Rozdział trzeci

Kanaaaał!

1 lutego, sobota

58,5 kg, Jeden. alkoholu 6 (ale zmieszane z sokiem pomidorowym, b. pożywnym), papierosy 400 (całkowicie zrozumiałe), króliczki, sarny, bażanty i inna zwierzyna znaleziona w łóżku 0 (ogromna poprawa od wczoraj), faceci O, chłoptasie byłego faceta 1, liczba normalnych potencjalnych facetów na świecie 0.

12.15.

Dlaczego mnie przydarzają się takie rzeczy? Dlaczego? DLACZEGO? Raz ktoś wyglądał na miłego, rozsądnego człowieka, aprobowanego przez matkę, nie żonatego, wariata, alkoholika czy popieprzeńca, ale okazuje się, że jest zboczonym gejem lecącym na zwierzątka. Nic dziwnego, że nie chciał mnie zaprosić do siebie. Nie chodziło o to, że jest związkofobem, napala się na Rebeccę albo że ja jestem Dziewczyną Na Dochodne. Po prostu trzymał w swojej sypialni orientalnych chłoptasiów i dziczyznę. Niesamowity szok. Niesamowity. Jakieś dwie sekundy gapiłam się na orientalnego chłoptasia, po czym zwinęłam się z powrotem do garderoby, zarzuciłam na siebie sukienkę, zbiegłam po schodach, słysząc za sobą takie wrzaski dobiegające z sypialni, jakby amerykańskie oddziały były mordowane przez Wietkong, pokuśtykałam na ulicę i zaczęłam gorączkowo machać na taksówkę jak cali girl, która trafiła na klienta chcącego jej zrobić burdel na głowie. Może to prawda, co mówią Szczęśliwe Mężatki, że jedyni mężczyźni, jacy zostali bez pary, są samotni tylko dlatego, że składają się z jednej wielkiej wady. To dlatego wszystko jest tak cholernie popieprzone… Nie twierdzę, że bycie gejem samo w sobie jest wadą, ale z pewnością nią jest, jeżeli się ma dziewczynę, która o niczym do tej pory nie wiedziała. Czwarty rok z rzędu będę w walentynki bez faceta, a Boże Narodzenie spędzę w jednoosobowym łóżku w domu rodziców. Znowu. Kanał. Kanaaaał! Zadzwoniłabym do Toma. To typowe dla niego, że wyjechał do San Francisco dokładnie wtedy, kiedy potrzebna mi jest rada z perspektywy gejowskiej, bardzo typowe. On stale oczekuje ode mnie rad, kiedy ma problemy z innymi homoseksualistami, ale jeżeli to ja potrzebuję rady w kryzysie z homoseksualistą, to co robi Tom? Jedzie sobie do San Francisco, CHOLERA JASNA. Spokojnie, spokojnie. Wiem, że nie powinnam zrzucać całej winy na Toma, zwłaszcza że incydent ten nie miał z nim nic wspólnego, że nie powinnam leczyć swoich problemów obwinianiem innych. Jestem pewną siebie, wrażliwą, odpowiedzialną kobietą sukcesu, całkowicie poukładaną w środku. Aaa! Telefon.

– Bridget. Tu Mark. Bardzo cię przepraszam. Tak mi przykro. To, co się wydarzyło, było okropne.

Miał straszny głos.

– Bridget?

– Co? – bąknęłam, próbując powstrzymać drżenie rąk, żeby zapalić Silk Cuta.

– Wiem, że musiało to wyglądać podejrzanie. Byłem tak samo zaszokowany jak ty. Nigdy w życiu nie widziałem tego chłopaka.

– No to kim on był?! – wybuchnęłam.

– Okazało się, że to syn mojej gospodyni. Nawet nie wiedziałem, że ma syna. To chyba schizofrenik.

W tle rozległy się jakieś krzyki.

– Idę, idę. O Boże. Będę musiał się tym zająć. Chyba próbuje ją udusić. Mogę zadzwonić później? – Znowu krzyki. – Poczekaj, ja tylko… Bridget, zadzwonię rano.

Jestem kompletnie skołowana. Zadzwoniłabym do Jude albo Shaz, żeby je spytać, czy takie usprawiedliwienie jest wiarygodne, ale to przecież środek nocy. Może trochę się prześpię.

9.00.

Aaa! Aaa! Telefon. Hurra! Nie! Kanał! Właśnie sobie przypomniałam, co się stało.

9.30.

To nie był Mark, tylko moja matka.

– Wiesz, kochanie, jestem wściekła jak osa.

– Mamo – przerwałam jej rezolutnie. – Mogę do ciebie oddzwonić z komórki? Wczorajszy wieczór powracał do mnie falami. Musiałam mieć wolny telefon, gdyby Mark chciał zadzwonić.

– Z komórki, kochanie? Nie wygłupiaj się, ostatnio bawiłaś się czymś takim, kiedy miałaś dwa lata. Pamiętasz? Z takimi migającymi lampkami? Och. Tatuś chce zamienić z tobą słówko, ale… Zresztą, daję ci go. Czekałam, jak wariat strzelając oczami między komórką a zegarem.

– Cześć, kochanie – powitał mnie zmęczonym głosem tata.

– Ona nie jedzie do Kenii.

– Super, dobra robota – powiedziałam, ciesząc się, że przynajmniej jedno z nas nie przeżywa kryzysu. – Co takiego zrobiłeś?

– Nic. Jej paszport stracił ważność.

– Ha! Fantastycznie. Tylko jej nie mów, że może wyrobić nowy.

– Sama o tym wie – odparł. – Ale problem polega na tym, że jak sobie wyrabiasz nowy paszport, to musisz mieć nowe zdjęcie. Więc nie chodzi tu o jakiś szacunek dla mnie, tylko o to, żeby dobrze wypaść w oczach celników.

Mama wzięła słuchawkę.

– To jakiś absurd, kochanie. Zrobiłam sobie nowe zdjęcie, ale wyglądam na nim staro jak kapeć. Una mi doradziła, żebym skorzystała z automatu, ale wyszłam jeszcze gorzej. Zatrzymam stary paszport i nie ma gadania. Jak tam Mark?

– Dobrze – powiedziałam wysokim, spiętym głosem, ledwo powstrzymując się przed dodaniem: lubi sypiać z orientalnymi chłoptasiami i kręcą go żywe króliczki, ekstra, nie?

– Wspaniale. Tatuś i ja pomyśleliśmy sobie, że może mielibyście ochotę przyjść jutro na lunch. Jeszcze nie widzieliśmy was razem. Podgrzałabym lasagne z fasolką.

– Mogę zadzwonić do ciebie później? Spóźnię się na… jogę! – rzuciłam pod wpływem natchnienia. Udało mi się uwolnić od niej w zadziwiająco krótkim czasie piętnastu minut, podczas których stawało się coraz jaśniejsze, że cała potęga Brytyjskiego Biura Paszportowego nie stanowi godnego przeciwnika dla mamy i jej starego zdjęcia. Potem zaczęłam szukać następnego Silk Cuta, osamotniona i zdezorientowana. Gospodyni? To znaczy, wiem, że faktycznie ma gospodynię, ale… No i cała ta sprawa z Rebeccą. I głosuje na torysów. Może zjem trochę sera. Aaa! Telefon. To była Shazzer.

– Och, Shaz – powitałam ją smętnie i zaczęłam wyrzucać z siebie całą tę historię.

– Zatrzymaj się – powiedziała, jeszcze zanim doszłam do orientalnego chłoptasia. – Zatrzymaj się. Powiem to tylko raz i chcę, żebyś mnie wysłuchała.

– Co? – spytałam, myśląc, że jeżeli na świecie istnieje osoba – poza moją matką – która nie potrafi powiedzieć czegoś tylko raz, to z pewnością jest nią Sharon.

– Spadaj.

– Ale…

– Spadaj. Dostałaś ostrzeżenie, on głosuje na torysów. Spadaj, póki się jeszcze za bardzo nie zaangażowałaś.

– Ale poczekaj, to nie…

– Och, na miłość boską – zawarczała. – Chyba jasno dał ci do zrozumienia, co? Przychodzi do ciebie, każe koło siebie skakać. Odstawiasz się na bóstwo dla tych jego koszmarnych przyjaciół torysów, a co on robi? Flirtuje z Rebeccą. Traktuje cię protekcjonalnie. I głosuje na torysów. To po prostu manipulujący, protekcjonalny… Zerknęłam nerwowo na zegar.

– Yyy, Shaz, mogę do ciebie oddzwonić z komórki?

– Co?! Bo czekasz na telefon od niego? Nie! – wybuchnęła. Dokładnie w tej chwili zaczęła dzwonić komórka.

– Shaz, muszę kończyć. Zadzwonię później.

Czym prędzej włączyłam komórkę. To była Jude.

– Ojej, jakiego mam kaca. Chyba się porzygam. – I zaczęła opowiadać jakąś strasznie długą historię o imprezie w Met Bar, ale musiałam jej przerwać, bo kwestia orientalnego chłoptasia była naprawdę pilniejsza. Nie miałam żadnych oporów. Wcale nie czułam się jak egoistka.

– O Boże, Bridge – powiedziała Jude, kiedy skończyłam.

– Biedaczyno. Uważam, że naprawdę fantastycznie sobie z tym poradziłaś. Naprawdę. Zachowałaś się super.

Najpierw napuszyłam się z dumy, ale potem coś mnie zaintrygowało.

– Ale właściwie to co ja takiego zrobiłam? – spytałam, rozglądając się po pokoju i wahając między pełnym samouwielbienia uśmiechem a mruganiem ze skołowania.

