14 lipca, poniedziałek
59 kg Jedn. alkoholu 4, papierosy 12 (ograniczenie palenia już nie jest priorytetem), kalorie 3752 (przed dietą), poradniki wyrzucone do kosza na śmieci 47.
8.00.
Mętlik w głowie. To chyba niemożliwe, żeby czytanie poradników, które miały mi pomóc w budowaniu związku, zniszczyło cały ten związek? Czuję się tak, jakby praca całego mojego życia okazała się niewypałem. Ale z poradników nauczyłam się jednego – jak zapomnieć o przeszłości i żyć dalej. Zamierzam wyrzucić: Czego chcą mężczyźni Jak mężczyźni myślą i co czują Dlaczego mężczyźni czują, że chcą tego, co im się wydaje, że chcą Zasady Ignorowanie zasad Nie teraz, kochanie, oglądam mecz Jak szukać i znaleźć miłość, której pragniesz Jak bez szukania znaleźć miłość, której pragniesz Jak znaleźć miłość, której pragniesz, a której nie szukasz Szczęśliwe życie w samotności Jak nie być samotnym Gdyby Budda chodził na randki Gdyby Mahomet chodził na randki Gdyby Jezus chodził na randki z Afrodytą Droga bez dna Bena Okriego (o ile mi wiadomo, nie do końca poradnik, ale i tak już nigdy w życiu nie przeczytam tego cholerstwa). Dobra. Wszystko do kubła plus pozostałe trzydzieści dwie. A zresztą. Boże drogi. Nie mogę się zmusić do wyrzucenia Drogi rzadziej uczęszczanej i Możesz uleczyć swoje życie. Dokąd mam się zwrócić po duchową pomoc w problemach współczesnego świata, jeśli nie do poradników? A może powinnam je oddać do Oxfam? Ale nie. Nie powinnam niszczyć związków innych, zwłaszcza w Trzecim świecie. To byłoby gorsze od postępowania gigantów tytoniowych. Problemy: Dziura w ścianie. Negatywna sytuacja finansowa spowodowana drugą hipoteką zaciągniętą na dziurę w ścianie. Mój facet chodzi z Inną Kobietą. Nie rozmawiam ze swoją najlepszą przyjaciółką, bo jedzie na wakacje z moim facetem i Inną Kobietą. Mój a praca jest denna, ale niezbędna do spłacenia drugiej hipoteki zaciągniętej na dziurę w ścianie. Bardzo potrzebuję urlopu z powodu kryzysów wywołanych facetem / przyjaciółkami / dziurą w ścianie / sprawami zawodowymi i finansowymi, ale nie mam z kim jechać na wakacje. Tom wraca do San Francisco. Magda i Jeremy jadą do Toskanii z Markiem i tą pieprzoną Rebeccą, a o ile mi wiadomo, Jude i Podły Richard wybierają się z nimi. Shazzer robi uniki, bo pewnie czeka, czy Simon zgodzi się z nią gdzieś jechać, pod warunkiem, że będą spali w jednoosobowych łóżkach (przynajmniej półtora metra szerokości), i Shaz ma nadzieję, że Simon przyjdzie do jej łóżka. Poza tym nie mam pieniędzy na wakacje z powodu kryzysu finansowego wywołanego dziurą w ścianie. Nie. Nie będę się osłabiać. Ludzie szarpią mną wte i wewte. Wszystko. Do. Kosza. Ja. Zamierzam. Stanąć. Na. Własnych. Nogach.
8.30.
Mieszkanie zostało wyczyszczone ze wszystkich poradników. Czuję się pusta i duchowo zagubiona. Ale chyba jakieś informacje zostały mi w głowie? Duchowe wartości, jakie zebrałam ze studiów nad poradnikami (na podstawie zasady niechodzenia na randki): 1. Znaczenie pozytywnego myślenia, zob. Inteligencja emocjonalna, Emocjonalna pewność siebie. Droga rzadziej uczęszczana, Jak w 30 dni pozbyć się cellulitis z ud. Ewangelia według św. Łukasza, rozdz. 13. 2. Znaczenie wybaczania. 3. Znaczenie kierowania się instynktami, zamiast zmieniać wszystko pod własnym kątem i wszystko organizować. 4. Znaczenie wiary w samą siebie. 5. Znaczenie uczciwości. 6. Znaczenie cieszenia się chwilą obecną, zamiast fantazjować albo żałować. 7. Znaczenie niepopadania w obsesyjne czytanie poradników. Tak więc rozwiązaniem jest: 1. Pomyśleć, jak to fajnie spisywać listy problemów i duchowych rozwiązań, zamiast planować przyszłość i… Aaa! Aaa! Jest za piętnaście dziewiąta! Spóźnię się na poranne zebranie i nie zdążę wypić cappuccino.
10.00.
W pracy. Dzięki Bogu kupiłam sobie cappuccino, żeby pomóc sobie w przejściu przez piekło następstw picia cappuccino, kiedy jestem spóźniona. Niesamowite, jak kolejki po cappuccino nadają całym dzielnicom Londynu wygląd społeczeństwa nękanego wojną lub komunizmem, gdzie ludzie cierpliwie całymi godzinami stoją w ogromnych kolejkach, jakby czekali na chleb w Sarajewie, podczas gdy inni w tym czasie pocą się, mieląc i parząc kawę, i szczękając metalowymi naczyniami, a wszędzie syczy para. To dziwne w czasach, kiedy ludzie generalnie coraz rzadziej są skłonni wytrwale czekać na jedną jedyną rzecz, jakby w tym okrutnym, nowoczesnym świecie tylko na niej naprawdę można było polegać… Aaa!
10.30.
Toaleta, w pracy. To był Richard Finch, który ryknął na mnie:
– No, Bridget! Śmiało! – Ta bryła tłuszczu wydarła się przy wszystkich, krzywiąc się i żując gumę w oczywistej postkokainowej manii. – Kiedy jedziesz?
– Eee… – sieknęłam z nadzieją, że później dowiem się od Patchouli dokąd.
