6 grudnia, sobota 17.15.
Hotel Ciaridge. Aaa! Aaa! AAAAAA! Ślub jest za czterdzieści pięć minut, a ja przed chwilą wylałam sobie na sukienkę lakier do paznokci Rouge Noir. Co ja robię? Śluby to wymyślna tortura. Umęczeni goście (chociaż oczywiście nie w tej skali co klienci Amnesty Intemational) wystrojeni w dziwaczne ubrania, których w innej sytuacji nigdy by nie nałożyli, np. białe rajstopy, są zmuszeni wstać niemal w środku nocy w sobotni poranek, ganiają po całym domu, krzycząc: „Kurwa, kurwa, kurwa!”, usiłując znaleźć stary posrebrzany papier do pakowania, pakują dziwaczne niepotrzebne prezenty, na przykład maszynki do robienia lodów albo formy do pieczenia chleba (skazane na nie kończący się recycling wśród Szczęśliwych Małżeństw, bo komu by się chciało po powrocie do domu wieczorem przez godzinę przesypywać składniki do ogromnej plastikowej maszyny, by rano w drodze do pracy skonsumować cały olbrzymi bochenek chleba, zamiast kupić sobie czekoladowego croissanta i cappuccino?), a potem jadą 400 mil, jedząc żelki o smaku wina zakupione na stacji benzynowej, wymiotują w samochodzie i nie mogą znaleźć kościoła? Jak ja teraz wyglądam?! Dlaczego właśnie ja? Boże! Dlaczego? Zupełnie jakbym dostała okres, który z jakichś dziwnych powodów zostawił ślad z przodu sukienki.
17.20.
Dzięki Bogu. Właśnie weszła Shazzer i razem zdecydowałyśmy, że najlepiej po prostu wyciąć tę plamę, bo materiał jest tak sztywny, lśniący i sterczący, że lakier nie przesiąkł do podszewki, która jest w tym samym kolorze, co wierzch, a poza tym mogę dziurę zasłonić wiązanką. Tak, tak chyba będzie dobrze. Nikt nie zauważy. Może nawet pomyślą, że taki jest krój. Jakby sukienka była zrobiona z jednego wielkiego kawałka koronki. Dobrze. Spokojna i opanowana. Równowaga wewnętrzna. Obecność dziury w sukience nie może wpłynąć na całość. Na szczęście. Na pewno wszystko się uda. Wczoraj wieczorem Shaz nieźle dała sobie w szyję. Mam nadzieję, że dzisiaj jakoś sobie poradzi. Później. Kurczę blade! Spóźniłam się do kościoła tylko dwadzieścia minut i od razu zaczęłam się rozglądać za Markiem. Po samym wyglądzie jego potylicy domyśliłam się, że jest spięty. W tej chwili zaczęły grać organy i Mark odwrócił się, zobaczył mnie i, niestety, zrobił taką minę, jakby miał wybuchnąć śmiechem. Nie mogłam mieć o to pretensji, bo wyglądałam nie jak sofa, tylko jak olbrzymia purchawka. Statecznie i z precyzją ruszyłyśmy nawą główną. Boże, Shaz wyglądała kiepsko. Miała na twarzy wyraz wielkiego skupienia, by nikt nie zauważył, że dręczy ją gigantyczny kac. Szłyśmy chyba całą wieczność przy dźwiękach: Idzie panna młoda Szeroka jak kłoda Cała się kolebie jak w misce woda. Dlaczego, och, dlaczego?
– Bridget. Twoja stopa – syknęła Shaz.