– Zrobiłaś dokładnie to, co radzą w Kobietach, które kochają za bardzo. Nie zrobiłaś nic. Po prostu się odcięłaś. Nie można ich wyręczać w rozwiązywaniu problemów. Po prostu musimy się zdystansować.

– Jasne, jasne – przytaknęłam, z powagą kiwając głową.

– Nie życzymy im źle. Nie życzymy im dobrze. Nie wydzwaniamy do nich. Nie spotykamy się z nimi. Po prostu się dystansujemy. Syn gospodyni, w mordę jeża. Skoro ma gospodynię, to dlaczego ciągle przychodzi do ciebie i musisz po nim zmywać?

– A jeżeli to rzeczywiście syn gospodyni?

– No, Bridget – powiedziała Jude poważnym tonem – to już jest wyparcie.

11.15.

Umówiłam się z Jude i Shazzer w 192 na lunch. Dobra. Nie zamierzam stosować wypierania.

11.16

Tak. Zyskałam całkowity dystans. A widzicie?!

11.18

Żesz kurwa, nie mogę uwierzyć, że jeszcze nie zadzwonił. Nienawidzę pasywnoagresywnego zachowania telefonicznego we współczesnym świecie randek, używania braku komunikacji jako środka komanikacji. Coś okropnego – dzwonek telefonu albo jego brak oznaczają różnicę między miłością, przyjaźnią i szczęściem oraz znalezienie się z powrotem w bezwzględnym świecie wojny podjazdowej. Czuję się dokładnie tak samo jak poprzednio, tylko jeszcze bardziej popieprzona. Południe. Nie mogę w to uwierzyć. Telefon zaczął dzwonić w chwili, kiedy się na niego gapiłam, zupełnie jakbym zmusiła go do dzwonienia za pomocą wibracji myślowych. Tym razem to był Mark.

– Jak się masz? – spytał zmęczonym głosem.

– Dobrze – odparłam, usiłując zachować dystans.

– Może podjadę po ciebie, pójdziemy na lunch i pogadamy?

– Yyy, umówiłam się na lunch z dziewczynami – powiedziałam naprawdę niesamowicie zdystansowana.

– O Boże.

– Co?

– Bridget. Czy ty masz pojęcie, co ja przeżywałem w nocy? Ten chłopak próbował w kuchni udusić własną matkę, przyjechała policja i pogotowie, robili im zastrzyki uspokajające, zabrali do szpitala, po całym domu ganiali rozhisteryzowani Filipińczycy. Naprawdę bardzo mi przykro, że musiałaś przez to przejść, ale i mnie się dostało, a to naprawdę nie moja wina.

– Dlaczego nie zadzwoniłeś wcześniej?

– Bo za każdym razem, kiedy znalazłem chwilę czasu, żeby zadzwonić – albo na normalny telefon, albo na komórkę – oba były, cholera jasna, zajęte!

Hmmmm. Nie bardzo mi wyszedł ten dystans. Mark naprawdę miał piekło w domu. Umówiłam się z nim na kolację. Po południu chce się przespać. Mam wielką i szczerą nadzieję, że sam.


2 lutego, niedziela

58 kg (wspaniale: przemieniam się w orientalnego chłoptasia), papierosy 3 (bdb), kalorie (b. umiarkowanie), faceci: znowu 1 (hurra!), poradniki policzone na głos z niedowierzaniem przez odzyskanego faceta 37 (ostatnio jedyna spora liczba).

22.00.

W domu. Znowu wszystko jest w porządku. Kolacja zaczęła się trochę niezręcznie, ale poszło lepiej, kiedy postanowiłam uwierzyć w jego historię, zwłaszcza, że powiedział, że powinnam dzisiaj do niego przyjść i na własne oczy zobaczyć tę gospodynię. Ale potem, kiedy jedliśmy mus czekoladowy, stwierdził:

– Bridge? Wczoraj w nocy, zanim to wszystko się wydarzyło, miałem wrażenie, że coś się między nami psuje.

Z przerażenia żołądek mi się ścisnął. Jak na ironię, bo mnie samej wydawało się, że coś się między nami psuje. Ale naprawdę wszystko jest w porządku, dopóki samemu człowiekowi się wydaje, że coś się psuje w związku, kiedy jednak ta druga osoba o tym mówi, to zupełnie jakby ktoś krytykował twoją matkę. Człowiek ma wtedy wrażenie, że się zaraz udusi, co – poza cierpieniem, złamanym sercem itd. – jest bardzo upokarzające.

– Bridge? Wpadłaś w trans hipnotyczny?

– Nie. Dlaczego uważasz, że się między nami psuje? – wyszeptałam.

– Za każdym razem, kiedy próbowałem cię dotknąć, odskakiwałaś, jakbym był jakimś obleśnym staruchem.

Ogromna ulga. Opowiedziałam mu o strasznych majtasach, co wywołało salwy śmiechu. Zamówiliśmy wino deserowe, po którym byliśmy trochę podchmieleni, a w końcu wylądowaliśmy u mnie w łóżku i było fantastycznie. Tego dnia rano, kiedy leżeliśmy przed kominkiem, czytając gazety, zaczęłam się zastanawiać, czy powinnam poruszyć sprawę Rebeki, a także spytać, dlaczego Mark zawsze przychodzi do mnie. Ale przypomniałam sobie, że według Jude nie powinnam tego robić, bo zazdrość to b. nieatrakcyjna cecha dla płci przeciwnej.

– Bridget – powiedział Mark – chyba wpadłaś w jakiś trans. Pytałem, jaki jest sens zakładania tych nowych półek. Medytujesz? A może te nowe półki to jakiś element buddyzmu?

– To z powodu przewodów elektrycznych – wytłumaczyłam niejasno.

– Co to za książki? – spytał, wstając, by się im przyjrzeć. – Jak się umawiać z młodymi kobietami. Poradnik dla mężczyzn powyżej trzydziestego piątego roku życia Gdyby Budda chodził na randki Jak odnieść sukces Victora Kyama?

– To moje poradniki! – odparłam defensywnie.

– Czego chcą mężczyźni, Wychodzenie ze współuzależnienia z mężczyzną, który nie potrafi się zaangażować? Jak kochać rozwiedzionego mężczyznę, nie wpadając w obłędy. Wygląda na to, że masz największą w znanym nam wszechświecie teoretyczną wiedzę na temat płci przeciwnej. Zaczynam się czuć jak królik doświadczalny!

– Yyy… Wyszczerzył do mnie zęby.

– Powinno się je czytać parami? – spytał, zdejmując książkę z półki. – Podwójnie się zabezpieczyć? Szczęście w pojedynkę z Jak w trzydzieści dni znaleźć idealnego partnera? Prosty buddyzm z Jak odnieść sukces Victora Kyama?

– Nie – odparłam z oburzeniem. – Czyta się pojedynczo.

– Dlaczego, do licha ciężkiego, kupujesz te bzdury?

– Prawdę mówiąc, to mam własną teorię na ten temat – zaczęłam podekscytowana (bo rzeczywiście mam własną teorię na ten temat). – Jeśli się weźmie pod uwagę inne religie świata, na przykład…

– Inne religie świata? Inne niż co?

Wrrr. Niekiedy chciałabym, żeby Mark nie zachowywał się jak prawnik.

– Inne niż poradniki.

– Wiedziałem, że tak powiesz. Bridget, poradniki to nie religia.

– Ależ tak! To nowa forma religii. To prawie tak, jakby istoty ludzkie były strumieniami wody, więc kiedy postawi się im przeszkodę na drodze, spieniają się wokół niej i falują w poszukiwaniu innej ścieżki.

– Spieniają i falują, Bridge?

– Mam na myśli to, że kiedy upada zorganizowana religia, ludzie zaczynają szukać innego zestawu zasad. I rzeczywiście, jak już mówiłam, gdybyś się przyjrzał poradnikom, to byś dostrzegł, że mają wiele wspólnego z innymi religiami.

– Na przykład…? – spytał, gestykulując zachęcająco.

– No, z buddyzmem i…

– Nie, nie. Co mają wspólnego?

– No… – zaczęłam, wpadając w lekką panikę, bo na razie teoria ta nie jest jeszcze dobrze rozwinięta. – Pozytywne myślenie. W Inteligencji emocjonalnej jest napisane, że najważniejszy jest optymizm, że wszystko się ułoży. Oczywiście również wiara w samego siebie, jak to piszą w Emocjonalnej pewności siebie. A jak się przyjrzeć chrześcijaństwu…

– Taaak…?

– No, na ślubach zawsze czytają taki kawałek, który mówi o tym samym: „Przetrwają trzy rzeczy: wiara, nadzieja i miłość”. Ważne jest też życie chwilą – o czym mowa w Drodze rzadziej uczęszczanej i w buddyzmie.

Mark patrzył na mnie, jakbym zwariowała.

– I umiejętność wybaczania. W Możesz uleczyć swoje życie jest napisane, że pielęgnowanie w sobie urazy ma na człowieka zły wpływ i że trzeba wybaczać innym.

– A to z jakiej religii? Mam nadzieję, że nie z muzułmańskiej. Nie sądzę, by istniało zbyt wiele umiejętności wybaczania w religii, w której ucina się ludziom ręce za kradzież bochenka chleba.

Mark kręcił głową i gapił się na mnie. Wyglądało na to, że w ogóle nie zrozumiał mojej teorii. Ale może dlatego, że dusza Marka nie jest zbyt zaawansowana w rozwoju, co może się okazać kolejnym problemem w naszym związku.

– „I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”! – powiedziałam z oburzeniem. W tej samej chwili zadzwonił telefon.

– To pewnie sztab główny wojny randkowej – domyślił się Mark. – Albo arcybiskup Alconterbury!

To była mama.