– Nie masz zielonego pojęcia, o czym mówię, co? Coś niesamowitego. Kiedy jedziesz na wakacje? Jeżeli teraz nie wypełnisz swojego planu urlopowego, to w ogóle nie pojedziesz.
– O, hmm, taa – rzuciłam lekko.
– Nie zaplanujesz, nie urlopujesz.
– Jasne, jasne, taa, muszę tylko sprawdzić terminy – powiedziałam przez zaciśnięte zęby. Zaraz po zebraniu popędziłam do toalety na pocieszającego papieroska. To nie ma żadnego znaczenia, że jestem jedyną osobą w całym biurze, która nigdzie nie jedzie na wakacje. Najmniejszego. Nie znaczy to, że jestem społecznym wyrzutkiem. Absolutnie. W moim świecie wszystko układa się wspaniale. Nawet jeżeli znowu będę musiała kogoś zastąpić.
18.00.
Przez cały koszmarny dzień próbowałam zwerbować kobiety do gadki o przyprawiającej o mdłości przemianie, jaka się dokonuje podczas wysiadywania jajka. Nie mogę się pogodzić z myślą, że wracam prosto do domu, czyli na rozbabrany plac budowy. Jest cudowny, pogodny wieczór. Może przejdę się na spacer do Hampstead Heath.
21.00.
Coś niesamowitego. Coś niesamowitego. Okazuje się, że jak tylko człowiek przestaje się szarpać, chcąc sobie ułożyć życie, i daje się ponieść pozytywnej fali zeń, rozwiązanie pojawia się samo. Właśnie szłam ścieżką na szczyt Hampstead Heath, myśląc o tym, jak fantastyczny jest Londyn latem, kiedy ludzie rozluźniają krawaty po pracy i rozwalają się leniwie na słońcu, kiedy moją uwagę przykuła jakaś szczęśliwa para: ona leży na plecach z głową na jego brzuchu, on z uśmiechem coś mówi i głaszcze ją po głowie. Wydali mi się znajomi. Kiedy się zbliżyłam, zobaczyłam, że to Jude i Podły Richard. Uświadomiłam sobie, że nigdy przedtem nie widziałam ich razem – oczywiście, nigdy razem by się nie pojawili w moim towarzystwie. Nagle Jude roześmiała się z czegoś, co powiedział Podły Richard. Wyglądała na bardzo szczęśliwą. Zawahałam się, rozważając, czy przejść koło nich, czy zawrócić, kiedy Podły Richard powiedział:
– Bridget?
Stanęłam jak wryta, a Jude podniosła głowę i nieestetycznie rozdziawiła usta. Podły Richard podniósł się i otrzepał z trawy.
– Hej, miło cię widzieć, Bridget – powiedział, szczerząc zęby. Przyszło mi do głowy, że do tej pory widywałam go jedynie na spotkaniach towarzyskich zorganizowanych przez Jude i zawsze wtedy ja miałam wsparcie w postaci Shazzer i Toma, a on był kokieteryjnie nadąsany.
– Właśnie wybieram się po wino, usiądź z Jude. Oj, daj spokój, przecież cię nie zje. Nie tknęłaby nabiału.
Kiedy poszedł, Jude uśmiechnęła się zarozumiale.
– Ja tam się nie cieszę, że cię widzę.
– Ja też się nie cieszę, że cię widzę – mruknęłam gburowato.
– To co, chcesz usiąść?
– Dobrze. – Przyklęknęłam na kocu, na co ona szturchnęła mnie niezdarnie w ramię, niemal mnie przewracając.
– Stęskniłam się za tobą – powiedziała.
– Zzzmknij się – wymamrotałam kącikiem ust. Przez chwilę miałam wrażenie, że się rozpłaczę. Jude przeprosiła za to, że zachowała się tak niedelikatnie w związku z Rebeccą. Powiedziała, że po prostu omamiło ją to, że ktoś się ucieszył z jej ślubu z Podłym Richardem. Okazuje się, że ona i Podły Richard nie jadą do Toskanii z Markiem i Rebecca, chociaż zostali zaproszeni, bo Podły Richard powiedział, że nie pozwoli się rozstawiać po kątach jakiejś pomylonej pani socjotechnik i że woli jechać we dwójkę. Nagle ogarnęła mnie niewytłumaczalna fala czułości do Podłego Richarda. Przeprosiłam za zerwanie z powodu tak głupiego jak cała ta sprawa z Rebeccą.
– To wcale nie było głupie. Naprawdę cierpiałaś – powiedziała Jude. Potem dodała, że przekładają ślub, bo wszystko się skomplikowało, ale nadal chce, żebyśmy z Shazzer zostały jej druhnami. – Jeżeli się zgodzicie – szepnęła nieśmiało. – Ale wiem, że go nie lubicie.
– Ty go naprawdę kochasz?
– Tak – odparła radośnie. Potem na jej twarzy pojawił się niepokój. – Ale nie wiem, czy dobrze robię. W Drodze rzadziej uczęszczanej jest napisane, że miłość to nie coś, co czujesz, tylko coś, co decydujesz się zrobić. A w Jak znaleźć miłość, której pragniesz – że jeżeli chodzisz z kimś, kto nie potrafi sam zarobić na życie i przyjmuje pomoc od rodziców, to znaczy, że nie przeciął pępowiny łączącej go z rodzicami i taki związek nigdy się nie uda.
A w mojej głowie kołatała się piosenka Nat King Cole’a, którą tata puścił sobie w szopie: „Najwspanialsza rzecz… jakiej się kiedykolwiek dowiesz…”
– Poza tym myślę, że jest uzależniony, bo pali trawkę, a nałogowcy nie potrafią stworzyć związku. Mój psychiatra mówi, że… „…to, jak kochać i być kochanym”.
– …Przez przynajmniej rok nie powinnam się z nikim związywać, bo jestem uzależniona od związków – ciągnęła Jude. – A ty i Shaz uważacie go za popaprańca. Bridge? Słuchasz mnie?
– Tak, tak, przepraszam. Jeżeli uważasz, że powinnaś to zrobić, zrób to.
