Rozdział jedenasty

TAJSKIE DANIE NA WYNOS

3 sierpnia, niedziela

Pozbawiona wagi (w powietrzu), jedn. alkoholu 8 (ale podczas lotu, więc zniesione przez wysokość), papierosy 0 (czarna rozpacz: miejsce dla niepalących), kalorie 1 milion (w całości złożone z rzeczy, których w życiu nie wzięłabym do ust, gdyby nie znajdowały się w jadłospisie linii lotniczych), bąki puszczone przez towarzysza podróży 38 (do tej pory), różnorodność zapachowa bąków 0.

16.00 czasu angielskiego.

W samolocie w powietrzu. Muszę udawać, że jestem bardzo zajęta słuchaniem walkmana i pisaniem, bo siedzący koło mnie koszmarny typ w jasnobrązowym garniturze z jakiegoś syntetycznego materiału w przerwach między puszczaniem cichych, acz śmierdzących bąków próbuje wciągnąć mnie w rozmowę. Próbowałam udawać, że usnęłam, zatykając jednocześnie nos, ale po paru minutach koszmarny typ poklepał mnie po ramieniu i spytał:

– Ma pani jakieś hobby?

– Tak, drzemanie – odparłam, ale nawet to go nie odstraszyło i w ciągu paru sekund wchłonął mnie mroczny świat wczesnoetruskich monet. Sharon i ja siedzimy osobno, bo spóźniłyśmy się na samolot i zostały tylko dwa fotele w różnych miejscach, więc strasznie się na mnie obraziła. Ale teraz już jakimś cudem jej przeszło, co jednak najwyraźniej nie ma związku z tym, że siedzi obok faceta w stylu Harrisona Forda w dżinsach i wymiętej koszuli khaki i chichocze jak opętana (jakoś dziwnie to brzmi) ze wszystkiego, co on powie. I to pomimo faktu, że Shaz nienawidzi wszystkich mężczyzn za to, że wypadli ze swej roli i zwrócili się ku kaszmiryzmowi oraz bezsensownej przemocy. Ja tymczasem tkwię koło pana Automatu Do Bąków W Syntetycznym Ubraniu i przez dwanaście godzin nie będę mogła sobie zapalić. Dzięki Bogu, mam Nicorette. Niezbyt dobry początek, ale i tak jestem b. podniecona. Dot.: podróż do Tajlandii. Sharon i ja będziemy podróżnikami, a nie turystami, to znaczy nie utkwimy w hermetycznie zamkniętych enklawach dla turystów, tylko będziemy bezpośrednio poznawać tamtejszą religię i kulturę.

Cele wakacji:

1. Być podróżniczką w hippisowskim stylu.

2. Schudnąć dzięki łagodnej, najlepiej nie zagrażającej życiu dyzenterii.

3. Zdobyć subtelną opaleniznę w kolorze herbatnika – a nie jaskrawopomarańczową Jak Sheryl Gascoigne, albo zaczątki czerniaka skóry lub zmarszczek.

4. Dobrze się bawić.

5. Odnaleźć samą siebie, a także okulary przeciwsłoneczne (mam nadzieję, że są w walizce).

6. Kąpać się i opalać (na pewno wystąpią tylko krótkie tropikalne opady deszczu).

7. Zwiedzić świątynie (ale nie za dużo).

8. Przeżyć duchowe oświecenie.


4 sierpnia, poniedziałek

54 kg (ważenie się nie jest już możliwe, więc mogę sobie dobierać wagę według nastroju: wspaniała zaleta podróżowania), kalorie O, minuty spędzone w toalecie 12 (takie mam wrażenie).

2.00 czasu miejscowego.

Bangkok. Shazzer i ja próbujemy zasnąć w najgorszym miejscu, w jakim się kiedykolwiek znalazłam. Chyba się uduszę i przestanę oddychać. Kiedy przylecieliśmy nad Bangkok, w powietrzu wisiały ciężkie, szare chmury i lało jak z cebra. W pensjonacie The Sin Sane (Sin Sae) nie ma toalet, tylko obrzydliwe śmierdzące dziury w podłodze w kabinach. Otwarte okno i wentylator nic nie dają, bo od tego powietrza woda by się mogła zagotować. Na dole (hotelu, nie pod toaletą) znajduje się dyskoteka, a w przerwach między kolejnymi piosenkami słyszymy, jak wszyscy na ulicy jęczą i też nie mogą usnąć. Czuję się jak jakaś wielka, biała, spuchnięta galareta. Włosy najpierw zmieniły mi się w pierze, a potem przykleiły do twarzy. Ale najgorsze jest to, że Sharon bez przerwy nadaje o tym facecie w stylu Harrisona Forda z samolotu.