Spojrzałam w dół. Do mojego satynowego buta na słupku przyczepił się liliowy stanik Shazzer model Agent Provocateur. W pierwszej chwili chciałam go strącić, ale wtedy stanik przez całą ceremonię znacząco leżałby w nawie. Spróbowałam więc, bezowocnie zresztą, wsunąć go pod sukienkę, wykonując przy tym kilka niezdarnych podskoków, które i tak nic nie dały. Odetchnęłam z wielką ulgą, gdy wreszcie znalazłam się przed ołtarzem i w trakcie śpiewania pieśni mogłam podnieść stanik i wetknąć go za bukiet. Podły Richard wyglądał wspaniale, był bardzo pewny siebie. Miał na sobie zwykły garnitur, co było fajne, bo nie wystroił się w jakiś idiotyczny frak jak jeden ze statystów z filmu Oliver, śpiewający „Kto kupi ten cudny poranek?” i wykonujący kankana. Niestety, Jude popełniła – były pierwsze tego oznaki – zasadniczy błąd, wpuszczając na uroczystość malutkie dzieci. Gdy tylko zaczęła się ceremonia zaślubin, z tyłu kościoła zaczęło płakać jakieś niemowlę. Darło się na całe gardło, robiło przerwę na nabranie powietrza, po czym następowała chwila ciszy jak przed pojawieniem się gromu po błyskawicy i znowu rozlegał się potworny, pierwotny wrzask. Niewiarygodne są te nowoczesne matki z klasy średniej. Kiedy się obejrzałam, zobaczyłam, że matka podrzuca swoje dziecko, przewracając oczami, jakby chciała powiedzieć: „Matko święta!” Najwyraźniej nie przyszło jej do głowy, że byłoby miło z jej strony, gdyby wyniosła dzieciaka z kościoła – tak by zgromadzeni usłyszeli, jak Jude i Podły Richard przysięgają na całą wieczność połączyć swe dusze. Moją uwagę zwróciły długie, lśniące włosy z tyłu: Rebecca. Miała na sobie nieskazitelną szarą garsonkę i wykręcała głowę w stronę Marka. Obok niej siedział ponury Giles Benwick z prezentem na kolanach, obwiązanym kokardą.
– Richardzie Wilfredzie Albercie Paulu… – powiedział dźwięcznym głosem pastor. Nie miałam pojęcia, że Podły Richard ma tyle podłych imion. Co jego rodzicom strzeliło do głowy? – Czy ślubujesz jej miłość, wierność?… – Mmmm. Uwielbiam śluby. Miód na serce. -…i uczciwość małżeńską i czy zostaniesz z nią… – Bah. Nawą potoczyła się piłka i wpadła z tyłu na Jude. -…na dobre i na złe… – Dwóch chłopaczków w, przysięgam, butach do stepowania, wyrwało się z ławki i rzuciło za piłką. -…dopóki śmierć was nie rozłączy? Rozległ się jakiś stłumiony hałas, po czym chłopcy wdali się w prowadzoną coraz głośniejszym szeptem rozmowę, a niemowlę znowu się rozdarło. W tym jazgocie ledwo dosłyszałam głos Podłego Richarda: „Tak”, chociaż może było to: „Jak?”, ale jednak oboje uśmiechali się do siebie jak dwa głupki.
– Judith Caroline Jonquil… – Jak to się stało, że ja mam tylko dwa imiona? Czy wszyscy poza mną mają po swoim imieniu długaśną listę tych bzdetów? – Czy bierzesz Richarda Wilfreda Alberta Paula… – Kątem lewego oka niewyraźnie dostrzegłam, że modlitewnik Sharon zaczyna odpływać z mojego pola widzenia. Obejrzałam się przerażona i dokładnie w tej chwili Simon, w smokingu ze wszystkimi akcesoriami, wystrzelił do przodu. Nogi zaczęły się uginać pod Shazzer jakby w dygnięciu wykonywanym w zwolnionym tempie i opadła bezwładnie prosto w objęcia Simona.
– Czy ślubujesz mu miłość, wierność… Simon wlókł teraz Shazzer w stronę zakrystii. Jej stopy, wystające spod liliowej purchawki, ciągnęły się po podłodze, jak u trupa.
– …posłuszeństwo… Być posłuszną Podłemu Richardowi? Przez moment zastanawiałam się, czy nie pójść za Shazzer do zakrystii, żeby sprawdzić, czy nic jej nie jest, ale co by sobie Jude pomyślała, gdybym w jej godzinie potrzeby obróciła się na pięcie i zwiała?
– …dopóki śmierć was nie rozłączy? Rozległa się seria stuków, gdy Simon usiłował wtaszczyć Shazzer do zakrystii.
– Tak. Drzwi zakrystii zatrzasnęły się za nimi z hukiem.
– Od tej pory jesteście…
Dwóch chłopaczków wyszło z przednich rzędów i rozsiadło się w nawie głównej. Boże, niemowlę darło się już teraz wniebogłosy. Pastor urwał i odchrząknął. Odwróciłam się i zobaczyłam, że chłopaczki rzucają piłką o ławy. Pochwyciłam wzrok Marka. Nagle odłożył modlitewnik, wyszedł z ławki, wziął po jednym chłopaczku pod każdą pachę i wymaszerował z kościoła.
– Od tej pory jesteście mężem i żoną.