– Właśnie – powiedział Podły Richard, pochylając się nad nami jak Bachus z butelką Chardonnay i dwiema paczkami Silk Cutó. Świetnie się bawiliśmy z Jude i Podłym Richardem, a potem wszyscy władowaliśmy się do taksówki i razem wróciliśmy do domu. Natychmiast zadzwoniłam do Shazzer, żeby jej opowiedzieć, co się stało.
– O – powiedziała, kiedy jej dokładnie wytłumaczyłam cudowne działanie uniesienia się na fali zeń. – Eee, Bridge?
– Co?
– Chcesz jechać na wakacje?
– Myślałam, że nie chcesz ze mną jechać.
– No, pomyślałam sobie, że zaczekam, aż…
– Aż co?
– Och, nic takiego. Ale zresztą…
– Shaz? – zaczęłam ją popędzać.
– Simon jedzie do Madrytu, żeby się spotkać z dziewczyną, którą poznał przez Internet. Byłam rozdarta między współczuciem dla Sharon, wielkim podnieceniem na myśl, że mam z kim jechać na wakacje, i poczuciem winy, że nie jestem architektem, który ma metr osiemdziesiąt wzrostu i penis.
– Baaah. Toż to kaszmiryzm. Pewnie się okaże, że to facet – spróbowałam pocieszyć Shazzer.
– W każdym razie… – rzuciła lekko po chwili milczenia, w trakcie której przez kabel telefoniczny docierały do mnie potężne fale cierpienia. – Znalazłam fantastyczny lot do Tajlandii za jedyne 249 funtów. Możemy polecieć do Koh Samui, zostać hippiskami i prawie nic nas to nie będzie kosztowało!
– Hurra! – wykrzyknęłam. – Tajlandia! Możemy studiować buddyzm i przeżyć duchowe oświecenie.
– Tak! I będziemy się trzymać z daleka od tych CHOLERNYCH FACETÓW.
No i tak… O, telefon. Może to Mark Darcy!
Północ.
Telefon był od Daniela, który mówił jakoś inaczej niż zwykle, ale oczywiście był pijany. Powiedział, że jest strasznie zdołowany, bo w pracy mu się nie układa i jest mu przykro z powodu tej sprawy z Niemcami. Przyznaje, że naprawdę jestem bardzo dobra z geografii, i pyta, czy w piątek moglibyśmy się razem wybrać na kolację? Po prostu pogadać. No to się zgodziłam. W związku z tym czuję się b. dobrze. Dlaczego w tej godzinie potrzeby nie miałabym podać Danielowi pomocnej dłoni? Nie powinno się pielęgnować w sobie urazy, bo to tylko cofa człowieka w rozwoju, trzeba umieć przebaczać. Poza tym, jak udowodniła Jude z Podłym Richardem – ludzie się zmieniają, a ja naprawdę kiedyś za nim szalałam. No i czuję się b. samotna. A to tylko kolacja. Ale na pewno nie pójdę z nim do łóżka.
18 lipca, piątek
57,5 kg (cudowny znak), prezerwatywy, które próbowałam kupić 84, prezerwatywy, które kupiłam 36, prezerwatywy nadające się do użytku, które kupiłam 12 (chyba wystarczy, zwłaszcza że nie zamierzam ich wykorzystać).
14.00.
W porze lunchu wychodzę po prezerwatywy. Nie zamierzam się przespać z Danielem ani nic z tych rzeczy. Po prostu wolę się zabezpieczyć.
15.00.
Wyprawa po prezerwatywy zakończyła się całkowitą klęską. Początkowo bardzo mi się podobało to niespodziewane uczucie bycia nabywcą prezerwatyw. Kiedy moje życie seksualne przestaje istnieć, ogarnia mnie wielki smutek, gdy mijam stoisko z prezerwatywami, bo cała ta strona życia jest nie dla mnie. Kiedy jednak dotarłam do kasy, znalazłam tam zdumiewającą różnorodność prezerwatyw: ultra bezpieczne „antyalergiczne”, różnorodne „do wyboru, do koloru” (apetyczna reklama w stylu płatków Kelloga), superdelikatne „nawilżane spermopodobnie”, Gossamer, „delikatnie nawilżane (tu następuje straszne, odpychające słowo) żelem plemnikobójczym”, naturalne dla wyjątkowej wygody (czy to znaczy „większe”? – a co, jak się okażą za duże?). Spod spuszczonych powiek toczyłam błędnym wzrokiem po tej gamie prezerwatyw. Na pewno każdy by chciał i antyalergiczne, i wyjątkowo wygodne, i superdelikatne, więc dlaczego trzeba wybierać?
– W czym mogę pani pomóc? – spytała ze znaczącym uśmieszkiem wścibska sprzedawczyni. Oczywiście nie mogłam powiedzieć, że chcę kupić prezerwatywy, co równałoby się oznajmieniu: „Będę uprawiać seks”. To tak samo jak kobiety z widoczną ciążą dają wszystkim do zrozumienia: „Patrzcie, uprawiałam seks”. Przemysł produkcji prezerwatyw to coś niesamowitego, samo jego istnienie jest żywym dowodem na to, że wszyscy (oprócz mnie) cały czas uprawiają seks, zamiast stwarzać pozory, że nikt go nie uprawia, co na naszej ziemi niewątpliwie jest bardziej normalne. A co tam. Kupiłam tylko opakowanie tabletek od bólu gardła.
18.10.
Zirytowałam się, bo musiałam zostać w pracy do 18.00 i teraz drogeria jest zamknięta, a ja nie mam prezerwatyw. Wiem: pójdę do Tesco Metro. Na pewno będą tam mieli kondomy, bo to sklep przeznaczony dla impulsywnych samotnych.
18.40.
Snułam się cichaczem tam i z powrotem po sekcji past do zębów. Guzik z pętelką. W końcu, zdjęta rozpaczą, podeszłam boczkiem, boczkiem do pani o wyglądzie nadzorcy i szepnęłam, próbując zachowywać się w stylu i wszyscy razem, z uśmieszkiem i unosząc jedną brew:
– Gdzie są prezerwatywy?