– …taki światowy… kiedyś leciał samolotem Sudan Airlines i pilot oraz drugi pilot postanowili uścisnąć dłoń wszystkim pasażerom, i wtedy zatrzasnęły się za nimi drzwi do kokpitu! Musieli je wyrąbać siekierą. Straszny z niego bystrzak. On się zatrzymał w Orientalu. Powiedział, żebyśmy go odwiedziły.

– Wydawało mi się, że miałyśmy się nie zadawać z facetami – burknęłam.

– Nie, nie, tylko tak sobie pomyślałam, że skoro jesteśmy w obcym kraju, to dobrze by było pogadać z kimś bywałym w świecie.

6.00.

W końcu, o wpół do piątej, udało mi się usnąć, ale o 5.45 obudziła mnie Sharon, która zaczęła skakać po łóżku, mówiąc, że powinnyśmy pójść do świątyni i obejrzeć wschód słońca (przez chmury o grubości stu metrów?). Już nie mogę. Aaa! Coś okropnego dzieje się w moim brzuchu. Ciągle coś mi się tam przelewa.

11.00.

Wstałyśmy pięć godzin temu, z czego cztery i pół spędziłyśmy na zmianę w „toalecie”. Sharon mówi, że cierpienie i proste życie są częścią duchowego oświecenia. Komfort fizyczny nie tylko nie jest niezbędny, ale też hamuje rozwój duchowy. Zamierzamy medytować. Południe. Hurra! Przeniosłyśmy się do Orientalu! Wiemy, że jedna noc tam będzie nas kosztować więcej niż tydzień na Korfu, ale to sytuacja wyjątkowa, a zresztą od czego są karty kredytowe? (Karta Shazzer nadal jest ważna będę mogła jej zwrócić pieniądze potem. Ciekawe, czy duchowe oświecenie na czyjś koszt jest w porządku?) Obie zgodnie doszłyśmy do wniosku, że hotel jest fantastyczny i natychmiast przebrałyśmy się w pastelowoniebieskie szlafroki, bawiłyśmy się w kąpieli z pianą itd. Poza tym Shazzer mówi, że po to, by zostać prawdziwym podróżnikiem, nie trzeba cały czas się umartwiać, bo to kontrast między światami i stylami życia prowadzi do duchowego oświecenia. Absolutnie się z nią zgadzam. Na przykład w obliczu obecnych problemów z żołądkiem jestem niezmiernie wdzięczna za toaletę i bidet.

20.00.

Shazzer spała (albo umarła na dyzenterię), więc postanowiłam pójść na spacer po hotelowym tarasie. Coś przepięknego. Stałam w atramentowych ciemnościach, lekki, ciepły wietrzyk odklejał mi z twarzy pierze, potem przechyliłam się przez barierkę i spoglądałam na rzekę Chao Phraya oraz na migające światełka i łódki w orientalnym stylu czające się w mroku. Samoloty to cudowny wynalazek – zaledwie 24 godziny temu siedziałam na łóżku w domu otoczona mokrym praniem – a teraz znajduję w tak niesamowicie egzotycznym i romantycznym miejscu. Właśnie miałam zapalić papierosa, kiedy nagle przed moim nosem pojawiła się bajerancka złota zapalniczka. Zerknęłam na twarz oświetloną płomykiem i wydałam z siebie jakiś dziwny odgłos. To był Harrison Ford z samolotu! Kelner przyniósł dziwnie mocny gin z tonikiem. Harrison Ford, czy też Jed, wyjaśnił, że w tropikach koniecznie trzeba brać chininę. Teraz zrozumiałam, dlaczego Shaz tak odbiło na jego punkcie. Spytał mnie o nasze plany wakacyjne. Powiedziałam, że postanowiłyśmy pojechać na hippisowską wyspę Koh Samui, zamieszkać w chatce i przeżyć duchowe oświecenie. Odparł, że chętnie by się tam z nami wybrał. Ja na to, że Sharon by się ucieszyła (gdyż oczywiście należał do niej, chociaż mu tego nie zdradziłam), i spytałam, czy ją obudzić. Od całej tej chininy czułam się już nieco wstawiona i wpadłam w panikę, kiedy delikatnie pogładził mnie palcem po policzku i pochylił się ku mnie.

– Bridget – syknął jakiś głos. – Kurde, ale z ciebie przyjaciółka. O nie, o nie. To była Shazzer.


7 sierpnia, czwartek

53,5, a może 51,5 kg?, papierosy 1O, widok słońca na niebie 0. Koh Samui Island, Thailand. (Hmm: rymy jak w piosence rapowej).