Wszyscy zaczęli wiwatować, a Jude i Richard uśmiechnęli się radośnie. Zanim wpisaliśmy się do księgi parafialnej, wśród pięciolatków rozpoczęła się iście szampańska zabawa. Przed ołtarzem właściwie odbywał się kinderbal. Poszliśmy nawą główną za wściekłą Magdą niosącą Constance, która się darła: „Mamusia da klapsia, da klapsia, da klapsia”. Kiedy wyszliśmy na marznący deszcz i wiatr, podsłuchałam, jak matka chłopaczków futbolistów mówi arogancko do ogłupiałego Marka:
– Ależ to uroczo, kiedy dzieci na ślubie zachowują się naturalnie. Przecież na tym właśnie polegają śluby, prawda?
– Trudno mi powiedzieć – odparł wesoło Mark. – Nie słyszałem, cholera, ani słowa.
Po powrocie do Ciaridge odkryłam, że rodzice Jude doszczętnie się spłukali – sala balowa była przystrojona serpentynami oraz miedzianymi piramidami z owoców i cherubinkami wielkości osła. Po wejściu wszędzie słychać było tylko:
– Dwieście pięćdziesiąt baniek.
– No co ty? Musiało kosztować przynajmniej trzysta tysięcy funtów.
– Żartujesz? W Ciaridge? Pół miliona.
Kątem oka dostrzegłam Rebeccę rozglądającą się gorączkowo po sali z przyklejonym uśmiechem jak zabawka na patyku. Giles nerwowo szedł za nią, z ręką w pobliżu jej talii. Ojciec Jude, sir Raiph Russell, rycząc: „Nic się nie martwcie, jestem obrzydliwie bogatym odnoszącym sukcesy biznesmenem”, ściskał dłoń Sharon ustawionej w kolejce.
– Aaa, Sarah! – wrzasnął. – Lepiej się czujesz?
– Sharon – radośnie poprawiła go Jude.
– O tak, dziękuję – powiedziała Shaz, delikatnie przykładając rękę do gardła. – To przez ten upał…
Nieomal parsknęłam śmiechem, przypominając sobie, że było tak cholernie zimno, że wszyscy nałożyli ciepłą bieliznę.
– Jesteś pewna, że to nie twój gorset za ciasno się opiął na Chardonnay, Shaz? – spytał Mark, na co ona ze śmiechem dźgnęła go palcem. Matka Jude uśmiechała się lodowato. Wyglądała chudo jak patyk w jakiejś koszmarnej inkrustowanej kreacji od Escady z dziwacznymi płetwami sterczącymi wokół bioder, które to płetwy prawdopodobnie miały stworzyć wrażenie, że te biodra w ogóle istnieją. (O, radosna podstępności, do jakiej niekiedy musimy się uciekać!)
– Giles, kochanie, nie wkładaj portfela do kieszeni w spodniach, bo wyglądasz, jakbyś miał grube uda – warknęła Rebecca.
– Wpadasz we współuzależnienie, kochanie – odparł Giles, otaczając ręką jej talię.
– Nieprawda! – powiedziała Rebecca, szorstko odepchnęła jego rękę, po czym znowu przykleiła sobie uśmiech na twarz. – Mark! – zawołała. Spojrzała na niego tak, jakby myślała, że tłum się rozstąpił, czas stanął w miejscu, a orkiestra Glena Millera zaczęła grać It Had to be You.
– O, cześć – rzucił od niechcenia Mark. – Giles, stary! Nigdy bym nie pomyślał, że cię zobaczę w kamizelce!
– Cześć, Bridget – powiedział Giles, cmokając mnie głośno. – Śliczna sukienka.
– Gdyby nie ta dziura – dodała Rebecca. Z irytacją odwróciłam wzrok i wypatrzyłam Magdę, która stała pod ścianą i z umęczoną miną obsesyjnie odgarniała z twarzy nie istniejący kosmyk włosów.
– To taki krój – wyjaśnił Mark, uśmiechając się z dumą. – Jurdyjski symbol płodności.
– Przepraszam na chwilę – powiedziałam, po czym wyciągnęłam się i szepnęłam Markowi na ucho: – Z Magdą coś się dzieje.
Magda była tak zdenerwowana, że ledwo mogła mówić.
– Przestań, kochanie, przestań – uspokajała niewyraźnie Constance, która usiłowała wepchnąć czekoladowego lizaka do kieszeni swej pistacjowej sukienki.
– Co się dzieje?
