że Niemcy oczywiście mają związek z Niemcami Wschodnimi, więc muszą się znajdować bliżej Węgier, Rosji albo Pragi.

– Praga – powiedziałam, a wtedy Tom wybuchnął śmiechem. – Zresztą już nie istnieje coś takiego jak wiedza ogólna – dodałam z oburzeniem. – W wielu artykułach udowodniono, że media stworzyły tak ogromne morze wiedzy, że nikt nie może z niego czerpać w tym samym stopniu.

– Nie szkodzi, Bridget – odparł Tom. – Nic się nie martw. Pójdziemy jutro do kina?

23.00.

Tak, teraz będę chodziła do kina i czytała książki. Mam w głębokim poważaniu to, co Daniel powiedział i czego nie powiedział.

23.15.

Jak ten Daniel śmie mnie obgadywać! Skąd wiedział, że nie mam pojęcia, gdzie leżą Niemcy? Nigdy nawet nie byliśmy w pobliżu. Najdalej pojechaliśmy do Rutland Water. Ha.

23.20.

A poza tym rzeczywiście jestem miła. No.

23.30.

Jestem straszna. Jestem głupia. Zacznę czytać „The Economist”, pójdę na studia wieczorowe i wezmę się do czytania Forsy Martina Amisa.

23.35.

Hahaha. Znalazłam atlas.

23.40.

Ha! Dobra. Zadzwonię do tego drania.

23.45.

Wykręciłam numer telefonu Daniela.

– Bridget? – powiedział, zanim w ogóle zdążyłam się odezwać.

– Skąd wiedziałeś, że to ja?

– To jakiś surrealistyczny szósty zmysł – wycedził z rozbawieniem. – Poczekaj chwilę. – Usłyszałam, jak zapala papierosa. – No to mów. – Zaciągnął się głęboko.

– Co? – wymamrotałam.

– Powiedz, gdzie leżą Niemcy.

– Koło Francji – powiedziałam. – I Holandii, Belgii, Polski, Czechosłowacji, Szwajcarii, Austrii i Danii. I są nad morzem.

– Jakim?

– Północnym.

– I…? Błędnym wzrokiem spojrzałam na atlas. Nic tam nie było o drugim morzu.

– OK – powiedział. – Jedno morze na dwa to całkiem nieźle. To jak, chcesz wpaść?

– Nie! – wykrzyknęłam. Słowo daję. Daniel to już kompletne dno. Nie zamierzam znowu się w to pakować.


12 lipca, sobota

132,5 kg (tak się czuję w porównaniu z Rebeccą), liczba ataków bólu w plecach od tego przeklętego piankowego materaca 9, liczba myśli o Rebecce i katastrofach naturalnych, pożarach od spięcia, powodziach i zawodowych mordercach: ogromna, ale proporcjonalna.

W domu Rebeki, Gloucestershire. W koszmarnym domku dla gości. Po co ja tu przyjeżdżałam? Po co? Po co? Sharon i ja wyjechałyśmy dość późno, więc dotarłyśmy dopiero dziesięć minut przed kolacją. Niezbyt się to spodobało Rebecce, która zaszczebiotała w stylu mamy albo Uny Alconbury: „Och, już myśleliśmy, że zabłądziłyście!” Ulokowano nas w domku dla gości, co uznałam za korzystne, gdyż tam nie mogłyśmy na korytarzu wpaść na Marka – dopóki się tam nie znalazłyśmy: domek jest cały wymalowany na zielono, stoją w nim pojedyncze łóżka z piankowymi materacami i plastikowymi zagłówkami, co stanowi ostry kontrast z moim ostatnim pobytem tutaj, kiedy nocowałam w ślicznym, niemalże hotelowym pokoju z własną łazienką.

– To typowe dla Rebeki – sarknęła Sharon. – Samotni są obywatelami drugiej klasy. Lubi to na każdym kroku podkreślać.