Przybiłyśmy do b. sielskiej – pomijając lejący deszcz – hippisowskiej plaży: cudny sierp piaseczku, małe chatki na palach i wszędzie restauracje. Chatki te są zbudowane z bambusa i mają balkoniki wychodzące na morze. Atmosfera między mną a Shaz jest dosyć chłodna, a Shaz dostała awersji do Chłopców Z Sąsiedniej Chatki, w rezultacie czego, chociaż jesteśmy tu zaledwie od osiemnastu godzin, już trzy razy w tym deszczu musiałyśmy zmieniać miejsce pobytu. Za pierwszym razem było to całkowicie uzasadnione, gdyż po jakichś trzech minutach od naszego pojawienia się w chatce przyszli chłopcy i próbowali nam sprzedać coś, co było albo heroiną, albo opium, albo krówką mleczną. Wtedy przeniosłyśmy się do nowego hotelu-chatki, gdzie sąsiadujący z nami chłopcy wyglądali b. schludnie, jak biochemicy lub ktoś w tym rodzaju. Niestety, ci biochemicy przyszli do nas i powiedzieli, że trzy dni temu w naszej chatce ktoś się powiesił, na co Shazzer nieodwołalnie postanowiła się przeprowadzić. Było już kompletnie ciemno. Biochemicy zaproponowali, że pomogą nam przenieść bagaż, ale Shaz nawet nie chciała o tym słyszeć, więc całe wieki wlokłyśmy się plażą z plecakami. Ale ukoronowaniem wszystkiego było, że po przebyciu 20 000 mil po to, by codziennie rano budzić się nad morzem, wylądowałyśmy w chatce wychodzącej na tył restauracji i kanał. Teraz więc musimy znowu ruszyć na poszukiwanie następnej chatki, która by się znajdowała nad morzem, ale nie sąsiadowała z nieodpowiednim towarzystwem ani nie była obciążona wisielczą karmą. Cholerna Shazzer.

23.30.

Właśnie wrciłyśmy z odlotowe knajpy z trwką, Shazz strsznie fajna. Moja najpszyjaciółka.


8 sierpnia, piątek

51 kg (cudowny skutek uboczny eksplozji brzucha), jedn. alkoholu O, papierosy 0 (bdb), czarodziejskie grzybki 12 (mmmmm, iiiiihaaaa).

11.30.

Kiedy się obudziłam – przyznaję, że dość późno – odkryłam, że jestem sama. Nie mogłam znaleźć Shazzer w chatce, więc wyszłam na balkon i zaczęłam się rozglądać. Ku memu strapieniu okazało się, że przerażające Szwedki z chatki obok zastąpił Chłopiec Z Sąsiedniej Chatki, ale oczywiście nie mogła to być moja wina, jako że podróżnicy nieustannie przyjeżdżają i wyjeżdżają. Założyłam korekcyjne okulary przeciwsłoneczne i po bliższej inspekcji odkryłam, że Chłopak Z Sąsiedniej Chatki to sobowtór Harisona Forda z samolotu. Podrywacz z Orientalu. Odwrócił się i uśmiechnął do jakiejś dziewczyny, która wychodziła z jego chatki. To była Shazzer, której filozofia „uważaj w podróży, unikaj Chłopców Z Sąsiedniej Chatki” najwyraźniej zawierała aneks „chyba że są niezwykle atrakcyjni”.

13.00.

Jed zabiera nas obie do kafejki na omlet z czarodziejskimi grzybkami! Początkowo podchodziłyśmy do tego nieufnie, gdyż jesteśmy przeciwne zakazanym substancjom, ale Jed wyjaśnił, że czarodziejskie grzybki to nie narkotyki, tylko sama natura, i że otworzą przed nami bramę do duchowego oświecenia. B. podniecona.

14.00.

Jestem piękna uderzającą, egzotyczną urodą, jestem częścią wszystkich kolorów i życia z jego wszystkimi prawami. Kiedy kładę się na piasku i patrzę na niebo przez kapelusz, przeświecają przez niego iskierki światła i jest to najpiękniejsza, najpiękniejsza i najbardziej drogocenna rzecz na świecie. Shazzer jest piękna. Wezmę kapelusz do morza, bo piękno morza połączyło się z drogocennymi iskierkami światła jak klejnoty.

17.00.