– Ta… ta… jędza, która w zeszłym roku miała romans z Jeremym. Jest tutaj! Jak on, kurwa, śmie z nią rozmawiać…
– Hej, Constance? Podobał ci się ślub? – To był Mark, który przyniósł Magdzie kieliszek szampana.
– Co? – spytała Constance, spoglądając na Marka okrągłymi oczami.
– Ślub? W kościele?
– Psięcie?
– Tak – odparł ze śmiechem. – Przyjęcie w kościele.
– Mamusia mnie wyniosła – powiedziała, patrząc na niego jak na idiotę.
– Pieprzona dziwka! – powiedziała Magda.
– Miało być psięcie – powiedziała ponuro Constance.
– Możesz ją stąd zabrać? – szepnęłam do Marka.
– Chodź, Constance, poszukamy piłki.
Ku memu zdziwieniu Constance wzięła go za rękę i radośnie za nim podreptała.
– Pieprzona dziwka. Zabiję ją, zabiję…
Podążyłam za wzrokiem Magdy do miejsca, gdzie jakaś młoda dziewczyna, ubrana cała na różowo, prowadziła ożywioną rozmowę z Jude. To była ta sama dziewczyna, którą widziałam z Jeremym w zeszłym roku w restauracji w Portobello, a potem którejś nocy koło The Ivy, jak wsiadała do taksówki.
– Po co ją Jude zapraszała? – wściekała się Magda.
– A skąd miała wiedzieć, że to ona? – odparłam, obserwując je. – Może pracują razem czy coś.
– Śluby! I ślubujesz jej wierność! O Boże, Bridge. – Magda się rozpłakała i zaczęła szukać chusteczki. – Przepraszam. Zobaczyłam, że Shaz dostrzegła sytuację kryzysową i ruszyła w naszą stronę.
– No, dziewczyny, łapcie! – Nieświadoma niczego Jude, otoczona przez zachwycone znajome jej rodziców, szykowała się do rzucenia wiązanki ślubnej. Głośno zaczęła się przedzierać w naszą stronę. – Szykuj się, Bridget.
Zobaczyłam, że bukiet jak w zwolnionym tempie leci wprost na mnie, prawie go złapałam, rzuciłam okiem na zalaną łzami twarz Magdy i cisnęłam go Shazzer, która puściła go na podłogę.
– Panie i panowie. – Kamerdyner w pumpach walnął młotkiem w kształcie cherubinka w kwiecisty pulpit z brązu. – Proszę o ciszę i powstanie. Zapraszamy gości weselnych do głównego stołu.
Kurwa! Główny stół! Gdzie moja wiązanka? Schyliłam się, podniosłam spod stóp Shazzer wiązankę Jude i z wesołym przyklejonym uśmiechem zasłoniłam nią dziurę na sukience.
– Kiedy przeprowadziliśmy się do Great Missenden, wybitny talent Jude w stylu wolnym i motylkowym… O piątej sir Raiph mówił już od dwudziestu pięciu minut.
– … stał się oczywisty nie tylko dla nas, jej zaprzysięgłych, stronniczych – podniósł wzrok na dźwięk słabej falki udawanego śmiechu – rodziców, ale i dla całego regionu South Buckinghamshire. Był to rok, w którym nie tylko zajęła pierwsze miejsce w stylu motylkowym i wolnym w trzech kolejnych zawodach w South Buckinghamshire Ligi Delfinów poniżej dwunastego roku życia, ale również zaledwie trzy tygodnie przed egzaminami na zakończenie pierwszego roku zdobyła Złoty Medal w Survivalu Indywidualnym…!
– Co się dzieje z tobą i Simonem? – syknęłam do Shaz.
– Nic – odsyknęła, patrząc wprost przed siebie na zgromadzonych.
– … w tym samym pełnym pracy roku Judith dostała wyróżnienie w egzaminach drugiego stopnia z gry na klarnecie – co było wczesną wskazówką do tego, iż w przyszłości miała zostać „Famma Universale”…
– Ale w kościele musiał cię obserwować, inaczej nie podbiegłby na czas, żeby cię złapać.
– Wiem, ale w zakrystii zwymiotowałam mu na dłoń.