Na kolację przywlokłyśmy się spóźnione, czując się jak para krzykliwie ubranych rozwodników, bo malowałyśmy się w wielkim pośpiechu. Jadalnia wyglądała równie oszałamiająco jak zwykle, na jednym końcu znajdował się ogromny kominek z niszą, a na drugim – dwadzieścia osób siedziało za starym, dębowym stołem oświetlonym srebrnymi świecznikami i przystrojonym kwiatami. Mark zajmował miejsce u szczytu stołu, między Rebeccą i Louise Barton Foster, i był pogrążony w rozmowie. Rebecca nawet nie zauważyła naszego wejścia. Stanęłyśmy niezdarnie przy stole, aż wreszcie Giles Benwick zakrzyknął:

– Bridget! Tutaj!

Posadzono mnie między Gilesem i Jeremym Magdy, który najwyraźniej zapomniał, że chodziłam z Markiem Darcym, bo zaczął gadkę:

– No! Wygląda na to, że Mark Darcy poleciał na twoją przyjaciółkę Rebecce. Dziwne, bo pewna panienka, Heatherjakas tam, przyjaciółka Barky Thompson, chyba trochę się durzyła w tym starym palancie.

Fakt, że Mark i Rebecca siedzieli tuż obok, zupełnie umknął Jeremy’emu, ale nie mnie. Próbowałam się skupić na rozmowie z nim i nie podsłuchiwać ich, choć umawiali się na sierpniowe wakacje w Toskanii – zdaje się, że było to już postanowione – na które koniecznie zapraszała wszystkich, pewnie oprócz mnie i Shaz.

– A to co takiego?! – ryknął jakiś straszny głos, który niejasno pamiętałam z wypadu na narty. Wszyscy spojrzeli na kominek, w który wmurowano wyglądający na nowy rodzinny herb z mottem: Per determinam ad yictoriam. Dziwne, bo rodzina Rebeki nie należy do arystokracji, tylko do potężnej agencji nieruchomości Knighta, Franka i Rutleya. – Per determinam ad victoriam – wyjęć ryknął ponownie. – Przez bezwzględność do zwycięstwa. Cała Rebecca.

Gruchnął śmiech, a Shazzer i ja zerknęłyśmy na siebie z uciechą.

– Prawdę mówiąc, znaczy to: przez determinację do sukcesu – wyjaśniła lodowatym tonem Rebecca. Zerknęłam na Marka, który zasłonił dłonią lekki uśmieszek. Jakoś przebrnęłam przez tę kolację, słuchając, jak Giles bardzo powoli przeprowadza analizę swojej żony, i cały czas próbowałam oderwać się myślami od Marka, dzieląc się swoją poradnikową wiedzą. Rozpaczliwie pragnęłam rzucić się do łóżka i uciec od tego bolesnego koszmaru, ale kazano nam wszystkim przejść do dużego pokoju na tańce. Zaczęłam przeglądać kolekcję płyt CD, żeby nie patrzeć na Rebecce powoli wirującą z Markiem na parkiecie, z rękoma oplecionymi wokół jego szyi, i z zadowoleniem strzelającą oczami po całej sali. Zrobiło mi się słabo, ale nie zamierzałam tego po sobie pokazać.

– Och, na miłość boską, Bridget. Miej trochę zdrowego rozsądku – powiedziała Sharon, poczłapała do półki z kompaktami, wyjęła z odtwarzacza Jesus to a Child i włożyła jakiś wściekły garażowy acidowy łomot. Potem odpłynęła na parkiet, wyrwała Marka Rebecce i zaczęła z nim tańczyć. Mark był dość zabawny, zaśmiewając się z prób Shazzer nakłonienia go do nowoczesnego tańca. Rebecca wyglądała, jakby zjadła tiramisu i właśnie natknęła się na grudkę tłuszczu. Nagle złapał mnie Giles Benwick i zaczął mną dziko szarpać, więc wylądowałam na parkiecie z przyklejonym uśmiechem i rzucając głową jak lalka potrząsana przez dziecko. Potem już dosłownie nie mogłam ustać na nogach.

– Muszę już lecieć – szepnęłam do Gilesa.

– Wiem – odpowiedział konspiracyjnie. – Odprowadzić cię do domku?

Udało mi się go spławić i znalazłam się na żwirowanej ścieżce w swoich sandałach od Pied a Terre, po czym opadłam z wdzięcznością na to okropnie niewygodne łóżko. W tej chwili Mark prawdopodobnie idzie do łóżka z Rebeccą. Chciałabym być wszędzie, tylko nie tu – na letniej fecie rotarianów w Kettering, na porannym zebraniu Sit Up Britain, na siłowni. Ale sama jestem sobie winna. Przyjechałam tu na własne życzenie.