– Zamierzamy je sprowadzić – odparła z zamyśleniem. – Może za parę tygodni.
„Dla mnie bomba!” – miałam ochotę wrzasnąć. „A co z dzisiejszą nocą?” Chociaż oczywiście nie zamierzam się z nim przespać! Hmm. Samozwańczy, nowoczesny, miejski sklep dla samotnych. Hmm.
19.00.
Wstąpiłam do maleńkiego, śmierdzącego sklepiku za rogiem z podwójnymi cenami. Dostrzegłam prezerwatywy za ladą, obok papierosów i nędznych rajstop, ale uznałam, że całe otoczenie jest zbyt obskurne. Chcę kupić paczkę prezerwatyw w przyjemnym, czystym otoczeniu w stylu Bootsa. I tylko najlepsze. W grę wchodzą tylko najwyższej jakości ze zbiorniczkiem.
19.15.
Zrobiłam sobie burzę mózgu. Pójdę na stację benzynową, stanę w kolejce, ukradkiem oglądając prezerwatywy, a potem… Zresztą nie powinnam potwierdzać przestarzałych, stworzonych przez facetów stereotypów, czując się jak kobieta wyzwolona albo dziwka tylko dlatego, że kupuję prezerwatywy. Wszystkie czyste dziewczyny używają prezerwatyw. To kwestia higieny.
19.30.
Lalala. Zrobiłam to. Łatwizna. Nawet udało mi się złapać dwie paczki: jedną różnorodnych (nadają smak życiu) oraz wzmocnionych ultracienkich lateksowych ze zbiorniczkiem dla jeszcze większych doznań. Sprzedawca spojrzał z przerażeniem, lecz i z dziwnym szacunkiem na asortyment i liczbę prezerwatyw, które wybrałam. Pewnie sobie pomyślał, że jestem nauczycielką biologii lub kimś takim, a prezerwatywy kupuję na lekcję pokazową w przedszkolu dla wybitnie uzdolnionych dzieci.
19.40.
Trochę mnie przeraziły niesamowicie poważne instrukcje rysunkowe na załączonej ulotce, które, co niepokojące, skojarzyły mi się nie z Danielem, lecz z Markiem. Hmmmm. Hmmmm.
19.50.
Pewnie strasznie się męczyli, ustalając wielkość obrazków tak, żeby nikt się nie poczuł do niczego albo nie popadł w zarozumiałość. Paczka różnorodnych to prawdziwe szaleństwo. „Barwione prezerwatywy są w żywych kolorach dla dodatkowej przyjemności”. Dla dodatkowej przyjemności? Nagle stanęła mi przed oczami barwna wizja par w jaskrawych kondomach, z papierowymi czapeczkami na głowie, wyjących seksownie i radośnie ze śmiechu i bijących się balonami. Chyba wyrzucę tę szaloną paczkę różnorodnych. Dobra, trzeba się szykować. O Boże, telefon.
20.15.
Jasna cholera. To był Tom, który zaczął jęczeć, że zgubił komórkę, i pomyślał, że może zostawił ją u mnie. Zmusił mnie, żebym jej poszukała, chociaż było już strasznie późno, ale nigdzie nie mogłam jej znaleźć i w końcu przyszło mi do głowy, że pewnie ją wyrzuciłam razem z poradnikami i gazetami.
– Możesz po nią pójść? – spytał namolnie.
– Już późno. Mogę to zrobić jutro?
– A jak opróżnią kubły na śmieci? Kiedy zwykle przyjeżdżają?
– Jutro rano – odparłam z goryczą. – Ale problem polega na tym, że to wielkie, miejskie kontenery, a nie wiem, w którym ona się znalazła.
W końcu zarzuciłam na stanik i majtki długą skórzaną kurtkę i wyszłam na ulicę, gdzie miałam poczekać, aż Tom zadzwoni na swoją komórkę, żebym mogła się zorientować, gdzie ją wyrzuciłam. Właśnie stałam na murku, gapiąc się na kontenery, kiedy usłyszałam znajomy głos:
– Cześć. Odwróciłam się i zobaczyłam Marka Darcy’ego. Spojrzał w dół i wtedy uświadomiłam sobie, że stoję w bieliźnie – na szczęście do kompletu – na widoku.
– Co robisz? – spytał.
– Czekam, aż zadzwoni w kontenerze – odparłam z godnością, otulając się kurtką.
– Rozumiem. – Nastąpiła chwila ciszy. – Długo… czekasz?
– Nie – powiedziałam ostrożnie. – Normalnie. W tej chwili zaczął dzwonić jeden z kontenerów.
– O, to do mnie – powiedziałam i zaczęłam pakować do niego rękę.
– Pozwól, proszę. – Mark odstawił teczkę, dość zwinnie wskoczył na murek, włożył rękę do kontenera i wyjął z niego telefon. – Tu numer Bridget Jones – powiedział. – Tak, oczywiście, daję ją. – Podał mi telefon. – To do ciebie.
– Kto to? – syknął Tom głosem rozhisteryzowanym z podniecenia. – Seksowny głos, kto to taki? Zasłoniłam słuchawkę dłonią.
– Bardzo ci dziękuję – powiedziałam do Marka Darcy’ego, który wyjął z kontenera stertę poradników i oglądał je zaintrygowany.
– Nie ma za co – odparł, odkładając książki. – Eee… – Urwał, patrząc na moją skórzaną kurtkę.
– Co? – spytałam z mocno bijącym sercem.
– Nic takiego, yyy, no, miło cię było widzieć. – Zawahał się. – Miło było się znowu spotkać. – Spróbował się uśmiechnąć, odwrócił się i odszedł.
– Tom, oddzwonię do ciebie – powiedziałam do protestującej słuchawki. Serce waliło mi jak oszalałe. Zgodnie ze wszystkimi zasadami etykiety chodzenia na randki powinnam pozwolić Markowi odejść, ale przypomniała mi się rozmowa podsłuchana zza żywopłotu. – Mark?