Sama w restauracji z mary cha. Shazzer się do mnie nie odzywa. Po omlecie z czarodziejskimi grzybkami początkowo nic się nie działo, ale kiedy wracałyśmy do swojej chatki, nagle wszystko zaczęło mnie niesamowicie śmieszyć i niestety rozchichotałam się na dobre. Shaz jednak nie była w nastroju do żartów. Po powrocie do chatki postanowiłam powiesić hamak na zewnątrz za pomocą sznurka, który się zerwał, więc wylądowałam na piachu. Wydało mi się to tak zabawne, że zrobiłam to raz jeszcze i, jak twierdzi Shazzer, przez następne czterdzieści pięć minut wykonywałam upadek z hamaka, którego atrakcyjności wcale nie umniejszały powtórzenia. Jed był w chatce z Shaz, ale poszedł popływać, więc postanowiłam dołączyć do niej. Leżała na łóżku, jęcząc: „Jestem brzydka, brzydka, brzydka, brzydka”. Zaniepokojona wstrętem, który Shazzer czuła do samej siebie i który tak kontrastował z moim nastrojem, podbiegłam do niej, żeby ją pocieszyć. Niestety, po drodze kątem oka uchwyciłam swoje odbicie w lustrze i stanęłam jak wryta, bo nigdy w życiu nie widziałam równie pięknej i zachwycającej istoty. Shaz utrzymuje, że przez kolejne czterdzieści minut próbowałam ją podnieść na duchu, ale wciąż mnie rozpraszało własne odbicie w lustrze. Ustawiałam się więc w różnych pozach i kazałam Shaz mnie podziwiać. Shaz tymczasem przeżywała prawdziwy koszmar, gdyż miała wrażenie, że cała jej twarz i ciało są poważnie zniekształcone. Wyszłam, żeby jej przynieść coś do jedzenia, i wróciłam, chichocząc, z bananem i Krwawą Mary. Powiedziałam, że kelnerka w restauracji miała na głowie abażur, po czym oszołomiona wróciłam na swe stanowisko przed lustrem. Shaz twierdzi, że następnie przez dwie i pół godziny leżałam na plaży, gapiąc się w niebo przez kapelusz i lekko poruszając palcami, podczas gdy ona zastanawiała się nad samobójstwem. Ja pamiętam tylko, że przeżywałam najpiękniejsze chwile swojego życia, pewna, że pojęłam najgłębsze, odwieczne prawa życia i że muszę tylko dać unieść się fali – jak to zostało opisane w Inteligencji emocjonalnej – czyli żyć według tych praw, a potem nagle jakby ktoś przekręcił wyłącznik i wszystko zniknęło. Wróciłam do chatki i w lustrze zamiast kobiecego wcielenia promiennego Buddy / Yasmin Le Bon ujrzałam po prostu siebie, czerwoną na gębie i spoconą, z włosami z jednej strony przylepionymi do czaszki, a z drugiej – sterczącymi na kształt rogów, Shaz zaś patrzyła na mnie wzrokiem mordercy z siekierą. B. mi smutno i jest mi wstyd za swoje zachowanie, ale to nie moja wina, tylko tych grzybków. Może jeżeli wrócę do chatki i pogadam z nią o duchowym oświeceniu, przestanie się na mnie boczyć.


15 sierpnia, piątek

51,5 (dziś w nieco lepszym nastroju), jedn. alkoholu 1, papierosy 25, duchowe oświecenia O, katastrofy 1.

9.00.

Miałyśmy fantastyczne wakacje, chociaż nie przeżyłyśmy duchowego oświecenia. Czułam się nieco osamotniona, bo Shaz często przebywała z Jedem, ale słońca było sporo, więc kąpałam się i opalałam, podczas gdy oni się bzykali, a wieczorami we trójkę chodziliśmy na kolację. Shaz ma złamane serce, bo Jed wczoraj wieczorem wyjechał na jakieś inne wyspy. Zamierzamy sobie zrobić superśniadanie na pocieszenie (ale bez grzybków), a potem znowu zostaniemy tylko we dwie i będziemy się świetnie bawić. Hurra!

11.30.

O jasna cholera i kurwa żesz mać. Właśnie wróciłyśmy do naszej chatki i odkryłyśmy, że ktoś wyłamał kłódkę i ukradł nasze plecaki. Z całą pewnością zamykałyśmy za sobą drzwi, więc ktoś musiał się włamać. Na szczęście miałyśmy ze sobą paszporty, a w plecakach nie trzymałyśmy wszystkich rzeczy, ale straciłyśmy bilety na samolot i czeki podróżne. Po zakupach w Bangkoku karta Shaz już też nie jest ważna. Zostało nam tylko 38 dolarów, samolot do Londynu z Bangkoku jest we wtorek, a my tkwimy setki mil od domu na jakiejś wyspie. Sharon płacze, a ja próbuję ją pocieszyć, chociaż z niewielkim skutkiem. Cała ta sytuacja przypomina Thelmę i Louise, kiedy Thelma idzie do łóżka z Bradem Pittem, który kradnie im wszystkie pieniądze, Geena Davis mówi, że wszystko w porządku, a Susan Sarandon płacze i odpowiada: „Nic nie jest w porządku, Thelma, z pewnością nic nie jest w porządku”. Sam lot do Bangkoku, żeby zdążyć na samolot, kosztowałby po 100 dolarów na głowę, a kto wie, czy w Bangkoku uwierzyliby nam, że zgubiłyśmy bilety i czy w ogóle mogłybyśmy… O Boże. Nie powinnam tracić głowy, muszę zachować zimną krew. Zaproponowałam Shazzer, żebyśmy wróciły do restauracji z marychą na parę Krwawych Mary, a potem przespały się z tą sprawą, na co Shaz odbiła szajba. Cały problem polega na tym, że z jednej strony ogarnia mnie panika, a z drugiej – uważam, że to cudownie, bo przeżyjemy przygodę, a to taka odmiana po wiecznym martwieniu się o obwód moich ud. Chyba się wymknę i pójdę po te Krwawe Mary. Nie zaszkodzi, jak się trochę rozerwiemy. Do poniedziałku nic z tym nie zrobimy, bo wszystko jest pozamykane. Pomyślałam sobie, że mogłybyśmy pójść do jakiegoś baru i zebrać napiwki za egzotyczny taniec, podczas którego wychodziłyby z nas piłeczki pingpongowe, ale doszłam do wniosku, że nie wygrałybyśmy z konkurencją.