13 lipca, niedziela

144 kg, jedn. alkoholu O, papierosy 12 (wszystkie po kryjomu), ludzie uratowani z topieli 1, ludzie, których nie powinno się ratować z rzeczonej topieli, tylko zostawić w wodzie, żeby cali się pomarszczyli 1.

Dziwaczny, dający do myślenia dzień. Po śniadaniu postanowiłam się wyrwać i pospacerowałam sobie po całkiem ładnym ogrodzie nad wodą, który przecinały płytkie strumyczki mknące między trawiastymi brzegami i pod kamiennymi mostkami. Ogród otoczony był żywopłotem, za którym rozpościerały się pola. Usiadłam na kamiennym mostku, patrząc na strumyk i myśląc sobie, że to wszystko nie ma żadnego znaczenia, bo natura i tak przetrwa, i wtedy usłyszałam głosy dochodzące zza żywopłotu.

– …najgorszy kierowca na świecie… Matka ciągle… go poprawia, ale… nie ma pojęcia… o prowadzeniu. Czterdzieści pięć lat temu stracił bonus za jazdę bezwypadkową i od tamtej pory go nie odzyskał. – To był Mark. – Na miejscu mojej matki nigdy w życiu nie wsiadłbym z nim do samochodu, ale oni nie mogą się rozstać ani na chwilę. Urocze.

– Och, jakie to piękne! – Rebecca. – Gdybym wyszła za mąż za mężczyznę, którego naprawdę bym kochała, chciałabym przebywać z nim cały czas.

– Naprawdę? – spytał z zapałem. Potem dodał: – Myślę, że w pewnym wieku… jeżeli przez jakiś czas było się samotnym, to istnieje niebezpieczeństwo, że można się zamknąć w gronie znajomych – dotyczy to zwłaszcza kobiet – i wtedy zaczyna brakować miejsca dla drugiego człowieka, nie tylko pod względem emocjonalnym, bo przyjaciele i ich opinie są pierwszymi punktami odniesienia.

– Och, absolutnie się z tobą zgadzam. Na przykład ja kocham swoich przyjaciół, ale nie znajdują się oni na pierwszym miejscu mojej listy priorytetów.

„Niemożliwe” – pomyślałam sobie. Potem na chwilę zapadła cisza i Mark wybuchnął znowu.

– Te wszystkie bzdury z poradników – te mityczne zasady postępowania, jakich trzeba się trzymać. A każdy twój ruch jest analizowany przez komisję przyjaciółek kierujących się jakimś oszałamiająco arbitralnym kodeksem opartym na Buddyzm dzisiaj, Wenus i Budda idą do łóżka i na Koranie. Człowiek czuje się jak jakaś doświadczalna myszka z uchem na plecach! Z mocno bijącym sercem kurczowo ścisnęłam książkę. Chyba nie zaobserwował tego u mnie?

Ale wtedy Rebecca znowu zaczęła nadawać.

– Całkowicie się z tobą zgadzam – zaszczebiotała. – Ja nie mam czasu na takie głupoty. Jeżeli dochodzę do wniosku, że kogoś kocham, to nic mi nie może w tym przeszkodzić. Nic. Ani przyjaciele, ani żadne teorie. Słucham swoich instynktów, głosu serca – powiedziała jakimś nowym, sztucznym tonem, jak dzieckokwiat natury.

– Szanuję cię za to – odparł cicho Mark. – Kobieta powinna wiedzieć, w co wierzy, bo jak inaczej samemu można w nią wierzyć?

– A ponad wszystko musi ufać swojemu mężczyźnie – dodała Rebecca jeszcze innym głosem, dźwięcznym i na przydechu, jak jakaś afektowana aktorka grająca Szekspira. Wtedy zapadła rozdzierająca cisza. Umierałam, umierałam przygwożdżona do swojego miejsca, domyślając się, że się całują.

– Oczywiście powiedziałam to wszystko Jude – znowu odezwała się Rebecca. – Tak się zmartwiła, że Bridget i Sharon odradzały jej wyjście za Richarda – a to przecież taki fajny facet – że powiedziałam: „Jude, posłuchaj głosu swojego serca”.