Odwrócił się z ożywieniem. Przez chwilę po prostu patrzyliśmy na siebie.
– Hej! Bridge! Idziesz na kolację bez spódnicy?
To był Daniel, który przyszedł za wcześnie i stanął za moimi plecami. Mark go zauważył. Rzucił mi przeciągłe, pełne bólu spojrzenie, po czym odwrócił się na pięcie i poszedł sobie.
23.00.
Daniel nie dojrzał Marka Darcy’ego – na szczęście i niestety, bo z jednej strony nie musiałam się tłumaczyć, co Mark tam robił, ale z drugiej – nie mogłam wyjaśnić, dlaczego jestem taka roztrzęsiona. Gdy tylko znaleźliśmy się w mieszkaniu, Daniel wziął się do całowania. Bardzo dziwne, ale teraz wcale go nie pragnęłam, chociaż cały ubiegły rok rozpaczliwie za nim tęskniłam i zastanawiałam się, dlaczego on nie tęskni za mną.
– OK, OK – powiedział, wyciągając ręce z dłońmi zwróconymi w moją stronę. – Nie ma sprawy. – Nalał nam po kieliszku wina, po czym usiadł na kanapie, wyciągając długie, szczupłe, seksowne nogi w dżinsach. – Słuchaj. Wiem, że cię zraniłem, i bardzo mi przykro. Wiem, że masz opory, ale ja się zmieniłem, naprawdę. Chodź, usiądź koło mnie.
– Tylko się ubiorę.
– Nie, nie. Chodź tutaj. – Poklepał miejsce na kanapie koło siebie. – No, Bridge. Nie tknę cię palcem, przyrzekam.
Usiadłam ostrożnie, otulając się kurtką i kładąc ręce sztywno na kolanach.
– No, no. Napijmy się i zrelaksujmy – powiedział. Delikatnie mnie objął.
– Dręczy mnie to, jak cię potraktowałem. To było niewybaczalne. – Czułam się cudownie, znowu w objęciach mężczyzny. – Jones – szepnął czule. – Moja mała Jones.
Przyciągnął mnie do siebie i położył sobie na piersi moją głowę.
– Nie zasłużyłaś na to. – Owionął mnie jego znajomy zapach. – Tylko się trochę poprzytulamy. Już dobrze.
Głaskał mnie po włosach, po szyi, po plecach, a potem zaczął zsuwać ze mnie kurtkę, włożył rękę pod spód i jednym ruchem rozpiął mi stanik.
– Przestań! – powiedziałam, próbując z powrotem okryć się kurtką. – Daniel, słowo daję! – Prawie się roześmiałam. Nagle zobaczyłam jego twarz. On się nie śmiał.
– Dlaczego? – spytał, brutalnie znowu ściągając kurtkę z moich ramion. – Dlaczego nie chcesz? Daj spokój.
– Bo nie! – zawołałam. – Daniel, mieliśmy tylko iść na kolację. Nie chcę się z tobą całować.
Opuścił głowę, oddychając spazmatycznie, po czym wyprostował się, odchylił głowę i zamknął oczy. Wstałam, owinęłam się kurtką i podeszłam do stołu. Kiedy się odwróciłam. Daniel siedział z głową ukrytą w rękach. Uświadomiłam sobie, że szlocha.
– Przepraszam, Bridge. Zostałem zdegradowany. Perpetua dostała moje stanowisko. Czuję się niepotrzebny, a teraz i ty mnie nie chcesz. Żadna dziewczyna mnie nie zechce. Nikt nie chce faceta w moim wieku, który nie zrobił kariery.
Gapiłam się na niego ze zdumieniem.
– A jak ci się wydaje – jak ja się czułam w zeszłym roku? Kiedy w biurze mnie traktowano jak śmiecia, ty mną pomiatałeś i przez ciebie czułam się jak opóźniona?
– Opóźniona, Bridge? Już mu miałam wyjaśnić teorię opóźnienia, ale z jakiegoś powodu doszłam do wniosku, że nie ma sensu.
– Chyba będzie lepiej, jak już sobie pójdziesz – powiedziałam.
– Och, nie wygłupiaj się, Bridge.
– Idź już.
Hmm. No i dobrze. Zdystansuję się od całej tej sprawy. Fajnie, że wyjeżdżam. W Tajlandii uwolnię się od spraw damskomęskich i skoncentruję na sobie.
19 lipca, sobota
58,5 kg (dlaczego? Dlaczego właśnie w dniu, kiedy zamierzam kupić bikini?), niepokojące myśli o Danielu: zbyt wiele, majtki od bikini, w które się zmieściłam 1, staniki od bikini, które na mnie pasowały: połowa, niegrzeczne myśli o księciu Williamie 22, liczba razy, kiedy napisałam na magazynie „Hello!”: „Książę William i jego śliczna przyjaciółka, panna Bridget Jones w Ascot” 7.
18.30.
Cholera, cholera, jasna cholera. Cały dzień spędziłam w przymierzalniach na Oxford Street, próbując wcisnąć swoje piersi w staniki od bikini zaprojektowane dla kobiet, które albo mają piersi jedna na drugiej” pośrodku klatki piersiowej albo pod pachami, a przez jaskrawe oświetlenie wyglądałam jak frittata z River Cafe. Oczywistym rozwiązaniem jest kostium jednoczęściowy, ale po powrocie mój już płaściutki wówczas brzuszek będzie się odcinał swoją bladością od reszty ciała. Program pilnej diety bikini.
20 lipca 58,5 kg pon.
21 lipca 58 kg wt.
22 lipca 57,5 kg śr.
23 lipca 57 kg czw.
24 lipca 56,5 kg piąt.
25 lipca 56 kg sob.
26 lipca 55,5 kg
Hurra! Tak więc za tydzień osiągnę swą prawie idealną wagę, przystosuję masę ciała i będę musiała już tylko za pomocą ćwiczeń zmienić strukturę i układ tłuszczu. O kurwa. To nie wyjdzie. Dzielę pokój i prawdopodobnie łóżko z Shaz. Zamiast tego skoncentruję się na sprawach duchowych. Poza tym Jude i Shaz zaraz mają przyjść. Hurra!