13.00.

Hurra! Shazzza i ja jezziemy do Koh Samui jak hippisi i będziemy sprzedawać muszl naplaży. Dchowe ośfiesenie. Ale super. Polegamy tylko na sobie. Duchowość.

17.00.

Hmmm. Shaz jeszcze śpi, co mnie cieszy, bo raczej ciężko znosi całą tę sytuację. Myślę, że to dobra okazja, by sprawdzić swoją samodzielność. Wiem. Pójdę do tego dużego hotelu i wypytam się w recepcji, co można zrobić w sytuacji kryzysowej. Mogłabym na przykład zadzwonić do firmy zajmującej się czekami podróżnymi. Ale wtedy nie dostaniemy w porę zwrotu. Nie, nie. Muszę myśleć pozytywnie.

19.00.

A widzicie? Dopóki się nie traci ducha, zawsze znajdzie się coś, co cię wyciągnie z dołka. Na kogóż innego wpadłam w hotelowym holu, jak nie na Jeda? Powiedział, że jego podróż na wyspy została odwołana z powodu deszczu, że wieczorem wraca do Bangkoku i właśnie zamierzał przyjść się z nami pożegnać przed wyjazdem. (Shaz może się trochę zdenerwować, że od razu do niej nie przyszedł. Może myślał, że już wyjechałyśmy albo… No nie, nie zamierzam w imieniu Sharon wpadać w obsesję). W każdym razie Jed był strasznie miły, chociaż powiedział, że nie powinnyśmy zostawiać w chatce niczego wartościowego, nawet jeżeli domek był zamknięty na kłódkę. Potem wygłosił mały wykład (cholernie seksownym ojcowsko/księżowskim tonem), po czym powiedział, że trzeba próbować dostać się do Bangkoku, żeby zdążyć na wtorkowy lot, bo wszystkie loty stąd są dzisiaj, a na jutro nie ma miejsc, ale spróbuje zdobyć dla nas bilety na jutrzejszy pociąg, co powinno załatwić sprawę. Zaoferował też trochę pieniędzy na taksówki i hotel. Uważa, że jeżeli zaraz z rana w poniedziałek zadzwonimy do biura turystycznego w Londynie, to na pewno nam ponownie wydadzą bilety, które będą do odebrania na lotnisku.

– Oddamy ci te pieniądze – powiedziałam z wdzięcznością.

– Ej, nie martw się – odparł. – Nie jest to zbyt wiele.

– Nie, nie, oddamy – nalegałam. To hojne, bogate bóstwo, chociaż oczywiście pieniądze nie są ważne. Chyba że jest się w sytuacji kryzysowej.


18 sierpnia, poniedziałek

W pociągu z Surat Tkani Koh Samui do Bangkoku. W pociągu jest całkiem miło, oglądamy po drodze pola ryżowe i ludzi w spiczastych kapeluszach. Za każdym razem, kiedy pociąg się zatrzymuje, pod okna podchodzą handlarze z kurczakiem w sosie sate, który jest przepyszny. Ciągle myślę o Jedzie. Był taki miły i pomocny, że przypomniał mi się Mark Darcy z okresu, kiedy jeszcze nie chodził z Rebeccą. Jed dał nam nawet jedną ze swych toreb, żebyśmy mogły się spakować, i wszystkie szamponiki i mydełka z różnych hoteli. Shaz jest szczęśliwa, bo się wymienili telefonami i adresami i zaraz po powrocie mają się spotkać. Szczerze mówiąc, Shaz jest szczęśliwa aż do granic możliwości. To dobrze, bo tak się umęczyła z tym Simonem. Zawsze podejrzewałam, że wcale nie nienawidzi wszystkich mężczyzn, tylko tych porąbanych. O Boże. Mam nadzieję, że zdążymy na samolot.


19 sierpnia, wtorek

11.00.

Na lotnisku w Bangkoku. To jest jakiś koszmar. W głowie mam mętlik i ledwo widzę na oczy. Shaz poszła przodem, żeby zatrzymać samolot, a ja niosłam bagaż. Musiałam przejść koło celnika z psem na smyczy, który zaczął się wyrywać do mojej torby i szczekać. Celnicy jęli dziamgotać po swojemu, a potem jakaś kobieta w mundurze wojskowym zabrała mnie i moją torbę do separatki. Tam opróżnili torbę, potem wzięli nóż i rozcięli podszewkę, a w środku była plastikowa torebka z jakimś białym proszkiem. A potem… O Boże. O Boże. Na pomoc.