– Co ty tam jeszcze robisz? Zbieraj się. Myślałam, że przyjdziecie z Markiem na lunch.

– Ale mamo… – Na pewno nie mówiłam, że przyjdziemy na lunch, na pewno. Mark przewrócił oczami i włączył telewizor na piłkę nożną.

– Słowo daję, Bridget, zrobiłam trzy pavlovy [19] – chociaż właściwie równie łatwo zrobić trzy co jedną, wyjęłam lasagne z piecyka i… Słyszałam, jak tata mówi w tle: „Daj jej spokój, Pam”, mama zaś dalej rozwodziła się na temat niebezpieczeństw związanych z rozmrażaniem mięsa. W końcu tata podszedł do telefonu.

– Nie przejmuj się, kochanie. Na pewno jej nie mówiłaś, że przyjdziecie. Po prostu coś sobie ubzdurała. Spróbuję wszystko załatwić. A zła wiadomość jest taka, że jednak jedzie do Kenii.

Mama wyrwała mu słuchawkę.

– Z paszportem wszystko załatwione. Zrobiłam sobie śliczne zdjęcie w tym sklepie ślubnym w Kettering, wiesz, tam, gdzie Ursula Collingwood zrobiła zdjęcia Karen.

– Wyretuszowali je?

– Nie! – oburzyła się. – Może i coś tam kombinowali z komputerem, ale nie miało to nic wspólnego z retuszem. W każdym razie Una i ja jedziemy w przyszłą sobotę. Na dziesięć dni. Afryka! Pomyśl tylko!

– A co z tatą?

– Słowo daję, Bridget! Trzeba używać życia! Jeżeli tato woli spędzać swoje życie między polem golfowym, robieniem przetworów i szopą, to już jego sprawa!

W końcu udało mi się ją spławić, do czego wydatnie nakłonił mnie Mark, który sterczał nade mną, w jednej ręce trzymając zwiniętą gazetę, a drugą stukając w zegarek. Poszliśmy do niego i teraz naprawdę mu uwierzyłam, bo zobaczyłam tam gospodynię, która sprzątała w kuchni, i piętnastu jej krewnych, którzy najwyraźniej czcili Marka jak bożka. Zostaliśmy w domu i zapaliliśmy wszystkie świece w sypialni. Hurra! Chyba już wszystko w porządku. Tak. Definitywnie w porządku. Kocham Marka Darcy’ego. Niekiedy trochę mnie przeraża, ale tak naprawdę to jest bardzo miły i słodki. To dobrze. Chyba. Zwłaszcza że za dwanaście dni walentynki.


3 lutego, poniedziałek

57,5 kg (bdb), jedn. alkoholu 3, papierosy 12, liczba dni do walentynek 11, liczba minut spędzonych na snuciu obsesyjnych rozważań na temat błędu, jakim jest obsesyjność feministek na punkcie walentynek: w przybliżeniu 162 (źle).

8.30.

Mam nadzieję, że tacie nic nie będzie. Skoro mama wyjeżdża w sobotę, to znaczy, że zostawi go samego w walentynki, co nie jest zbyt miłe. Może wyślę mu kartkę, niby od tajemniczej wielbicielki. Ciekawe, co zrobi Mark? Na pewno przynajmniej przyśle mi kartkę. To znaczy, z całą pewnością przyśle. I może pójdziemy na kolację albo gdzieś się zabawić. Mmmm. B. miło w końcu mieć faceta w walentynki. O, telefon.

8.45.

To był Mark. Jutro na dwa tygodnie jedzie do Nowego Jorku. Prawdę mówiąc, był dość nieprzyjemny i powiedział, że nie ma czasu dzisiaj się ze mną spotkać, bo musi uporządkować wszystkie papiery. Starałam się być miła i odparłam: „Och, to miło”, ale kiedy odłożyłam słuchawkę, wrzasnęłam: „Przecież za tydzień w piątek są walentynki. Aaaaaaa!” No i tak. Zachowuję się niedojrzale. Liczy się związek, a nie cyniczne sztuczki marketingowe.


4 lutego, czwartek – 8.00.

W kawiarni nad cappuccino i czekoladowym croissantem. A widzicie! Wyrwałam się z kieratu negatywnych myśli, bo może to i lepiej, że Mark wyjeżdża. Dam mu szansę rozciągnąć się jak marsjańska gumka, jak to radzą w książce Marsjanie i Wenusjanki na randce, i poczuć przyciąganie. A ja będę miała szansę popracować nad sobą i zająć się własnym życiem.

Plan na czas nieobecności Marka:

1. Codziennie chodzić na siłownię.

2. Spędzić całą masę cudownych wieczorów z Jude i Shazzer.

3. Zabrać się do sprzątania mieszkania.

4. Spędzać czas z tatą, kiedy mama wyjedzie.

5. Z całych sił starać się poprawić swoją pozycję w pracy.

Aha, no i oczywiście schudnąć trzy kilo.

Południe.

W biurze. Spokojny poranek. Dostałam do zrobienia materiał o zielonych samochodach.

– Chodzi o ekologiczną zieleń, Bridget – powiedział Richard Finch – a nie o kolor zielony.

Szybko sobie uświadomiłam, że materiał o zielonych samochodach w ogóle nie pójdzie, więc oddałam się fantazjom na temat Marka Darcy’ego i na własny użytek opracowałam projekt nowej papeterii w komputerze, używając różnych czcionek i odcieni, a jednocześnie wymyślałam nowe tematy, które naprawdę zawiodłyby mnie na szczyt… Aaaa!

12.15.

To ten cholerny Richard Finch ryknął:

– Bridget! To nie jest jakiś cholerny dom emeryta! To biurowe zebranie produkcji telewizyjnej! Jeśli już musisz gapić się przez okno, przynajmniej powstrzymaj się od oblizywania pióra. No jak, mogłabyś to zrobić?

– Tak – odparłam naburmuszona, odkładając pióro na biurko.

– Nie, nie chodzi mi o wyjęcie pióra z ust, tylko o to, czy mogłabyś znaleźć mi pięćdziesięcioletniego wyborcę ze środkowej Anglii, z własnym domem, który jest za?

– Jasne, nie ma sprawy – rzuciłam lekko, myśląc, że później spytam Patchouli, za czym ten wyborca ma być.

– Za czym? – spytał Richard Finch. Uśmiechnęłam się do niego szalenie tajemniczo.

– Zdaje się, że właśnie odpowiedziałeś na własne pytanie – powiedziałam. – Mężczyznę czy kobietę?

– I mężczyznę, i kobietę – wycedził sadystycznie Richard. – Po jednej osobie.

– Hetero czy gejów? – odparowałam.

– Powiedziałem, ze środkowej Anglii – burknął markotnie. – A teraz leć, cholera, do telefonu i pamiętaj, żeby na przyszłość wkładać spódnicę, bo mi rozpraszasz zespół. Słowo daję, zupełnie jakby w ogóle to zauważyli. Mają obsesję na punkcie własnej kariery, a poza tym moja spódnica wcale nie jest taka krótka, tylko po prostu podjechała mi do góry. Patchouli mówi, że wyborca ma być za euro lub inną walutą wspólną. Co jej zdaniem wychodzi na jedno. O żesz kurde. Dobra. O, telefon. To pewnie biuro prasowe Gabinetu Cieni.

12.25.

– O, cześć, kochanie. – Wrrr. To była moja matka. – Słuchaj, masz jakiś obcisły top?

– Mamo, prosiłam cię, żebyś nie dzwoniła do mnie do pracy, jeżeli nie jest to coś pilnego – syknęłam.

– No wiem, ale widzisz, jedziemy w sobotę, a w sklepach jeszcze jest pełno zimowych ciuchów.

Nagle przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Trochę potrwało, zanim udało mi się jej przerwać.

– Słowo daję, Bridge – powiedziała, kiedy już go przedstawiłam. – Chyba nie chcesz, żeby nocą niemieckie ciężarówki wywiozły nam całe złoto?

– Ale mamo, jak sama mówisz, trzeba używać życia! Musisz spróbować wszystkiego! Milczenie.

– To umocni walutę ludów afrykańskich. – Nie byłam pewna, czy to rzeczywiście prawda, ale nic nie szkodzi.

– No, może i tak, ale nie mam czasu na występowanie w telewizji, bo muszę się pakować.

– Słuchaj – syknęłam. – Chcesz ten top czy nie?

12.40.

Hurra! Udało mi się znaleźć niejednego, nie dwóch, lecz trzech wyborców ze środkowej Anglii. Una chce przyjść z mamą, żeby przejrzeć moją garderobę, a potem skoczyć do Dickens & Jones, a Geoffrey chce wystąpić w telewizji. Jestem researcherem najwyższej klasy.

– No! Jesteśmy zajęci, co? – Richard Finch był postlunchowo spocony i rozochocony. – Planujemy Jonesowską wersję naprawdę efektywnego programu waluty wspólnej, co?

– Niezupełnie – wymruczałam z luzackim, samokrytycznym uśmiechem. – Ale znalazłam dla ciebie tych wyborców ze środkowej Anglii, którzy są za. Właściwie to trzech – dodałam od niechcenia, przerzucając „notatki”.

– O, nikt ci nie powiedział? – spytał, uśmiechając się złośliwie. – Zrezygnowaliśmy z tego tematu. Teraz robimy zamachy bombowe. Możesz dla mnie znaleźć paru torysów – pasażerów z biletami okresowymi ze środkowej Anglii, którym trafiają do przekonania argumenty IRA?

20.00.