Północ.
Cudny wieczór. B. było fajnie znowu się spotkać z dziewczynami, chociaż Shaz tak się nakręciła w swej wściekłości na Daniela, że mogłabym ją powstrzymać, tylko dzwoniąc na policję, żeby go aresztowała za gwałt na randce.
– Niepotrzebny? A widzicie? – rzucała się. – Daniel to absolutny archetyp osobnika gatunku męskiego z końca wieku. Zaczyna rozumieć, że kobiety są rasą wyższą. Uświadamia sobie, że nie ma żadnego znaczenia, więc co robi? Ucieka się do przemocy.
– Ale on tylko chciał ją pocałować – powiedziała łagodnie Jude, przerzucając bezmyślnie „What Marquee”.
– Ba! Właśnie o to chodzi. Bridget ma cholerne szczęście, że Daniel nie wpadł do jej banku przebrany za Urban Killera i nie zastrzelił z karabinu maszynowego siedemnastu osób.
W tej chwili rozległ się dźwięk telefonu. To był Tom, który dzwonił nie po to, żeby mi podziękować za odesłanie jego komórki, po wszystkich kłopotach, jakich mi przysporzyło to cholerstwo, ale po to, żeby spytać o numer telefonu mojej mamy. Chyba się z nią skumplował, widząc w niej – moim zdaniem, kiczowatą – wersję Judy Garland / Ivany Trump (dziwne, bo jeszcze rok temu mama mnie pouczała, że „homoseksualizm to po prostu lenistwo, kochanie, gejom nie chce się wiązać z płcią przeciwną” – no, ale to było w zeszłym roku). Nagle ogarnął mnie strach, że Tom zamierza poprosić moją matkę o wykonanie Non, je ne regrette rien w sukni z cekinami, w klubie Dymanko, na co ona
– naiwnie, lecz z właściwą sobie megalomanią – z pewnością by się zgodziła, myśląc, że nazwa klubu ma coś wspólnego ze starą, dymiącą maszynerią w hucie Cotswold.
– Po co ci ten numer? – spytałam podejrzliwie.
– Czy ona przypadkiem nie należy do klubu miłośników książki?
– Nie mam pojęcia. Bardzo możliwe. A bo co?
– Jerome ma wrażenie, że jego wiersze są już gotowe, więc szukam dla niego takiego klubu. W zeszłym tygodniu miał swój wieczorek w Stoke Newington, ale to było coś strasznego.
– Strasznego? – powtórzyłam, udając przed Shaz i Jude, że zbiera mi się na wymioty. W końcu, choć z rezerwą, dałam Tomowi ten numer telefonu, bo doszłam do wniosku, że po wyjeździe Wellingtona mamie przyda się nowa rozrywka. – O co chodzi z tymi klubami miłośników książki? – spytałam po odłożeniu słuchawki. – Czy mi się zdaje, czy powyrastały wszędzie ni tego, ni z owego? Powinnyśmy się zapisać czy może najpierw trzeba być Szczęśliwą Mężatką?
– Trzeba być Szczęśliwą Mężatką – stwierdziła stanowczo Shaz. – Bo oni się boją, że mózgi im się zlasują od paternalistycznych żądań… O Boże, spójrzcie na księcia Williama.
– Daj popatrzeć – wtrąciła się Jude, wyrywając jej egzemplarz „Hello!” ze zdjęciem smukłego młodego następcy tronu. Sama ledwo się powstrzymałam, żeby jej nie wyszarpnąć gazety. Zdjęcia księcia Williama mogłabym oglądać w ilościach hurtowych, najlepiej w całej gamie strojów, ale oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że żądza ta jest czymś niepożądanym i niewłaściwym.
– Jak myślicie, kiedy małolat jest zbyt małoletni? – spytała Jude z rozmarzeniem.
– Wtedy, gdy jest zbyt małoletni, by legalnie zostać twoim synem – odparła Shaz stanowczym tonem, jakby to było częścią jakiejś ustawy: co, jak się tak zastanowić, chyba faktycznie jest prawdą, w zależności od tego, w jakim się jest wieku. W tej chwili znowu zadzwonił telefon.
– O, cześć, kochanie, wiesz co? – Moja matka. – Twój przyjaciel Tom, wiesz, ten „homo”, ma przyprowadzić jakiegoś poetę do Klubu Książki Ratunkowej! Będzie czytał romantyczne wiersze. Jak lord Byron! Prawda, że fajnie?
– Eee… tak?- sieknęłam.
– Właściwie to nic takiego – prychnęła pogardliwie. – Często mamy spotkania z literatami.
– Naprawdę? Na przykład z kim?
– Och, z wieloma osobami, kochanie. Penny jest bardzo bliską znajomą Salmana Rushdiego. To jak, przyjdziesz, kochanie, prawda?
– Kiedy?
– Za tydzień w piątek. Una i ja robimy volauvents na gorąco z piersi kurczaka.
Nagle aż skręciło mnie ze strachu.
– Czy admirał i Elaine Darcy też przychodzą?
– Matko święta! Chłopcom wstęp wzbroniony, głuptasku! Elaine ma przyjść, ale panowie pojawią się później.
– Ale przecież Tom i Jerome przychodzą.
– Bo to nie chłopcy, kochanie.
– Jesteś pewna, że wiersze Jerome’a…
– Bridget. Nie wiem, co próbujesz mi powiedzieć. Wiesz, nie urodziłyśmy się wczoraj. A w literaturze chodzi o swobodę ekspresji. O, zdaje się, że później ma też przyjść Mark. Przy okazji ma spisać testament Malcolma – nigdy nic nie wiadomo!
1 sierpnia, piątek
58,5 kg (całkowita klęska diety bikini), papierosy 19 (pierwsza pomoc w diecie), kalorie 625 (z pewnością nie za późno).
18.30.