20 sierpnia, środa

38 kg, jedn. alkoholu O, papierosy O, kalorie O, szansę na to, że jeszcze kiedyś będę jadła tajskie potrawy na wynos 0.

11.00.

W areszcie w Bangkoku. Spokojnie. Spokojnie. Spokojnie. Spokojnie.

11.07.

Spokojnie.

11.02.

Założyli mi kajdany na nogi. Założyli mi KAJDANY NA NOGI. Tkwię w śmierdzącej celi w Trzecim świecie razem z ośmioma tajskimi prostytutkami i nocnikiem w kącie. Chyba zemdleję od tej duchoty. To! nie może się dziać naprawdę.

11.05.

O Boże. Zaczynam rozumieć, co się stało. Nie do wiary, że Jed mógł być tak podły, żeby najpierw przespać się z Shaz, a potem ukraść nam wszystkie rzeczy i wsadzić mnie do pudła. Nie do wiary. Ale spodziewam się, że niedługo przyjdzie ambasador Wielkiej Brytanii, wszystko wyjaśni i mnie stąd wyciągnie. Południe. Zaczynam się lekko niepokoić nieobecnością ambasadora Wielkiej Brytanii.

13.00.

Ambasador Wielkiej Brytanii na pewno przyjdzie po lunchu.

14.00.

Może ambasadora Wielkiej Brytanii coś zatrzymało, może jeszcze pilniejszy przypadek prawdziwego przemytu narkotyków, co jest ważniejsze od nieuzasadnionego uwięzienia.

15.00.

Jasna cholera, żesz kurwa! Mam nadzieję, że w ogóle powiadomili ambasadora Wielkiej Brytanii. Shazzer na pewno wszczęła alarm. Może przymknęli i ją? Ale gdzie ona jest?

15.30.

Muszę, muszę się pozbierać. Teraz mogę polegać tylko na sobie. Pieprzony Jed. Nie powinnam pielęgnować w sobie urazy. O Boże, jaka ja jestem głodna.

16.00.

Przed chwilą strażnik przyniósł jakiś paskudny ryż i parę rzeczy osobistych, które pozwolono mi zachować – majtki, zdjęcie Marka Darcy’ego, zdjęcie, na którym Jude pokazuje Shazzer, jak się przeżywa orgazm, oraz jakąś wymiętą kartkę z kieszeni w dżinsach. Próbowałam spytać strażnika o ambasadora Wielkiej Brytanii, ale on tylko pokiwał głową i powiedział coś, czego nie zrozumiałam.

16.30.

A widzicie? Nawet kiedy sytuacja wygląda kiepsko, może się pojawić światełko w tunelu. Okazało się, że na tej wymiętej kartce jest wiersz taty z klubu miłośników książki, który dał mi Mark. To literatura. Przeczytam go i pomyślę o przyjemniejszych rzeczach. Jeżeli Rudyarda Kiplinga Jeżeli spokój zachowasz, choćby go stracili Ubodzy duchem, ciebie oskarżając… O mój Boże. O mój BOŻE. Czy w Tajlandii nadal ścina się ludziom głowy?


21 sierpnia, czwartek

32 kg (bdb, ale tylko w wyobraźni), jedn. alkoholu 14 (ale również w wyobraźni), papierosy O, kalorie 12 (ryż), liczba razy, kiedy żałowałam, że zamiast do Tajlandii nie pojechałam do Cleethorpes 55.

5.00.

Przez całą tę koszmarną noc leżałam zwinięta w kłębek na zapchlonym starym worze wypchanym starymi skarpetami, który udawał materac. To dziwne, jak szybko człowiek przyzwyczaja się do brudu i niewygody. Najgorszy jest ten smród. Udało mi się przespać parę godzin z przerwami, kiedy się budziłam i przypominałam sobie, co się stało. Wciąż ani widu, ani słychu ambasadora Wielkiej Brytanii. Na pewno to tylko pomyłka i wszystko będzie OK. Nie wolno mi upadać na duchu.

10.00.

Przed chwilą w drzwiach pojawił się strażnik z jakimś sloaneowskim facecikiem w różowej koszuli.

– Czy pan jest ambasadorem Wielkiej Brytanii?! – wrzasnęłam, dosłownie się na niego rzucając.

– Yy… Nie, jestem zastępcą konsula. Charlie Palmer Thompson. Miło mi panią poznać. – Podał mi rękę gestem, który byłby uspokajająco brytyjski, gdyby nie to, że zaraz potem Charlie odruchowo wytarł dłoń w spodnie. Spytał mnie, co się stało, a potem zapisał szczegóły w notesie w skórzanej oprawie od Mulberry’ego, powtarzając co chwila: „Taa, taa. O Chryste, coś okropnego”, jakbym mu opowiadała anegdotkę z gry w polo. Zaczęłam wpadać w panikę, bo a) najwyraźniej nie pojmował powagi sytuacji, b) nie wyglądał na – nie żebym była snobką czy coś w tym rodzaju – najmądrzejszego człowieka w Wielkiej Brytanii i c) nie sprawiał wrażenia tak pewnego, jak bym chciała, że to wszystko jedna wielka pomyłka i że lada chwila zostanę uwolniona.