Aż mnie zamurowało i żeby się uspokoić, zaczęłam obserwować przelatującą pszczołę. Mark chyba nie mógł ślepo w to wszystko uwierzyć?

– Taaak – powiedział z powątpiewaniem. – No, nie jestem pewien…

– Bridget chyba wpadła w oko Gilesowi! – Rebecca weszła mu w słowo, najwyraźniej wyczuwając, że nieco zboczyła z kursu. Nastąpiła chwila milczenia. Potem Mark powiedział nienaturalnie wysokim głosem:

– Ach tak? Z wzajemnością?

– Och, znasz Bridget – rzuciła Rebecca lekkim tonem. – Jude mówi, że tylu facetów się za nią ugania… – „Dobra, stara Jude” – pomyślałam sobie. -…ale ona jest taka popieprzona, że nie chce – no, jak ty to ujmujesz, nie potrafi związać się z żadnym z nich.

– Naprawdę? – wtrącił Mark. – Więc byli jacyś…

– Tak myślę – no wiesz… ale ona tak kurczowo się trzyma tych swoich zasad randkowania, czy jak to tam się nazywa, że nikt nie jest dla niej wystarczająco dobry.

Nie potrafiłam rozgryźć, o co tu chodzi. Może Rebecca próbowała zlikwidować w nim poczucie winy wobec mnie.

– Naprawdę? – powtórzył Mark. – Więc ona nie jest…

– O, zobacz, kaczuszka! Ojej, całe stado kaczuszek! I ich mama i tata. Ojej, jaka cudowna, cudowna chwila! Ojej, chodź, popatrzymy!

I poszli sobie, a ja zostałam sama, bez tchu i z mętlikiem w głowie. Po lunchu z nieba zaczął lać się skwar i wszyscy rozłożyli się pod drzewem nad jeziorem. Prawdziwa idylla, sielanka – stary kamienny mostek nad wodą, wierzby zwieszające swe gałęzie nad porośniętymi trawą brzegami. Rebecca triumfowała.

– Ojej, ale jest fajnie! Prawda, ludzie? Ale fajnie!

Gruby Nigel z biura Marka wygłupiał się, próbując kopnąć piłkę w stronę jednego z wyjców, jego wielki brzuch trząsł się w oślepiającym świetle. Zamachnął się, nie trafił i wpadł głową do wody, powodując olbrzymią falę.

– Taaak! – roześmiał się Mark. – Oszałamiająca niekompetencja.

– Pięknie tu, prawda? – zagadnęłam enigmatycznie Shaz.

– Jeszcze tylko brakuje lwów wylegujących się koło owieczek.

– Lwów, Bridget? – podchwycił Mark. Aż podskoczyłam. Siedział na drugim końcu grupy, patrząc na mnie przez lukę między ludźmi i wznosząc jedną brew.

– Jak w tym psalmie – wyjaśniłam.

– Jasne. – W jego oku pojawił się znajomy chochlik. – Może masz na myśli lwy z Longleat? Rebecca nagle zerwała się na równe nogi.

– Skoczę z mostku! Rozejrzała się z wyczekującym uśmiechem. Wszyscy mieli na sobie szorty albo krótkie sukienki, ale ona byłaby kompletnie naga, gdyby nie wąziutki paseczek brązowego nylonu od Calvina Kleina.

– Dlaczego? – spytał Mark.

– Dlatego, że na pięć minut przestała być w centrum zainteresowania – wymamrotała pod nosem Sharon.

– W dzieciństwie często tak robiliśmy! Boskie uczucie!

– Ale woda jest bardzo płytka – powiedział Mark. Prawda, wodę otaczało pół metra spieczonej ziemi.

– Nie, nie, jestem w tym dobra, jestem bardzo odważna.

– Naprawdę uważam, że nie powinnaś, Rebecca- odezwała się Jude.

– Już się zdecydowałam. Wiem, co robię! – zaszczebiotała łobuzersko, wsunęła na nogi klapki od Prądy i ruszyła w stronę mostka. Na szczęście do prawego pośladka przylepiło jej się trochę błota i trawy, co wielce potęgowało efekt. Patrzyliśmy, jak zdejmuje klapki, bierze je w rękę i wdrapuje się na brzeg poręczy. Mark wstał, spoglądając z niepokojem na wodę i na mostek.