– …zapalona i utalentowana pływaczka, zastępczyni przewodniczącej klasy – chociaż szczerze mówiąc, jak mi to w sekrecie wyznała pani dyrektor, wybór ten okazał się błędem, gdyż Karen Jenkins w roli przewodniczącej nie wykazała się… no, nieważne… Dzisiaj powinniśmy świętować, a nie robić sobie wymówki, a wiem, że, eee, ojciec Karen jest z nami… Pochwyciłam wzrok Marka i pomyślałam, że lada chwila wybuchnie. Jude była wzorem dystansu, uśmiechała się promiennie do wszystkich, głaskała Podłego Richarda po kolanie, co i rusz cmokała go w policzek, jakby wcale nie było całej tej koszmarnej szopki, a ona sama kiedyś nie rzucała się, kompletnie narąbana, na podłogę w moim mieszkaniu, skandując: „Pieprzony związkofob. Podły z nazwiska. Podły z natury, jess jeszsze wino?”
– Druga klamecistka w szkolnej orkiestrze, zapalona akrobatka, Judith była i jest nadal klejnotem droższym od rubinów… Wiedziałam, do czego to prowadzi. Niestety doprowadziło dopiero po kolejnych trzydziestu pięciu minutach opowieści o roku przerwy Jude, jej triumfie w Cambridge i locie jak meteoryt przez korytarze świata finansów.
– …i wreszcie pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że, eee… Wszyscy wstrzymali oddech, a sir Raiph spuścił wzrok na swoje notatki i gapił się na nie ponad wszelką miarę, ponad wszelki rozsądek, ponad wszelkie dobre obyczaje i angielskie formy towarzyskie – zbyt długo.
– Richard – powiedział wreszcie – jest niezwykle wdzięczny za ten bezcenny klejnot, którym dzisiaj został tak szczodrze obdarowany.
Richard, dość rozsądnie, przewrócił oczami, a wszyscy goście z wielką ulgą zaczęli bić brawo. Sir Raiph najwyraźniej miał zamiar odczytać kolejne czterdzieści stron, lecz miłosiernie odstąpił od tego zamiaru, gdy oklaski nie ustawały. Wówczas Podły Richard wygłosił krótką i całkiem miłą mowę, po czym odczytał kilka telegramów, które były nudne jak flaki z olejem – poza tym od Toma z San Francisco, który brzmiał, niestety, następująco: „GRATULACJE! NIECH BĘDZIE PIERWSZĄ Z WIELU”. Następnie wstała Jude. Wypowiedziała parę bardzo miłych słów podziękowania, a potem – hurra! – zaczęła czytać tekst, który we trójkę z Shaz napisałyśmy zeszłej nocy. Oto, co powiedziała. Co następuje. Hurra!
– Dzisiaj żegnam się ze swoim statusem kobiety samotnej. Ale chociaż teraz jestem mężatką, obiecuję nie być Szczęśliwą Mężatką. Przyrzekam, że nie będę torturować samotnych, pytając ich, dlaczego jeszcze nie wyszli za mąż, czy mówiąc: „Jak tam twoje życie uczuciowe?” Będę natomiast zawsze szanować ich życie prywatne, gdyż jest ono sprawą równie osobistą jak to, czy nadal uprawiam seks z mężem.
– Przyrzekam, że będzie nadal uprawiać seks z mężem – powiedział Podły Richard i wszyscy wybuchnęli śmiechem.
– Przyrzekam nigdy nie twierdzić, że samotność jest błędem, ani że jeżeli ktoś jest samotny, to znaczy, że coś z nim jest nie w porządku. Gdyż, jak wszyscy wiemy, samotność we współczesnym świecie jest stanem normalnym, wszyscy w różnych okresach w swoim życiu bywamy samotni i stan ten jest równie wartościowy jak święty stan małżeński. Rozległy się szmery pełne uznania. (Tak mi się przynajmniej wydaje).
– Przyrzekam również, że będę utrzymywać kontakt z moimi przyjaciółkami, Bridget i Sharon, które są żywym dowodem na to, że Miejska Rodzina Samotnych jest równie silnym oparciem, jak każda rodzina stworzona z osób, które łączą więzy krwi. Uśmiechnęłam się z zakłopotaniem, gdy Shazzer pod stołem dźgnęła moją stopę czubkiem buta. Jude obejrzała się na nas i uniosła kieliszek.
– A teraz chciałabym wznieść toast za Britget i Shazzer – najlepsze przyjaciółki na świecie. (To ja napisałam ten kawałek).
– Panie i panowie… druhny. Rozległy się głośne oklaski. Kocham Jude, kocham Shaz – pomyślałam, kiedy wszyscy wstali.