– Ale dlaczego? – spytałam, opowiedziawszy po raz kolejny całą historię. Wyjaśniłam mu, że Jed pewnie sam się włamał do naszej chatki i wszystko zaplanował.

– Widzi pani, cały dowcip polega na tym – Charlie konspiracyjnie pochylił się ku mnie – że każdy, kto tu ląduje, opowiada jakąś historię, zwykle bardzo podobną do pani wersji. Tak więc, jeżeli ten przeklęty Jed sam się do wszystkiego nie przyzna, to czarno to widzę.

– Dostanę karę śmierci?

– Boże święty, nie. Jasna cholera. Raczej nie. Może się pani spodziewać co najwyżej dziesięciu lat.

– DZIESIĘCIU LAT? Ale przecież ja nic nie zrobiłam.

– Taa, taa, fatalna sprawa, wiem – powiedział, z powagą kiwając głową.

– Ale ja nie wiedziałam, że tam są narkotyki!

– Jasne, jasne – przytaknął z taką miną, jakby znalazł się w nieco kłopotliwym położeniu na popijawie.

– Zrobi pan wszystko, co w pana mocy?

– Absolutnie tak – zapewnił, wstając. – Taa.

Obiecał, że przyniesie mi listę adwokatów do wyboru, i powiedział, że może wykonać dwa telefony w moim imieniu, żeby przekazać szczegóły tego, co mi się przydarzyło. Miałam niezły mętlik w głowie. Prawdę mówiąc, najlepszy byłby Mark Darcy, ale wolałam mu się nie przyznawać, że znowu się wpakowałam w tarapaty, zwłaszcza po tej sprawie z mamą i Juliem w zeszłym roku. W końcu zdecydowałam się na Jude i Shazzer. Czuję się tak, jakby teraz mój los znalazł się w rękach jakiegoś sloaneowskiego świeżo upieczonego absolwenta Oksfordu. Boże, tu jest po prostu okropnie. Gorąco, śmierdzące i dziwnie. Mam wrażenie, że to się nie dzieje naprawdę.

16.00.

Kompletne dno. Przez całe życie miałam przeczucie, że wydarzy się coś strasznego, no i się wydarzyło.

17.00.

Nie mogę upadać na duchu. Powinnam pomyśleć o czymś innym. Może poczytam sobie ten wiersz i spróbuję zignorować dwa pierwsze wersy: Jeżeli Rudyarda Kiplinga

Jeżeli spokój zachowasz,

choćby go stracili Ubodzy duchem, ciebie oskarżając;

Jeżeli wierzysz w siebie, gdy inni zwątpili,

Na ich niepewność jednak pozwalając.

Jeżeli czekać zdołasz, nie czując zmęczenia,

Samemu nie kłamiesz, chociaż fałsz panuje,

Lub nienawiścią otoczon, nie dasz jej wstąpienia,

Lecz mędrca świętego pozy nie przyjmujesz.

Jeżeli masz marzenia, nie czyniąc ich panem,

Jeżeli myśląc, celem nie czynisz myślenia,

Jeżeli triumf i porażkę w życiu napotkane

Jednako przyjmujesz oba te złudzenia.

Jeżeli zniesiesz, aby z twoich słów

Dla głupców pułapkę łotrzy tworzyli,

Lub gmach swego życia, co runął w nów,

Bez słowa skargi wznieść będziesz miał siły.

Jeżeli zbierzesz, coś w życiu swym zdobył,

I na jedną kartę wszystko to postawisz,

I przegrasz, i zaczniesz wieść żywot nowy,

A żal po tej stracie nie będzie cię trawić.

Jeżeli zmusisz, choć ich już nie stanie,

Serce, hart ducha, aby ci służyły,

A gdy się wypalisz. Wola twa zostanie

I Wola ta powie ci: „ Wstań! Zbierz siły!”

Jeżeli pokory twej zniszczyć nie zdoła tłumu obecność,

Pychy nie czujesz, z królem rozmawiając,

Jeżeli nie zrani cię wrogów ni przyjaciół niecność,

I ludzi cenisz, żadnego nie wyróżniając.

Jeżeli zdołasz każdą chwilę istnienia

Wypełnić życiem, jakby była wiekiem,

Twoja jest ziemia i wszystkie jej stworzenia

– mój synu – będziesz prawdziwym człowiekiem!