Uch. Spędziłam trzy godziny na smaganej wiatrem Victorii, próbując skierować uwagę pasażerów na IRA – do tego stopnia, że zaczęłam się obawiać, że zostanę aresztowana i przewieziona do Maże Prison. Wróciłam do biura, martwiąc się, co mama i Una znajdą w mojej garderobie, i wpakowałam się prosto na Richarda Fincha: „Chyba nie wierzyłaś, że kogoś znajdziesz, co? Frajerka!” Muszę zmienić pracę. Ojej, telefon. To był Tom. Hurra! Wrócił!

– Bridget! Ale schudłaś!

– Naprawdę? – spytałam zachwycona, zanim dotarło do mnie, że Tom dokonał tej obserwacji, będąc na drugim końcu kabla. Wtedy Tom zaczął się rozwodzić nad swą podróżą do San Francisco.

– Chłopak w czasie odprawy celnej był absolutnie boski. Spytał: „Czy ma pan coś do oclenia?”, a ja na to: „Tylko tę niesamowitą opaleniznę!” A on dał mi swój telefon i bzykaliśmy się w łaźni!

Poczułam znajome ukłucie zazdrości na myśl o luzie w gejowskim świecie seksu, gdzie ludzie bez namysłu chodzą ze sobą do łóżka, bo obaj mają na to ochotę, i gdzie nikt nie zawraca sobie głowy odbębnieniem trzech randek i nie zastanawia się, ile czasu trzeba odczekać, zanim się zadzwoni. Po czterdziestopięciominutowym opisie coraz bardziej skandalicznych wybryków powiedział:

– No ale wiesz, jak nie cierpię mówić o sobie. Co tam u ciebie? Co słychać u tego całego Marka z jędrną pupką?

Powiedziałam mu, że Mark jest w Nowym Jorku, ale postanowił rzucić tego chłoptasia z króliczkiem, bo obawiał się nadmiernej stymulacji seksualnej. Zamiast tego woli nudzić się w pracy.

– Muszę znaleźć inną pracę, bo ta naprawdę podkopuje moje poczucie godności osobistej i własnej wartości. Potrzebuję czegoś, co mi pozwoli w poważny sposób wykorzystać własne talenty i umiejętności.

– Hmmm. Wiem, co masz na myśli. A nie myślałaś o tym, żeby pójść na ulicę?

– Bardzo śmieszne.

– Może zajęłabyś się jakimś dziennikarstwem na boczku? Zrobiłabyś parę wywiadów w wolnym czasie?

To był naprawdę cudowny pomysł. Tom powiedział, że pogada ze swym znajomym Adamem z „Independent”, żeby dał mi jakiś wywiad do przeprowadzenia, recenzję czy coś innego! Zostanę wytrawną dziennikarką i stopniowo będę się pięła coraz wyżej i wyżej, zarobię kupę forsy i będę mogła rzucić pracę i tylko siedzieć sobie z laptopem na kanapie. Hurra!

5 lutego, środa

Właśnie dzwoniłam do taty, żeby sprawdzić, co u niego, i spytać, czy miałby ochotę spędzić miło czas w walentynki.

– Och, taka jesteś dobra, kochanie, ale twoja matka powiedziała, że powinienem rozwijać swoją świadomość.

– No i?

– Jadę z Geoffreyem do Scarborough na golfa. Super.

Cieszę się, że u niego wszystko w porządku.

13 lutego, czwartek

58,5 kg. jedn. alkoholu 4, papierosy 19, wizyty na siłowni O, wczesne walentynki O, wzmianki dokonane przez faceta na temat walentynek O, sens Dnia Zakochanych, skoro facet nawet o nim nie wspomina 0.

Mam już kompletnie dosyć. Jutro walentynki, a Mark nawet o tym nie wspomniał. Nie rozumiem, dlaczego musi na cały weekend zostać w Nowym Jorku. Kancelarie adwokackie na pewno są zamknięte.

Cele osiągnięte podczas nieobecności Marka:

1. Liczba wizyt na siłowni 0.

2. Wieczory spędzone z Jude i Shazzer (i zanosi się na to, że jutro jeszcze jeden).

3. Minuty spędzone z tatą 0.

Minuty spędzone na rozmowie z tatą o jego uczuciach 0.

Minuty spędzone na rozmowie z tatą o golfie z Geoffreyem, który ryczał w tle 287.

4. Napisane artykuły 0.

5. Zrzucone kilogramy 0.

6. Zyskane kilogramy 1. Mimo wszystko wysłałam Markowi walentynkę. Czekoladowe serce. Wysłałam je do hotelu z dopiskiem: „Nie otwierać przed 14 lutego”. Chyba się domyśli, że to ode mnie.


14 lutego, piątek

59 kg, wizyty na siłowni O, walentynki O, kwiaty, błyskotki, prezenty walentynkowe O, sens walentynek O, różnice między walentynkami a każdym innym dniem O, sens życia: niepewny, prawdopodobieństwo wpadnięcia w rozpacz z powodu niewalentynkowego dnia: lekkie.

8.00.

Naprawdę już mi nie zależy na tych całych walentynkach. W szerszej perspektywie nie są aż tak ważne.

8.20.

Zejdę tylko na dół, żeby sprawdzić, czy przyszła poczta.

8.22.

Poczta nie przyszła.

8.27.

Poczta jeszcze nie przyszła.

8.30.

Poczta przyszła! Hurra!

8.35.

To był wyciąg z banku. Nic od Marka, nic, nic, nic, nic, nic. Nic.

8.40.

Nie mogę uwierzyć w to, że znowu spędzam walentynki sama. Najgorzej było dwa lata temu, kiedy wybrałam się z Jude i Shaz do Gambii, i z powodu rozkładu lotów musiałyśmy wyruszyć dzień wcześniej. Kiedy zeszłyśmy na kolację, poczułyśmy się beznadziejnie. Przy każdym stoliku siedziała para trzymająca się za rękę, a my musiałyśmy kisić się we własnym sosie i czytać Jak pokochać samą siebie. B. mi smutno. To niemożliwe, że nie wiedział. Po prostu mu nie zależy. To znaczy, że jestem Dziewczyną Na Dochodne, bo, jak to jest napisane w Marsjanach i Wenusjankach na randce, uważam, że jeżeli mężczyzna jest poważnie zainteresowany kobietą, to zawsze kupuje jej drogie prezenty, jak bieliznę i biżuterię, a nie książki czy odkurzacze. Może chce mi w ten sposób dać do zrozumienia, że to już koniec, a zawiadomi mnie o tym po powrocie.

8.43.

Może Jude i Shaz miały rację i powinnam po prostu odejść, kiedy pojawiły się sygnały ostrzegawcze. Gdybym w zeszłym roku, kiedy Daniel wystawił mnie do wiatru na naszej pierwszej randce, wymigując się jakąś żałosną wymówką, odeszła i się zdystansowała, zamiast stosować wyparcie, nie skończyłoby się tym, że znalazłam nagą kobietę na leżaku na jego tarasie na dachu. A swoją drogą: Daniel to anagram słowa Denial [20]! To się układa w pewien wzór. Ciągle znajduję nagie osoby w domach swoich facetów. I powtarzam schemat.

8.45.

O Boże. Mam debet na 200 funtów. Skąd? Skąd? Skąd?!

8.50.

No i co? Wszystko ma swoje dobre strony. Znalazłam jakiś dziwny czek na wyciągu na 149 funtów, którego nie rozpoznaję. To na pewno czek, który wypisałam dla pralni chemicznej na 14,90 albo coś w tym rodzaju.

9.00.

Zadzwoniłam do banku, żeby się dowiedzieć, na kogo był wystawiony ten czek, i okazało się, że jest dla jakiegoś „Monsieur S.F.S.” Ta pralnia chemiczna to oszuści. Zadzwonię do Jude, Shazzer, Rebeki, Toma i Simona i uprzedzę ich, żeby już nigdy nie chodzili do Duraciean.

9.30.

Ha. Poszłam do Duraciean, żeby sprawdzić tego całego „Monsieur S.F.S”, pod pretekstem, że chcę oddać do prania czarną, jedwabną koszulkę nocną. Nie mogłam nie zauważyć, że pracownik w pralni nie wyglądał na Francuza, a raczej na Hindusa. No, może na Hinduso-Francuza.

– Czy mógłby mi pan podać swoje imię? – poprosiłam faceta, oddając koszulkę.

– Salwani – odparł, uśmiechając się podejrzanie miło. S.

– A jak pani na imię? – spytał.

– Bridget.

– Bridget. Napisz tu swój adres, Bridget.

Było to bardzo podejrzane. Postanowiłam podać adres Marka, bo on ma alarm przeciwwłamaniowy.

– Znasz Monsieur S.F.S.? – spytałam, na co facet zrobił figlarną minę.

– Nie, ale ciebie chyba skądś znam – odparł.

– Nie myśl sobie, że nie wiem, co się tu wyprawia – powiedziałam, po czym wybiegłam z pralni. No i co? Biorę sprawy w swoje ręce.

22.00.

Nie mogę uwierzyć w to, co się stało. O wpół do dwunastej wszedł do biura jakiś młodzieniec z ogromnym bukietem czerwonych róż i przyniósł mi je do biurka. Do mnie! Szkoda, że nie widzieliście wyrazu twarzy Patchouli i Strasznego Harolda. Nawet Richard Finch oniemiał, stać go było tylko na żałosne: „Sami je sobie przysłaliśmy, co?” Otworzyłam liścik i przeczytałam, co następuje:

Wesołych walentynek światłu mego steranego, starego życia. Bądź jutro na Heathrow, terminal 1, o 8.3O, żeby odebrać bilet z British Airways (odn.: P23/R55) na czarodziejskie, tajemnicze miniwakacje. Powrót w poniedziałek odpowiednio wcześnie rano, żeby zdążyć do pracy. Spotkamy się na miejscu. (Postaraj się wypożyczyć kombinezon narciarski i jakieś sensowne buty).