Wir. Wrr. Jutro jadę do Tajlandii, jeszcze się nie spakowałam i dopiero przed chwilą sobie przypomniałam, że „piątek za tydzień” w klubie miłośników książki to właśnie, cholera, dzisiaj. Okropnie, strasznie nie chce mi się wlec aż do Grafion Underwood. Jest upalny, parny wieczór i Jude z Shaz idą na uroczą imprezkę do River Cafe. Ale oczywiście muszę wesprzeć mamę, uczuciowe życie Toma, sztukę itd. Szanując innych, szanuję siebie. Poza tym nie ma to żadnego znaczenia, jeśli jutro będę zmęczona, kiedy wsiądziemy do samolotu, bo przecież jadę na wakacje. Przygotowania do podróży na pewno nie zajmą mi zbyt wiele czasu, bo biorę tylko najpotrzebniejszą garderobę (parę sztuk body i sarong!), a pakowanie się zawsze zajmuje cały wolny czas przed wyjściem, więc oczywiście najlepiej skrócić ten czas do minimum. Tak! A widzicie? Zdążę ze wszystkim!
Północ.
Tuż po powrocie. Przyjechałam b. późno z powodu typowego zamieszania spowodowanego znakami drogowymi (gdyby dzisiaj wybuchła wojna, najlepiej skołować Niemców, stawiając mylne znaki drogowe). Powitała mnie mama w bardzo dziwnym kasztanowym, aksamitnym kaftanie, który pewnie uznała za niezwykle literacki.
– Jak tam Salman? – spytałam, kiedy już się nabuczała o moim spóźnieniu.
– Och, jednak zdecydowałyśmy się na kurczaka [37] – prychnęła pogardliwie, prowadząc mnie przez balkonowe drzwi z falistego szkła do salonu, gdzie pierwszą rzeczą, jaką zauważyłam, był krzykliwy nowy „herb rodzinny” nad kominkiem ze sztucznego kamienia i z napisem: Hakuna Matata.
– Ćśś – syknęła oczarowana Una, unosząc palec. Pretensjonalny Jerome, z przekłutym sutkiem wyraźnie widocznym pod czarną kamizelką zrobioną na mokrą, stał przed kolekcją naczyń z rżniętego szkła, rycząc wojowniczo do półkola zachwyconych pań z Klubu Książki Ratunkowej w dwuczęściowych kostiumach od Jaegera, siedzących na kopiach krzeseł z okresu panowania Jerzego IV:
– Patrzę na jego twarde, kościste, napalone szynki! Patrzę, chcę je złapać!
Na drugim końcu sali zobaczyłam mamę Marka Darcy’ego, Elaine, wyraźnie tłumiącą śmiech.
– Chcę! – ryczał Jerome. – Łapię jego napalone, włochate szynki! Muszę je mieć. Unoszę się, wyginam…
– No! Uważam, że to było coś niesamowitego! – powiedziała mama, zrywając się na równe nogi. – Czy ktoś ma ochotę na volauvenf!
To zdumiewające, jak panie z klasy średniej potrafią wszystko ukształtować na własną modłę, przemieniając chaos i zamęt świata w śliczny, bezpieczny maminy strumyczek – tak jak spłuczka w toalecie wszystko barwi na różowo.
– Och, uwielbiam słowo mówione i pisane! Dzięki niemu czuję się taka wolna! – szczebiotała Una do Elaine, podczas gdy Penny Husbands Bosworth i Mavis Enderbury rozpływały się w zachwycie nad Pretensjonalnym Jerome’em, jakby był T.S. Eliotem.
– Ale ja jeszcze nie skończyłem – zajęczał Jerome. – Chciałem jeszcze zadeklamować Kontemplacje analne i Płytkie męskie dziury. Wtedy rozległ się jakiś ryk.
– „Jeżeli spokój zachowasz, choćby go stracili ubodzy duchem, ciebie oskarżając!” – To był tata z admirałem Darcym. Obaj narąbani na sztywno. O Boże. Ostatnio za każdym razem, kiedy widzę tatę, wygląda na kompletnie uwalonego, chociaż w układzie ojciec córka zazwyczaj bywa odwrotnie.
– „Jeżeli wierzysz w siebie, gdy inni zwątpili!” – zaryczał admirał Darcy, po czym, ku zgrozie zebranych pań, wskoczył na krzesło.
– „Na ich niepewność jednak pozwalając” – niemal płaczliwie dodał tata, opierając się dla równowagi o admirała. Następnie narąbane duo, niczym sir Laurence Olivier i John Gielgud, jęło recytować całe Jeżeli Rudyarda Kiplinga, co rozwścieczyło mamę i Pretensjonalnego Jerome’a, którzy jednocześnie dostali jakiegoś ataku posykiwania.
– Typowe, bardzo typowe – syknęła mama, gdy admirał Darcy, na kolanach i bijąc się w piersi, zaintonował: „Samemu nie kłamiesz, chociaż fałsz panuje”.
– Zacofane, kolonialne wierszydło – syknął Jerome.
– „Lecz mędrca świętego pozy nie przyjmujesz”.
– Kurwa, to się rymuje – ponownie syknął Jerome.
– Jerome, nie życzę sobie takiego słownictwa w moim domu – odsyknęła mu mama.
– „Serce, hart ducha, aby ci służyły” – wyrecytował tata, po czym, udając zgon, rzucił się na wymiętolony dywan.
– To po co ich zaprosiłaś? – niezwykle sycząco syknął Jerome.
– „A gdy się wypalisz. Wola twa zostanie!” – ryknął admirał.
– „I Wola ta powie ci: Wstań! – - wycharczał tata na dywanie, po czym poderwał się na kolana i wzniósł ręce. – Zbierz siły!”
Wśród pań rozległ się głośny aplauz i brawa, Jerome zaś wypadł z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi, a Tom pobiegł za nim. Z rozpaczą rozejrzałam się po pokoju i spojrzałam prosto w oczy Markowi Darcy’emu.
– To było interesujące! – powiedziała Elaine Darcy, stając koło mnie, gdy ja schyliłam głowę, by odzyskać równowagę. – Poezja jednoczy młodych i starych.