– Rebecca! – krzyknął. – Naprawdę myślę, że nie…

– Wszystko w porządku, ufam własnemu rozsądkowi – odparła figlarnie, odrzucając włosy. Potem spojrzała w górę, wzniosła ręce, zrobiła dramatyczną pauzę i skoczyła. Wszyscy patrzyli, jak uderzyła w wodę. Potem nadeszła ta chwila, kiedy powinna się z niej wynurzyć. Tak się jednak nie stało. Mark ruszył w stronę jeziora dokładnie w chwili, gdy z wrzaskiem pojawiła się na powierzchni wody. Razem z dwoma pozostałymi facetami rzucił się do niej. Sięgnęłam do torebki po komórkę. Wyciągnęli ją na płyciznę i w końcu po szarpaninie, której towarzyszyły krzyki i płacze, Rebecca poczłapała na brzeg, podpierana przez Marka i Nigela. Było jasne, że nie stało jej się nic strasznego. Podniosłam się i podałam jej swój ręcznik.

– Zadzwonić pod 999? – zażartowałam.

– Tak… tak.

Wszyscy zebrali się dokoła niej i wpatrywali w jej zranioną stopę. Mogła poruszać palcami, z paznokciami szykownie i profesjonalnie pomalowanymi Rouge Noir, więc odetchnęliśmy z ulgą. W końcu wydostałam od niej numer telefonu jej lekarza, ściągnęłam z jego automatycznej sekretarki numer, pod którym był osiągalny po godzinach przyjęć, wykręciłam go i podałam telefon Rebecce. Wdała się w długą dysputę z lekarzem, zgodnie z jego instrukcjami poruszając stopą i wydając z siebie całą gamę odgłosów, ale w końcu zapadła decyzja, że nie ma złamania ani nawet zwichnięcia, a noga jest tylko trochę nadwerężona.

– Gdzie jest Benwick? – spytał Nigel, kiedy już się wytarł i poczęstował wielkim łykiem schłodzonego białego wina.

– Właśnie, gdzie jest Giles? – spytała Louise Barton Foster. – Nie widziałam go całe rano.

– Pójdę go poszukać – odezwałam się zadowolona, że mogę się wyrwać z tego piekła, jakim był widok Marka rozcierającego delikatną kostkę Rebeki. Z przyjemnością weszłam do chłodnego holu z krętymi schodami. Na marmurowych cokołach stały posągi, kamienną podłogę zdobiły orientalne dywany, a nad drzwiami wisiał drugi olbrzymi krzykliwy herb. Stałam przez chwilę, rozkoszując się spokojem.

– Giles? – zawołałam, a mój głos odbił się echem o ściany. – Giles?

Nie było żadnej odpowiedzi. Nie miałam pojęcia, gdzie jest jego pokój, więc ruszyłam na wspaniałe schody.

– Giles!

Zajrzałam do jednego pokoju i zobaczyłam ogromne, rzeźbione dębowe łoże z czterema kolumienkami. Cały pokój był pomalowany na czerwono i wychodził na nasz piknik nad jeziorem. Nad lustrem wisiała ta czerwona sukienka, którą Rebecca miała na sobie podczas kolacji. Spojrzałam na łóżko i poczułam się, jakbym dostała cios w brzuch. Na kapie, schludnie złożone, leżały bokserki w barwach Newcastle United, które kupiłam Markowi na walentynki. Wypadłam z pokoju i oparłam się o drzwi, oddychając spazmatycznie. Wtedy usłyszałam jakiś jęk.

– Giles? – spytałam. Nic. – Giles? Tu Bridget.

Znowu rozległo się jęczenie. Ruszyłam korytarzem.

– Gdzie jesteś?

– Tutaj. Otworzyłam drzwi. Ten pokój był wściekle zielony i szkaradny, wszędzie stały ogromne lampy z ciemnego drewna.

Giles leżał na plecach z głową przekręconą na bok, jęcząc cichutko, obok wisiała słuchawka zdjęta z aparatu. Usiadłam na łóżku, a on uniósł powieki, po czym znowu je zamknął. Okulary przekrzywiły mu się na nosie. Zdjęłam je.