Nie mogę w to uwierzyć. Normalnie nie mogę w to uwierzyć. Mark zabiera mnie na niespodziewane walentynkowe narty. To jakiś cud. Hurra! Będzie b. romantycznie w wioseczce jak ze świątecznej pocztówki, pośród migających lampek itp., gdzie będziemy szusować po zboczach, ręka w rękę jak Król i Królowa śniegu. To okropne, że wpędziłam się w obsesję negatywnych myśli, ale coś takiego mogło się przydarzyć każdemu. Z całą pewnością. Przed chwilą dzwoniłam do Jude, która mi pożyczyła kombinezon narciarski – czarny jednoczęściowy, w którym będę wyglądała jak Michelle Pfeiffer – jako Kobieta Kot albo coś w tym stylu. Jedyny maleńki problem polega na tym, że na nartach jeździłam tylko raz, w szkole, i natychmiast pierwszego dnia zwichnęłam sobie nogę w kostce. Nie szkodzi. Na pewno to łatwizna.


15 lutego, sobota

75 kg (czuję się jak gigantyczna nadmuchiwana piłka pełna fondue, hot dogów, czekolady na gorąco itp.), grappa 5, papierosy 32, filiżanki czekolady na gorąco 6, kalorie 8257, stopy 3, doświadczenia z pogranicza śmierci 8.

1.00. w nocy.

Na skraju przepaści. Nie mogę uwierzyć, w co się wpakowałam. Kiedy się znaleźliśmy na szczycie góry, strach tak mnie sparaliżował, że zaproponowałam, żeby Mark pojechał przodem, sama zaś przypinałam narty, patrząc, jak on pędzi po zboczu z „szszuuu, bzzzzz, bzzzzz” niczym wystrzelony pocisk, zakazana śmiercionośna petarda czy coś w tym rodzaju. Byłam b. wdzięczna za ten wyjazd na narty, ale nie mogłam pojąć, jaki jest sens gramolić się na górę, jechać ze szczękiem wzdłuż olbrzymich betonowych budowli obwieszonych kratami i łańcuchami rodem z obozu koncentracyjnego, na ugiętych nogach i z ołowianymi ciężarami na każdej stopie, z nieporęcznymi nartami, które ciągle się rozjeżdżają, i sunąć na automatycznym kołowrocie niczym owce jadące do łaźni, kiedy można wylegiwać się w łóżku. Najgorzej, że włosy zupełnie mi zwariowały, tworząc dziwaczne szczyty i rogi jak na czekoladkach z bombonierki Misshapes od Cadbury, a ten kombinezon Kobiety-Kota jest chyba zaprojektowany wyłącznie dla wysokich i chudych osób jak Jude, bo ja w nim wyglądałam jak pulpet albo jakaś stara ciotka grająca w pantomimie. Poza tym wokół mnie trzylatki śmigały bez kijków, stawały na jednej nodze, wykonywały salta itd.

Narciarstwo to naprawdę b. niebezpieczny sport, nie zmyślam. Ludzie dostają paraliżu, giną zagrzebani pod lawiną itd., itp. Shazzer opowiadała mi o znajomym, który wybrał się na przerażającą trasę znajdującą się poza szlakiem narciarskim, ale stchórzył, więc ratownicy musieli go zwieźć na noszach, ale po drodze je puścili.

14.30.

Kafejka na górze. Mark wjechał z wizgiem na górę i spytał, czy jestem gotowa na zjazd. Wytłumaczyłam mu szeptem, że popełniłam błąd, wjeżdżając na stok, bo narciarstwo to b. niebezpieczny sport – tak niebezpieczny, że nie wystarczy nawet ubezpieczenie od nieszczęśliwych wypadków na wakacjach. Co innego mieć wypadek, którego się nie da przewidzieć, a co innego na własne życzenie wpakować się w ekstremalnie niebezpieczną sytuację, świadomie igrać ze śmiercią lub kalectwem, na przykład skacząc na bungee, wchodząc na Everest, pozwalając, by ktoś zestrzeliwał ci jabłko z głowy, itd. Mark wysłuchał mnie w milczeniu i z zamyśleniem.

– Rozumiem, Bridget – powiedział. – Ale to ośla łączka. Stok jest niemal poziomy.

Powiedziałam Markowi, że chcę wracać na wyciągu, ale okazało się, że to wyciąg orczykowy, a na wyciągu orczykowym nie da się zjechać na dół. Czterdzieści pięć minut później Mark sprowadził mnie ze stoku, popychając mnie, a potem biegnąc na dół, by mnie złapać. Kiedy dotarliśmy na dół, zaproponowałam, żebyśmy pojechali kolejką z powrotem do wioski, trochę odsapnęli i napili się cappuccino.

– Bridget, cały dowcip polega na tym, że jazda na nartach jest jak wszystko inne w życiu – wyjaśnił. – To tylko kwestia wiary we własne siły. Chodź. Grappa dobrze ci zrobi.

14.45.

Mmm. Pyszna grappa nie jest zła.

15.00.

Grappa to naprawdę bdb, boski napój. Mark ma rację. Prawdopodobnie mam naturalny talent narciarski. Cały dowcip polega na tym, żeby uwierzyć w siebie.

15.15.

Na szczycie oślej łączki. Toż to łatwizna. Jadę. Łiiiiii!

16.00.

Jestem fantastyczna, jestem wybornym narciarzem. Właśnie zjechałam z Markiem ze stoku; „szszuuuu, bzzz”, uginając całe ciało i instynktownie poruszając się w idealnej harmonii. Dzika euforia! Odkryłam swoje nowe powołanie. Jestem sportsmenką jak księżniczka Anna! Pełną nowej energii i pozytywnych myśli! Wiary w siebie! Hurra! Przede mną nowe życie! Grappa! Hurra!

17.00.

Poszliśmy odpocząć do kafejki na górze, gdzie Marka otoczyła cała banda prawnikobankierów, w której, tyłem do mnie, stała wysoka, szczupła blondynka w białym kombinezonie narciarskim, futrzanych nausznikach i goglach od Versace. Wyła ze śmiechu. Kiedy, jak w zwolnionym tempie, odgarnęła włosy z twarzy, które powróciły falującą kurtyną, zaczęło do mnie docierać, że rozpoznaję ten śmiech. Wtedy odwróciła się do nas twarzą. To była Rebecca.

– Bridget! – wykrzyknęła i pobrzękując sprzętem, podeszła do nas, po czym mnie ucałowała. – Słoneczko ty moje! Fantastycznie, że cię widzę! Co za zbieg okoliczności!

Spojrzałam na Marka, który z zakłopotaniem przeczesywał palcami włosy.

– Yyy, to raczej nie jest zbieg okoliczności, co? – powiedział niezręcznie. – Przecież sama zaproponowałaś, żebym tu przywiózł Bridget. To znaczy oczywiście, wspaniale, że się spotkaliśmy, ale nie miałem pojęcia, że wy wszyscy też tu będziecie.

W Marku dobre jest jedno – zawsze mu wierzę, ale kiedy ona mu to zaproponowała? No, kiedy? Rebecca na chwilę straciła głowę, ale zaraz uśmiechnęła się zwycięsko.

– Wiem, ale po prostu przypomniałam sobie, jak cudownie jest w Courcheval, no a wszyscy jechali, więc… Ooo! – Na szczęście „zachwiała się” i musiała się „wesprzeć” na jednym z czekających adoratorów.

– Hmmm – mruknął Mark.

Wcale nie wyglądał na zadowolonego. Ja stałam ze spuszczoną głową, usiłując zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. W końcu nie mogłam już wytrzymać tego udawania, że nic się nie stało, więc szepnęłam Markowi, że idę jeszcze pozjeżdżać z oślej łączki. Ustawiłam się w kolejce do wyciągu orczykowego zadowolona, że wyrwałam się z tej dziwacznej sytuacji. Przez własną niezdarność przepuściłam kilka pierwszych zaczepów, ale udało mi się załapać na następny. Problem polegał na tym, że kiedy ruszyłam, coś było nie tak, podskakiwałam na wybojach jak rozbawione dziecko. Nagle spostrzegłam, że jakiś dzieciak macha do mnie z pobocza i krzyczy coś po francusku. Spojrzałam na balkon kafejki i z przerażeniem stwierdziłam, że wszyscy znajomi Marka też coś wrzeszczą i machają do mnie. Co się stało? Potem zobaczyłam Marka, który jak wariat pędził w moją stronę.

– Bridget! – krzyknął, kiedy znalazł się w zasięgu mojego słuchu. – Zapomniałaś przypiąć narty!

– Cholerna idiotka! – ryknął Nigel, kiedy wróciliśmy do kafejki. – To największa głupota, jaką widziałem od lat.

– Chcesz, żebym z nią została? – spytała Rebecca Marka, wytrzeszczając oczy z zatroskaniem, zupełnie jakbym była jakimś utrapionym dzieciakiem. – Wtedy mógłbyś spokojnie sobie pozjeżdżać przed kolacją.

– Nie, nie, wszystko w porządku – odparł, ale po jego minie widziałam, że ma ochotę pójść na te narty, a ja naprawdę chciałam, żeby sobie pojeździł, bo tak bardzo to lubi. Nie mogłam jednak znieść myśli, że ta cholerna Rebecca miałaby mi udzielać lekcji jazdy na nartach.

– Prawdę mówiąc, to chciałabym trochę odsapnąć – powiedziałam. – Napiję się czekolady na gorąco i dojdę do siebie.