– Narąbanych i trzeźwych – dodałam. W tej chwili chwiejnym krokiem podszedł admirał Darcy, ściskając w ręku swój wiersz.
– Och, kochana, kochana, najdroższa! – wykrzyknął, rzucając się na Elaine. – O, jest tajakjejtam – dodał, zerkając na mnie. – Cudownie! Mark przyszedł, grzeczny chłopczyk! Przyjechał po nas. Trzeźwy jak sędzia. Sam jak ten palec. Ja nie mam pojęcia!
Oboje odwrócili się i spojrzeli na Marka, który siedział przy kupionym okazyjnie za trzy pensy stoliku Uny i gryzmolił coś, obserwowany bacznie przez delfina z niebieskiego szkła.
– Spisuje mój testament na przyjęciu! Ja nie mam pojęcia. Pracuj, pracuj, pracuj! – zaryczał admirał. – Przyprowadziłeś ze sobą tę laseczkę, jak jej tam, kochanie, Rachel, nie? Betty?
– Rebecca – powiedziała ostro Elaine.
– Nigdzie jej nie widzę. Spytaj go, co się z nią stało. Co on tam mamrocze? Nie cierpię, jak ktoś mamrocze! Nigdy tego nie cierpiałem.
– Nie sądzę, żeby ona… – wymruczała Elaine.
– Dlaczego nie?! Dlaczego nie?! Doskonale! Ja nie mam pojęcia! Po co stroić takie fochy? Mam nadzieję, że młode damy nie fruwają z kwiatka na kwiatek jak dzisiejsi młodzieńcy!
– Nie – odparłam ponuro. – Prawdę mówiąc, jeśli kogoś kochamy, to dosyć trudno jest nam wybić go sobie z głowy, kiedy nas porzuca.
Za nami rozległ się jakiś trzask. Kiedy się odwróciłam, okazało się, że to Mark Darcy niechcący przewrócił delfina z niebieskiego szkła, który z kolei strącił wazon z chryzantemami i zdjęcie w ramce, powodując melanż potłuczonego szkła, kwiatów i kartek, podczas gdy sam obrzydliwy delfin jakimś cudem pozostał nietknięty. Nastąpiło zamieszanie, gdy mama, Elaine i admirał Darcy popędzili tam. Admirał zaczął wrzeszczeć, zataczając się, tata próbował zrzucić delfina na podłogę, wołając: „Wynocha z tą paskudą”, a Mark wziął się do zbierania swoich papierów, oferując się, że za wszystko zapłaci.
– Możemy iść, tato? – wymamrotał Mark z wyrazem głębokiego wstydu na twarzy.
– Nie, nie, wszystko w swoim czasie. Jestem tu w bardzo dobrym towarzystwie, razem z Brendą. Przynieś mi jeszcze porto, co, synu?
Zapadła niezręczna cisza, a Mark i ja spojrzeliśmy na siebie.
– Cześć, Bridget – powiedział Mark ni z tego, ni z owego. – No, tato, myślę, że naprawdę powinniśmy już iść.
– Tak, chodź, Malcolm – włączyła się Elaine, czule ujmując go pod ramię. – Bo inaczej posiusiasz się na dywan.
– Och, psipsi, ja nie mam pojęcia.
W końcu cała trójka się pożegnała i Mark z Elaine wyprowadzili admirała. Patrzyłam za nim, czując w środku pustkę, i wtedy nagle Mark pojawił się znowu i skierował w moją stronę.
– Zapomniałem pióra – powiedział, biorąc swojego Mont Blanca ze stolika. – Kiedy jedziesz do Tajlandii?
– Jutro rano. – Przysięgłabym, że przez ułamek sekundy wyglądał na rozczarowanego. – Skąd wiedziałeś, że jadę do Tajlandii?
– W Grafton Underwood nie mówi się o niczym innym. Spakowałaś się już?
– A jak myślisz?
– Pewnie jeszcze nawet nie zaczęłaś – odparł z krzywym uśmiechem.
– Mark! – ryknął jego ojciec. – No, synu, wydawało mi się, że to ty chciałeś stąd uciekać.
– Już idę – odparł Mark, oglądając się przez ramię. – To dla ciebie. – Podał mi zmiętą kartkę, rzucił mi… eee… przenikliwe spojrzenie, po czym wyszedł. Upewniłam się, czy nikt na mnie nie patrzy, i drżącymi rękoma rozłożyłam kartkę. Była to kopia wiersza taty i admirała Darcy’ego. Po co mi to dał?
2 sierpnia, sobota
58 kg (totalna klęska diety przedwakacyjnej), jedn. alkoholu 5, papierosy 42, kalorie 4457 (czarna rozpacz), spakowane rzeczy O, pomysły co do miejsca przebywania mojego paszportu 6, pomysły co do miejsca przebywania mojego paszportu, które znalazły jakiekolwiek odbicie w rzeczywistości 0.
5.00.
Po co, och, po co ja jadę na te wakacje? Przez cały czas będę żałować, że Sharon to nie Mark Darcy, a ona – że ja nie jestem Simonem. Jest piąta rano. Cała sypialnia jest zawalona mokrym praniem, długopisami i torbami foliowymi. Nie wiem, ile wziąć staników, nie mogę znaleźć małej czarnej od Jigsaw, bez której nie mogę jechać, drugiego różowego klapka, nie mam czeków podróżnych, a moja karta kredytowa jest chyba nieważna. Do wyjścia zostało mi tylko 1,5 godziny, a wszystko to nie zmieści się do walizki. Może dla uspokojenia zapalę sobie i przez parę minut pooglądam foldery. Mmm. Cudownie będzie tak sobie leżeć na plaży i opalać się na czekoladkę. Słońce, kąpiel w morzu i… Oooj. Miga lampka na sekretarce. Jak to możliwe, że nie zauważyłam?
5.10.
Przycisnęłam guzik NOWA WIADOMOŚĆ.
– Bridget, tu Mark. Tak sobie pomyślałem… wiesz, że teraz w Tajlandii jest pora deszczowa? Może powinnaś zapakować parasolkę.