– Bridget. – Trzymał buteleczkę z jakimiś pigułkami. Wzięłam ją. Temazepam.

– Ile wziąłeś? – spytałam, biorąc go za rękę.

– Sześć… a może cztery?

– Kiedy?

– Niedawno… jakieś… niedawno.

– Zwymiotuj – poleciłam mu, przypominając sobie, że zawsze robi się płukanie żołądka osobom, które przedawkowały leki. Poszliśmy razem do łazienki. Szczerze mówiąc, nie było to nic przyjemnego, ale potem kazałam mu wypić mnóstwo wody i Giles opadł z powrotem na łóżko, i zaczął cicho szlochać, trzymając mnie za rękę. Kiedy głaskałam go po głowie, z jękiem wyznał, że zadzwonił do Veroniki, swojej żony. Upodlił się, błagając ją o powrót i niwecząc w ten sposób kawał dobrej roboty, jaką odwalił w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Ona zaś oznajmiła, że zdecydowanie chce rozwodu, na co on wpadł w czarną rozpacz, co było dla mnie absolutnie zrozumiałe. Powiedziałam, że w takiej sytuacji każdy sięgnąłby po temazepam. Na korytarzu rozległy się kroki, potem pukanie i w drzwiach pojawił się Mark.

– Zadzwonisz jeszcze raz po lekarza? – poprosiłam.

– Co wziął?

– Temazepam. Mniej więcej sześć. Wymiotował.

Mark wyszedł na korytarz. Rozległo się więcej głosów. Usłyszałam okrzyk Rebeki: „Na miłość boską!” i Marka, który usiłował ją uciszyć, a potem jeszcze jakieś zduszone mamrotanie.

– Chcę, żeby po prosty to wszystko się skończyło. Nie chcę się tak męczyć. Chcę, żeby się to wszystko skończyło – zajęczał Giles.

– Nie, nie – protestowałam. – Musisz mieć nadzieję i wiarę, że wszystko się ułoży, i wtedy będzie dobrze.

Znowu rozległy się kroki i głosy. Potem w pokoju ponownie zjawił się Mark. Uśmiechnął się do mnie półgębkiem.

– Przepraszam za to. – Znowu zrobił poważną minę. – Nic ci nie będzie, Giles. Jesteś w dobrych rękach. Lekarz będzie za piętnaście minut, ale powiedział, że nie ma się czym martwić.

– Dobrze się czujesz? – spytał mnie. Kiwnęłam głową.

– Byłaś wspaniała – powiedział. – Taka bardziej atrakcyjna wersja George’a Clooneya. Zostaniesz z nim do przyjazdu lekarza?

Kiedy lekarz w końcu doprowadził Gilesa do porządku, połowy gości już nie było. Rebecca siedziała smętnie w magnackim holu, z nogą w górze, rozmawiając z Markiem, a Shaz ze spakowanymi naszymi torbami stała w drzwiach, paląc papierosa.

– To takie nierozważne – mówiła Rebecca. – Zepsuł mi cały weekend! Ludzie powinni być silni i rozsądni, a to takie… egoistyczne i obsesyjne. Nie milcz tak, nie uważasz, że mam rację?

– Myślę, że powinniśmy… porozmawiać o tym później – powiedział Mark. Kiedy Shaz i ja już się pożegnałyśmy i pakowałyśmy bagaże do samochodu, wyszedł do nas.

– Dobra robota – rzucił. – Przepraszam. Mówię jak sierżant. To otoczenie tak na mnie działa. Byłaś wspaniała, tam, z… z… no, z obojgiem.

– Mark! – wrzasnęła Rebecca. – Upuściłam laskę!

– Aport!- zawołała Sharon. Przez ułamek sekundy na twarzy Marka pojawił się prawdziwy wstyd, ale doszedł do siebie i powiedział:

– No, miło było się z wami spotkać, dziewczyny. Jedźcie ostrożnie.

Kiedy odjeżdżałyśmy, Sharon chichotała radośnie na myśl o Marku, który do końca życia będzie skakał wokół Rebeki, spełniał jej rozkazy i jak szczeniak przynosił laski, ja jednak myślami byłam przy rozmowie, którą podsłuchałam zza żywopłotu.

Загрузка...