Czekolada w kafejce była fantastyczna, zupełnie jakbym piła sos czekoladowy, co dobrze mi zrobiło, bo oderwałam się myślami od widoku Marka i Rebeki jadących razem wyciągiem krzesełkowym na szczyt. Widziałam, że jest cała rozszczebiotana i dotyka jego ręki. W końcu pojawili się znowu, szusując w dół jak Król i Królowa śniegu – on na czarno, ona na biało – jak para z reklamówki schroniska górskiego, która nie tylko oferuje takie atrakcje, jak osiem czarnych szlaków, 400 wyciągów i dwa posiłki dziennie, ale również sugeruje, że przeżyjesz tam cudowny seks, podobnie jak tych dwoje za chwilę.

– Och, jakie to zabawne – powiedziała Rebecca, nakładając gogle na głowę i śmiejąc się do Marka. – Słuchaj, może mielibyście ochotę zjeść dzisiaj z nami kolację? Robimy sobie fondue na szczycie góry, a potem zjeżdżamy na dół z pochodniami. Och, przepraszam, Bridget, ty możesz zjechać kolejką.

– Nie – odparł Mark stanowczo. – Przegapiłem walentynki, więc zabieram Bridget na walentynkową kolację.

W Rebecce dobre jest to, że zwykle przez ułamek sekundy zdradza się wkurzoną miną.

– W porządeczku, jak chcecie, bawcie się dobrze – powiedziała, błysnęła zębami w uśmiechu jak z reklamy pasty do zębów, po czym nasunęła gogle na oczy i zgrabnie odjechała w stronę miasta.

– Kiedy ją spotkałeś? – spytałam. – Kiedy zaproponowała wyjazd do Courcheval?

Zmarszczył brwi.

– Była w Nowym Jorku.

Zachwiałam się, upuszczając jeden z kijków. Mark wybuchnął śmiechem, podniósł kijek i mocno mnie przytulił.

– Nie rób takiej miny – powiedział wtulony w mój policzek. – Była z całą grupą, pogadaliśmy góra dziesięć minut. Powiedziałem, że chciałbym sprawić ci jakąś miłą niespodziankę, bo przegapiłem walentynki, a ona zaproponowała ten wyjazd. Wydobył się ze mnie jakiś cichy, nieartykułowany dźwięk.

– Bridget – wyszeptał Mark. – Kocham cię.

16 lutego, niedziela

Waga: nie obchodzi mnie (prawdę mówiąc, to po prostu nie ma tu wagi), liczba powtórzeń w myślach tego przecudownego słowa na „K”: niebotycznie wysoka. 81 Jestem taka szczęśliwa. Wcale nie gniewam się na Rebeccę, tylko jestem wyrozumiała i pełna akceptacji. To przemiła, upozowana krowa na pajęczych nóżkach. Byliśmy z Markiem na b. dobrej, fajnej kolacji, ciągle się zaśmiewaliśmy i powtarzaliśmy, jak bardzo za sobą tęskniliśmy. Dałam mu prezent w postaci breloczka do kluczy z godłem Newcastle United i bokserki z takim samym godłem, które bardzo, bardzo mu się podobały. On mi dał na walentynki czerwoną jedwabną koszulkę nocną, która okazała się nieco za mała, co jednak wcale mu nie przeszkadzało, a szczerze mówiąc, wręcz przeciwnie. Potem opowiedział mi o pracy, co się wydarzyło w Nowym Jorku, a ja wygłosiłam swoją opinię na ten temat, która- jak orzekł – rozproszyła jego wątpliwości i była bardzo „wyjątkowa”! PS. Nikomu nie wolno tego czytać, bo mi wstyd. Byłam tak podniecona tym, że tak szybko wypowiedział słowo na „K”, że spontanicznie zadzwoniłam do Jude i Shaz i zostawiłam im wiadomość na sekretarce. Teraz jednak widzę, że to było płytkie i niewłaściwe.


17 lutego, poniedziałek

60 kg (aaa! Ta cholerna czekolada na gorąco), jedn. alkoholu 4 (ale razem z drinkami w samolocie, więc bdb), papierosy 12, kompromitujące neokolonialne uczynki mojej matki 1, ale bardzo duży.

Miniwakacje były fantastyczne – pomijając Rebeccę, ale dziś rano na Heathrow przeżyłam mały szok. Właśnie staliśmy w hali przylotów, rozglądając się za taksówką, kiedy usłyszałam głos:

– Kochanie! Nie musiałaś po mnie wychodzić, ty głuptasiu. Geoffrey i tatuś czekają na nas na zewnątrz. Przyszłyśmy tu tylko po prezent dla tatusia. Chodź, poznaj Wellingtona!

To była moja matka, opalona na wściekły oranż, z włosami splecionymi w warkoczyki w stylu Bo Derek, zakończone paciorkami i w obszernej pomarańczowej szacie z batiku, w której wyglądała jak Winnie Mandela.

– Na pewno sobie pomyślisz, że to Masaj, ale tak naprawdę to jest Kikuyu! Kikuyu! Pomyśl tylko!

Podążyłam za jej wzrokiem do lady w Sock Shop, przy której z otwartą portmonetką w ręce stała Una Alconbury, również cała pomarańczowa i ubrana od stóp do głów w batiki, ale w okularach do czytania i z zieloną skórzaną torebką z wielkim złotym zapięciem. Gapiła się z zachwytem na ogromnego czarnego młodzieńca z rozciągniętymi uszami (w jednym z nich tkwił pojemnik od kliszy filmowej), ubranego w jaskrawoniebieski płaszcz w kratę.

– Hakuna Matata. Nie martw się, uśmiechnij się! Suahili. Ale odlot, co? Una i ja super się bawiłyśmy, a Wellington przyjechał z nami! Witam, Mark – powiedziała, ledwo dostrzegając jego obecność. – No, kochanie, powiedz Wellingtonowi Jambo!

– Zamknij się, mamo, zamknij się – syknęłam kącikiem ust, nerwowo rozglądając się na boki. – Nie możesz zapraszać do siebie jakiegoś tam członka afrykańskiego plemienia. To neokolonializm, a tata dopiero co doszedł do siebie po tej aferze z Juliem.

– Wellington nie jest jakimś tam członkiem plemienia – wyjaśniła mama, prostując się do swojego pełnego wzrostu. – Kochanie, to najprawdziwszy członek plemienia! Mieszka w chacie z łajna! Ale sam chciał tu przyjechać! Chce odbyć podróż dookoła świata, jak Una i ja!

W taksówce w drodze do domu Mark był nieco niekomunikatywny. Cholerna mama. Żałuję, że nie mam jak inni ludzie normalnej, okrągłej mamy z siwymi włosami, która robiłaby pyszny gulasz. Dobra, dzwonię do taty.

21.00.

Tata wpadł w swój najgorszy środkowoangielski dołek emocjonalny i znowu miał kompletnie pijany głos.

– Co u ciebie? – zaryzykowałam, kiedy w końcu pozbyłam się rozentuzjazmowanej mamy.

– Dobrze, dobrze. Zulus pracuje w ogródku skalnym. Prymulki już się pokazują. A u ciebie wszystko w porządku?

O Boże. Nie wiem, czy jeszcze raz da sobie radę z całym tym wariatkowem. Powiedziałam, żeby dzwonił do mnie o każdej porze dnia i nocy, ale to bardzo trudne, kiedy jest taki oficjalny.


18 lutego, wtorek

60 kg (poważny stan alarmowy), papierosy 13, masochistyczne fantazje o Marku zakochanym w Rebecce 42.

19.00.

Mętlik w głowie. W wielkim pośpiechu wróciłam do domu po kolejnym koszmarnym dniu w pracy (Shaz z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu doszła do wniosku, że interesuje się piłką nożną, więc razem z Jude idziemy obejrzeć, jak Niemcy biją Turków, Belgów czy kogoś tam) i znalazłam dwie wiadomości na sekretarce, z których żadna nie była od taty. Pierwszą zostawił Tom, który powiedział, że jego znajomy Adam z „Independent” mówi, że nie ma nic przeciwko zleceniu mi jakiegoś wywiadu, jeśli tylko znajdę kogoś naprawdę sławnego, i żebym się nie spodziewała żadnego honorarium. Chyba nie jest to normalka w prasie? No bo skąd dziennikarze mają kasę na hipotekę i problemy z piciem? Druga wiadomość była od Marka. Powiedział, że dziś wieczorem wychodzi z Amnesty i Indonezyjczykami, i pytał, czy może łapać mnie u Shazzer, żeby się dowiedzieć, jaki jest wynik meczu. Potem nastąpiła chwila milczenia i w końcu Mark powiedział: „Eee, Rebecca zaprosiła nas i całą paczkę na imprezę w najbliższy weekend do domu swoich rodziców w Gloucestershire. Co ty na to? Zadzwonię później”. Dobrze wiem, co ja na to. Z całą pewnością wolałabym siedzieć w jakiejś norce w ogródku skalnym moich rodziców i zaprzyjaźnić się z robakami, niż iść na imprezę do Rebeki i patrzeć, jak flirtuje z Markiem. Dlaczego nie zadzwoniła do mnie z zaproszeniem? To wspominatoza. Regularna wspominatoza. Bez żadnych wątpliwości. Telefon. To pewnie Mark. Co mu powiedzieć?

– Bridget, odbierz, odłóż, odłóż. ODŁÓŻ.

Zdezorientowana podniosłam słuchawkę.

– Magda?

– Bridget! Cześć! Jak było na nartach?

– Super, ale… – Opowiedziałam jej całą historię o Rebecce, Nowym Jorku i imprezie. – Nie wiem, czy powinnam iść czy nie.