– Druhny! – mówili wszyscy. Cudownie było znaleźć się w centrum uwagi. Zobaczyłam, że Simon uśmiecha się promiennie do Shaz, a kiedy spojrzałam na Marka, i on się uśmiechał. Resztę pamiętam jak przez mgłę, ale przypominam sobie, że widziałam, jak Magda i Jeremy śmieją się razem w kącie. Potem ją złapałam.
– Co się dzieje?
Okazało się, że ta zdzira pracuje w firmie Jude. Jude powiedziała Magdzie, że o ile jej wiadomo, to ta dziewczyna miała dziki romans z mężczyzną, który nadal kocha swoją żonę. Mało się nie przewróciła, kiedy Magda jej powiedziała, że chodzi o Jeremy’ego, ale wszystkie zgodnie uznałyśmy, że nie powinnyśmy gnoić tej dziewczyny, bo tak naprawdę to Jeremy był emocjonalnym popaprańcem.
– Cholerny, stary dziad. No, przynajmniej dostał nauczkę. Nikt nie jest idealny, a ja naprawdę kocham tego starego gówniarza.
– Przypomnij sobie Jackie Onassis – powiedziałam z otuchą.
– No właśnie – zgodziła się Magda.
– Albo Hilary Clinton.
Popatrzyłyśmy po sobie niepewnie, po czym wybuchnęłyśmy śmiechem. Najlepsze było, kiedy poszłam do łazienki. Simon migdalił się z Shazzer i wsadził rękę pod jej sukienkę! Są takie związki, że od razu wiadomo: klik – to jest to, ideał, wyjdzie im, to sprawa długoterminowa – zwykle są to związki, w które wchodzi twój były facet, z którym miałaś nadzieję jeszcze się zejść, i jakaś obca dziewczyna. Wślizgnęłam się z powrotem na salę, zanim Sharon i Simon mnie zauważyli, i uśmiechnęłam się. Dobra, stara Shaz. Zasługuje na to – pomyślałam i nagle stanęłam jak wryta. Rebecca ucapiła Marka za klapy i namiętnie coś mu klarowała. Wskoczyłam za kolumnę i zaczęłam podsłuchiwać.
– Uważasz – mówiła – uważasz, że to w porządku, by dwoje ludzi, którzy powinni być razem, którzy idealnie pasują do siebie pod każdym względem – wykształcenia, poziomu, intelektualnie i fizycznie – żeby ich rozdzieliła ostrożność, duma… – Urwała, po czym dodała ponuro chrapliwym głosem: -…wpływ innych i by wylądowali w związku z nieodpowiednimi partnerami? Uważasz tak?
– No, nie – wymruczał Mark. – Chociaż nie byłbym taki pewien, jeśli chodzi o twoją listę…
– Uważasz? Co? – Była chyba pijana.
– To się właśnie przydarzyło Bridget i mnie.
– Wiem! Wiem. Ona jest dla ciebie nieodpowiednia, kochanie, tak jak Giles jest nieodpowiedni dla mnie… Och, Mark. Związałam się z Gilesem tylko po to, żebyś zrozumiał, co do mnie czujesz. Może postąpiłam źle, ale… oni nie są na naszym poziomie!
– Yyy…
– Wiem, wiem. Czujesz się uwięziony. Ale to twoje życie! Nie możesz go przeżyć z kimś, kto myśli, że Rimbaud to postać, którą grał Sylvester Stallone, potrzebujesz stymulacji, potrzebujesz…
– Rebecco – powiedział cicho Mark. – Ja potrzebuję Bridget.
Na te słowa Rebecca wydała z siebie jakiś przerażający odgłos – coś pomiędzy pijanym jękiem a gniewnym rykiem. Z wrodzoną sobie delikatnością postanowiłam nie dopuścić do siebie płytkiego uczucia triumfu ani pychy, mało duchowej radości, że ta dwulicowa snobka na pajęczych nóżkach z Bogoffland wreszcie dostała za swoje, więc wycofałam się, z uciechą szczerząc zęby. Oparłam się o kolumnę przy parkiecie do tańca i patrzyłam, jak Magda i Jeremy z zamkniętymi oczami i przepełnieni spokojem tulą się do siebie, ich ciała poruszają się w tańcu z dziesięcioletnią praktyką, głowa Magdy spoczywa na ramieniu Jeremy’ ego, a jego dłoń leniwie wędruje po jej pupie. Coś jej szepnął, a ona roześmiała się, nie otwierając oczu. Poczułam czyjąś dłoń w talii. To był Mark, który też przyglądał się Magdzie i Jeremy’emu.
– Zatańczymy? – spytał.