– Oczywiście, że powinnaś pójść, Bridge – zawyrokowała Magda. – Gdyby Mark chciał chodzić z Rebeccą, toby z nią chodził… Zejdź, zejdź, Harry, w tej chwili złaź z tego krzesła albo mama da ci klapsa. Jesteście zupełnie różne.

– Hmmm. Wiesz, myślę, że Jude i Shazzer uważałyby, że… Jeremy wziął słuchawkę.

– Słuchaj, Bridge, skorzystanie z rady Jude i Shazzer odnośnie do chodzenia na randki, to jak przyjęcie rady od dietetyczki, która waży sto trzydzieści kilo.

– Jeremy! – ryknęła Magda. – On się tylko bawi w adwokata diabła, Bridge. Zignoruj go. Każda kobieta ma swoją aurę. On wybrał ciebie. Idź, bądź olśniewająca i miej na nią oko. Nieee! Nie na podłogę!

Magda ma rację. Jestem pewną siebie, wrażliwą, odpowiedzialną kobietą sukcesu i będę się świetnie bawiła, emanując swoją aurą. Hurra! Zadzwonię tylko do taty i idę na ten mecz. Północ. Z powrotem w domu. Po wyjściu na mróz pewna siebie kobieta sukcesu straciła całą pewność siebie. Musiałam przejść koło robotników pracujących w jaskrawym świetle przy gazociągu. Miałam na sobie b. krótki płaszczyk i wysokie kozaki, więc nastawiłam się na lubieżne kocie wrzaski i krępujące uwagi. Poczułam się jak kompletna idiotka, gdy nic takiego się nie zdarzyło. Przypomniało mi się, jak kiedyś, gdy miałam piętnaście lat i szłam do miasta opustoszałą boczną uliczką, jakiś mężczyzna zaczął mnie śledzić, a potem złapał za rękę. Przerażona obróciłam się, żeby spojrzeć na atakującego. W tamtych czasach w opiętych dżinsach wyglądałam b. chudo, ale nosiłam też okulary w oprawce ze skrzydełkami i aparat korekcyjny na zębach. Facet rzucił tylko na mnie okiem i uciekł. Po przyjściu opowiedziałam Jude i Sharon o swoich odczuciach związanych z robotnikami.

– Na tym właśnie polega cały dowcip, Bridget – eksplodowała Sharon. – Ci mężczyźni traktują kobiety jak przedmioty, jakby ich jedyną funkcją była fizyczna atrakcyjność.

– Ale oni jej tak nie potraktowali – wtrąciła Jude.

– Właśnie dlatego cała ta sprawa jest tak obrzydliwa. No dobra, miałyśmy oglądać mecz.

– Mmm. Robotnicy mają takie piękne, potężne uda, nie? – powiedziała Jude.

– Mmmm – zgodziłam się z nią, zastanawiając się z roztargnieniem, czy Shaz wkurzyłaby się, gdybym podczas meczu poruszyła temat Rebeki.

– Znam dziewczynę, która kiedyś przespała się z Turkiem – powiedziała Jude. – Miał tak wielki penis, że nie mógł się z nikim kochać.

– Co? Wydawało mi się, że mówiłaś, że się z nim przespała – zauważyła Shazzer, jednym okiem oglądając telewizję.

– Spała z nim, ale nie zrobili tego – wyjaśniła Jude.

– Nie mogła, bo miał takiego dużego – stanęłam po stronie Jude. – Coś okropnego. Myślicie, że to kwestia narodowości? To znaczy, że Turcy…?

– Zamknij się – powiedziała Shazzer. Na chwilę umilkłyśmy, wyobrażając sobie wszystkie te penisy utknięte schludnie w majtkach i myśląc o sztuczkach różnych narodowości. Już miałam otworzyć usta, kiedy Jude, która chyba wpadła w jakąś obsesję, nagle wypaliła:

– To musi być strasznie dziwne… mieć penis.

– Tak – zgodziłam się. – To strasznie dziwne mieć taką ruchomą wypustkę. Gdybym ja miała penis, to chyba ciągle bym o nim myślała.

– No, człowiek by się martwił, co taki penis może za chwilę zrobić – powiedziała Jude.

– Właśnie – przytaknęłam. – Na przykład w samym środku meczu piłki nożnej mogłabyś dostać potężnej erekcji.

– Na miłość boską! – ryknęła Sharon.

– OK, wyluzuj się – powiedziała Jude. – Bridge? Wszystko w porządku? Wyglądasz na przygnębioną.

Zerknęłam nerwowo na Shaz i doszłam do wniosku, że to zbyt poważne, by kłamać. Odchrząknęłam, żeby zwrócić na siebie uwagę, i oznajmiłam:

– Rebecca zadzwoniła do Marka i zaprosiła nas na ten weekend na miniwakacje.

– CO? – Jude i Shaz wybuchnęły jednocześnie. Bardzo się ucieszyłam, że powaga sytuacji została w pełni doceniona. Jude wstała po Milk Tray, a Shaz skoczyła do lodówki po kolejną butelkę.

– Cały dowcip polega na tym – podsumowała Sharon – że znamy Rebeccę od czterech lat. Czy przez cały ten czas choć raz zaprosiła ciebie, mnie albo Jude na jedną z tych swoich bajeranckich imprez weekendowych?

– Nie. – Z powagą pokręciłam głową.

– Ale problem w tym, że jeśli nie pójdziesz, to co, jak on wybierze się sam? – zastanawiała się Jude. – Nie możesz pozwolić, żeby wpadł w szpony Rebeki. A poza tym, dla kogoś na jego stanowisku ważne jest mieć partnera, który się obraca w odpowiednich kręgach.

– Hmmm – parsknęła Shazzer. – Staroświeckie brednie. Jeżeli Bridge powie, że nie chce iść, a on pójdzie sam i skuma się z Rebeccą, to znaczy, że jest drugorzędnym szarlatanem niewartym złamanego grosza. Partner, który obraca się w odpowiednich kręgach – ha! Nie żyjemy w latach pięćdziesiątych. Bridge nie sprząta cały dzień w spiczastym staniku, żeby potem zabawiać jego kolegów jak jakaś stepfordzka żona [21]. Powiedz mu, że wiesz, że Rebecca na niego leci, i dlatego nie chcesz iść.

– Ale on to odbierze jako komplement – powiedziała Jude.

– Dla faceta nie istnieje nic bardziej atrakcyjnego niż kobieta, która jest w nim zakochana.

– Kto tak powiedział? – spytała Shaz.

– Baronowa w Dźwięku muzyki – odparła zarozumiale Jude. Niestety, zanim z powrotem skupiłyśmy się na meczu, ten już się skończył. Potem zadzwonił Mark.

– No i jaki wynik? – spytał podekscytowany.

– Yyy… – sieknęłam, gorączkowo machając do Jude i Shazzer, które miały kompletną pustkę na twarzach.

– Nie obejrzałaś, co?

– Oczywiście, że obejrzałam, football’s coming home, it’s coming… [22] – zaśpiewałam, niejasno przypominając sobie, że ma to coś wspólnego z Niemcami.

– To dlaczego nie wiesz, jaki jest wynik? Nie wierzę ci.

– Oglądałyśmy, ale…

– Co?

– Jednocześnie rozmawiałyśmy – dokończyłam sztywno.

– O Boże. – Zapadło długie milczenie. – Słuchaj, chcesz iść do Rebeki?

Jak opętana zaczęłam strzelać oczami między Jude i Shaz. Jedna mówi „tak”. Druga „nie”. I jeszcze jedno „tak” od Magdy.

– Tak- powiedziałam.

– Super. Może być fajnie. Powiedziała, żeby wziąć ze sobą kostium kąpielowy.

Kostium kąpielowy! Kanał. Kanaaaaaaaał. W drodze powrotnej do domu napatoczyłam się na grupę robotników, którzy, kompletnie narąbani, wytoczyli się z pubu. Podniosłam wysoko głowę i postanowiłam, że mam w nosie to, czy będą za mną gwizdać czy nie, ale kiedy ich minęłam, rozległa się prawdziwa kakofonia pełnych uznania dźwięków.

Odwróciłam się, zamierzając posłać im ostre spojrzenie, ale okazało się, że patrzą w drugą stronę, bo jeden z nich właśnie wrzucił cegłę przez okno do volkswagena.


22 lutego, sobota

59,5 kg (przerażające), jedn. alkoholu 3 (wzorowy z zachowania), papierosy 2 (ha!), kalorie 10 000 (prawdopodobny sabotaż Rebeki), psy zadzierające mi spódnicę 1 (ale bez przerwy).

Gloucestershire. Okazuje się, że w wiejskiej posiadłości rodziców Rebeki są stajnie, oficyny, basen, służba i kapliczka w „ogrodzie”. Kiedy chrzęszcząc, przeszliśmy po żwirowanej ścieżce, Rebecca – z tyłeczkiem jak kule do bilarda, w opiętych dżinsach, jakby zeszła z reklamy Raipha Laurena, i z włosami rozświetlonymi słońcem – bawiła się z psem pośród całej gamy saabów i kabrioletów BMW.

– Emma! Leżeć! Czeeeeść! – wykrzyknęła, na co pies wyrwał się jej i wsadził mi pysk pod spódnicę.

– Cmok, weźcie sobie drinka – powiedziała, witając się z Markiem, podczas gdy ja zmagałam się z psim łbem. Mark wyswobodził mnie, krzycząc: „Emma! Tutaj!” i rzucając patyk, który pies aportował, machając ogonem.

– Och, ona cię uwielbia, prawda, kochanie, prawda, prawda, prawda? – zagruchała Rebecca, pieszcząc łeb psa, jakby to było jej i Marka pierworodne dziecko. Rozdzwoniła się moja komórka. Spróbowałam ją zignorować.

– To chyba twoja, Bridget – powiedział Mark. Wyjęłam komórkę i włączyłam.

– O, cześć, kochanie. Wiesz, co?

– Mamo, po co dzwonisz do mnie na komórkę? – syknęłam, patrząc, jak Rebecca prowadzi gdzieś Marka.

– W przyszły piątek idziemy wszyscy na Miss Saigon! Una, Geoffrey, tatuś, ja i Wellington. On jeszcze nigdy nie był na musicalu. Kikuyu na Miss Saigon. Prawda, że to niesamowite? Mamy też bilety dla ciebie i dla Marka! aa Aaa! Te musicale! Ci dziwni ludzie stojący w rozkroku i wyrykujący przed siebie piosenki.

Zanim dotarłam do domu, Mark i Rebecca zniknęli i został mi tylko pies, który znowu wsadził mi łeb pod spódnicę.

16.00.

Właśnie wróciłam ze spaceru po „ogrodzie”. Rebecca ciągle wmanewrowywała mnie w rozmowy z różnymi ludźmi, a sama odciągała Marka od reszty. Skończyło się na tym, że wylądowałam na spacerze z jej siostrzeńcem – zahukanym sobowtórem Leonarda Di Caprio w płaszczu od Oxfama, na którego wszyscy mówili „chłopak Johnny’ego”.

– Znaczy się, tego, ja naprawdę mam własne imię – wymamrotał.

– Och, nie wygłuuuuupiaj się! – powiedziałam, udając Rebeccę. – Jakie? Przystanął zakłopotany.

– St. John.

– O! wyraziłam swoje współczucie. Roześmiał się i zaproponował mi papierosa.

– Lepiej nie – odparłam, ruchem głowy wskazując w stronę Marka.

– To twój facet czy ojciec? Zaprowadził mnie ze ścieżki do miniaturowego jeziorka i zapalił dla mnie papierosa. Było b. fajnie tak sobie palić i chichotać jak niegrzeczne dzieci.

– Lepiej wracajmy – powiedziałam w końcu, gasząc niedopałek papierosa. Inni stali całe mile dalej, więc musieliśmy biec: młodzi, szaleni i wolni jak z reklamy Calvina Kleina. Kiedy ich dogoniliśmy, Mark mnie objął.

– Co robiłaś? – spytał, wtulając twarz w moje włosy. – Paliłaś jak niegrzeczna uczennica?

– Ja od pięciu lat nie miałam papierosa w ustach! – zaszczebiotała Rebecca.

19.00.

Mmm. Mmm. Mark był strasznie napalony przed kolacją. Mmmmm. Północ. Rebecca uparła się, żeby przy kolacji posadzić mnie koło „chłopaka Johnny’ego” – „Wy się taaaaaak dogadujecie ze sobą!” – a sama usadowiła się koło Marka. Wyglądali razem idealnie w swych strojach wieczorowych. Wieczorowe stroje! Jak to powiedziała Jude, Rebecca zarządziła je tylko dlatego, że chciała się popisać swoją figurą w kreacji od Country Casuals i wieczorowej sukni jak z konkursu Miss świata. Raptem, zupełnie jakby czytała w moich myślach, zaproponowała:

– Może teraz przebierzemy się w kostiumy kąpielowe? – Po czym poszła się przebrać, a po paru minutach zjawiła się w świetnie skrojonym czarnym kostiumie kąpielowym, z nogami aż do żyrandola.

– Mark, możesz mi pomóc? – poprosiła. – Muszę zdjąć pokrowiec z basenu.

Mark z zatroskaniem przeniósł wzrok z niej na mnie.

– Oczywiście. Tak – powiedział niezręcznie i zniknął za nią.

– Będziesz pływała? – spytał ten smarkacz.

– No – zaczęłam – nie chciałabym, żebyś sobie pomyślał, że nie jestem zdecydowaną i zapaloną sportsmenką, ale jedenasta w nocy po pięciodaniowej kolacji to nie moja pora na pływanie. Gadaliśmy jeszcze chwilę, potem zauważyłam, że ostatni z naszych współbiesiadników opuszczają pokój.

– Pójdziemy napić się kawy? – zaproponowałam, wstając.

– Bridget. – Nagle, w pijanym widzie, rzucił się do przodu i zaczął się rwać do całowania. Wtedy otworzyły się drzwi. To byli Rebecca i Mark.

– Ups! Przepraszamy! – powiedziała Rebecca i zamknęła drzwi.

– Co ty sobie wyobrażasz? – syknęłam przerażona do smarkacza.

– Ale… Rebecca powiedziała, że jej mówiłaś, że bardzo ci się podobam i… i…

– I co?

– I że ty i Mark właśnie się rozstajecie.

Uchwyciłam się stołu, żeby nie upaść.

– Kto jej to powiedział?

– Powiedziała… – Był tak zmarnowany, że naprawdę mu współczułam. -…że Mark jej to powiedział.

23 lutego, niedziela

57 kg (prawdopodobnie), jedn. alkoholu 3 (od północy, a jest dopiero 7 rano), papierosy 100 000 (tak się czuję), kalorie 3275, pozytywne myśli O, faceci: niezwykle niepewna liczba.

Kiedy wróciłam do pokoju, Mark się kąpał, więc usiadłam w koszuli nocnej, opracowując plan obrony.

– To nie było to, co ci się wydaje – powiedziałam z niesamowitą oryginalnością, kiedy się wyłonił z łazienki.

– Nie? – odparł, trzymając whisky w ręce. Zaczął chodzić tam i z powrotem, jak to mają w zwyczaju adwokaci, odziany tylko w ręcznik. Było to wkurzające, ale niewiarygodnie seksowne. – Może coś ci utknęło w gardle? – spytał. – Może ten Sinjun [23] był nie leserem żyjącym z funduszu powierniczego, tylko chirurgiem laryngologiem, który usiłował wyjąć to własnym językiem?

– Nie – powiedziałam ostrożnie i z namysłem. – To też nie to.

– To może hiperwentylowałaś? Może ten Sinjun – przyswoiwszy przez swój przeżarty marihuaną mózg podstawowe zasady pierwszej pomocy, które pewnie wyczytał na plakacie w jednym z ośrodków odwykowych, w których się leczył w swym krótkim i poza tym ubogim w wydarzenia życiu – próbował uratować cię metodą usta usta? Albo wziął cię za wyborową porcję skuna i mógł się… Wybuchnęłam śmiechem. Wtedy on też się roześmiał, a potem zaczęliśmy się całować, jedno doprowadziło do drugiego i w końcu usnęliśmy w swoich objęciach. Rano obudziłam się cała w skowronkach, myśląc, że wszystko jest OK, ale kiedy się rozejrzałam, okazało się, że Mark już jest ubrany, i zrozumiałam, że nic nie jest ani trochę OK.

– Ja ci to wszystko wytłumaczę – zaczęłam, dramatycznie podrywając się do pozycji siedzącej. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie i znowu zaczęliśmy się śmiać. Mark jednak szybko spoważniał.

– No to tłumacz.

– Wszystko przez Rebeccę. St John powiedział, że Rebecca mu powiedziała, że ja jej powiedziałam, że on mi się podoba i…

– A ty uwierzyłaś w ten zdumiewający głuchy telefon?

– I że jej powiedziałeś, że my…

– Tak?

– Że się rozstajemy – dokończyłam. Mark usiadł i bardzo powoli zaczął pocierać palcami czoło.

– Powiedziałeś tak? – szepnęłam. – Powiedziałeś tak Rebecce?

– Nie – odezwał się w końcu. – Nie powiedziałem tego Rebecce, ale… Nie śmiałam na niego spojrzeć.

– Ale może powinniśmy… – zaczął. Pokój zawirował mi przed oczami. To właśnie jest najgorsze w chodzeniu z kimś. W jednej chwili ten ktoś jest ci bliższy niż ktokolwiek inny na świecie, a już w następnej mówi, że trzeba „odpocząć od siebie”, „poważnie porozmawiać” albo „może ty…”, i potem już nigdy go nie zobaczysz, i będziesz musiała przez następne pół roku wyobrażać sobie rozmowy, w których on cię błaga o powrót, i wybuchać płaczem na widok jego szczoteczki do zębów.

– Chcesz, żebyśmy się rozstali…?

Rozległo się pukanie do drzwi. To była Rebecca cała rozpromieniona w brudnoróżowym kaszmirze.

– Ludzie, ostatni dzwonek na śniadanie! – zagruchała i wcale sobie nie poszła. Wylądowałam na śniadaniu z okropnymi, tłustymi włosami, podczas gdy Rebecca potrząsała swą lśniącą grzywą i serwowała kedgeree [24]. Drogę powrotną do domu odbyliśmy w milczeniu, a ja z całych sił starałam się nie pokazywać, co czuję, i nie powiedzieć czegoś ckliwego. Wiem z doświadczenia, jakie to okropne namawiać kogoś, żeby się nie rozstawać, kiedy ten ktoś już podjął decyzję, a potem przypominać sobie, co się powiedziało. I czuć się jak idiotka. „Nie rób tego!” – miałam ochotę krzyknąć, kiedy zatrzymaliśmy się pod moim domem. „Ona próbuje cię urobić i uknuła intrygę. Nie całowałam się z St Johnem. Kocham cię”.

– No to cześć – powiedziałam z godnością i zmusiłam się, żeby wysiąść z samochodu.

– Cześć – wymamrotał, unikając mojego wzroku. Patrzyłam, jak szybko i z piskiem opon zawraca samochód. Kiedy mijał mnie, zauważyłam, że ze złością przejeżdża ręką po policzku, jakby chciał coś zetrzeć.

Загрузка...