Dobry jest ten wiersz. Bardzo dobry, prawie jak poradnik. Może dlatego Mark Darcy mi go dał! Może wyczuł, że znajdę się w niebezpieczeństwie! A może po prostu próbował mi coś powiedzieć o mojej postawie. Co za tupet. Nie jestem pewna, czy potrafię każdą chwilę istnienia wypełnić życiem, ani tego, czy chcę być prawdziwym człowiekiem. Poza tym trochę trudno mi traktować tę katastrofę tak samo jak sukcesy, bo nie przypomina mi się, bym odniosła jakoweś, ale i tak zmuszę swoje serce i hart ducha, aby mi służyły jak podczas pierwszej wojny światowej albo jak żołnierz w dżungli, czy co tam Rudyard Kipling miał na myśli, i po prostu będę się trzymać. Przynajmniej do mnie nie strzelali ani nie musiałam uciekać z okopów. No i w więzieniu nie wydam pieniędzy, więc właściwie przezwyciężam kryzys finansowy. Tak, muszę znaleźć pozytywne strony tej sytuacji.

Zalety przebywania w więzieniu:

1. Nie wydaję pieniędzy.

2. Uda bardzo mi schudły i bez żadnego wysiłku straciłam na pewno przynajmniej trzy i pół kilo.

3. Włosom dobrze zrobi, jak ich nie będę myła, bo przedtem nie potrafiłam się zmusić, by wyjść z domu z nie umytą głową.

Kiedy więc wrócę do domu, będę chuda, z lśniącymi włosami i nieco bogatsza. Ale kiedy wrócę do domu? Kiedy? Będę już stara. Albo martwa. Jeżeli spędzę tu dziesięć lat, to już nigdy nie będę mogła mieć dzieci, chyba że po wyjściu zacznę brać lekarstwa na płodność i urodzę ośmioro. Stanę się samotną, załamaną, starą kobietą, wygrażającą pięścią ulicznikom, którzy będą mi wrzucać końskie łajno przez otwór na listy w drzwiach. Może urodzę dziecko w więzieniu? Mogłabym namówić zastępcę konsula Wielkiej Brytanii, żeby mnie zapłodnił. Ale skąd ja wezmę w więzieniu kwas foliowy? Dziecko urodzi się karłowate. Nie, muszę przestać. Przestać. Przestać. Wyobrażam sobie nie wiadomo jakie katastrofy. Ale to jest katastrofa. Przeczytam jeszcze raz ten wiersz.


22 sierpnia, piątek

Kalorie 22, bezlitosne minuty spędzone na ucieczce 0.

20.00.

Więzienie dla kobiet, Bangkok. Dziś rano przyszli i przenieśli mnie z aresztu do prawdziwego więzienia. Czarna rozpacz. To chyba znaczy, że mnie olali i uznali, że już po mnie. Moja cela to wielkie, brudne pomieszczenie, w którym upchnięto przynajmniej sześćdziesiąt kobiet. Wygląda na to, że coraz bardziej uchodzi ze mnie wszelka siła czy osobowość, bo jestem coraz brudniejsza i wyczerpana. Dzisiaj płakałam po raz pierwszy od czterech dni. Czuję się, jakbym spadała w jakąś otchłań. Jakby wszyscy o mnie zapomnieli i jakbym miała tu zmarnieć. Spróbuję usnąć. Tak bardzo tego potrzebuję.

23.00.

Aaa. Ledwo usnęłam, a obudziło mnie jakieś cmokanie w szyję. To było Kółko Lesbijek, które mnie dopadły. Wszystkie zaczęły mnie całować i obmacywać. Nie miałam ich czym przekupić, bo już oddałam swój stanik, a nie zamierzałam chodzić bez majtek. Nie mogłam zawołać strażnika, bo tutaj to najgorsze świństwo. Musiałam więc wymienić dżinsy na brudny, stary sarong. Oczywiście, czułam się molestowana, ale z drugiej strony było mi tak przyjemnie, że ktoś mnie dotykał. Aaa! Może jestem lesbijką? Nie. Chyba jednak nie.


24 sierpnia, niedziela

Minuty spędzone na płaczu 0 (hurra!). Nastrój o wiele lepszy, bo sobie pospałam. Poszukam Phrao. Phrao to moja przyjaciółka, bo przeniesiono ją tutaj w tym samym czasie co mnie i pożyczyłam jej swój stanik. Chociaż nie ma piersi, to i tak jej się podoba – chodzi w nim cały czas, powtarzając: „Madonna”. Nie mogę się oprzeć myśli, że to miłość interesowna, a wręcz przekupna, ale żebracy nie wybierają, a zawsze to miło mieć przyjaciółkę. Poza tym nie chcę, żeby się powtórzyła sytuacja, kiedy wypuszczono zakładników z Bejrutu i okazało się, że nikt nie lubił Terry’ego Waite’a. Jak się człowiek postara, to do wszystkiego można się przyzwyczaić. Nie zamierzam wpadać w dołek. W domu na pewno próbują coś z tym zrobić. Shazzer i Jude zorganizują kampanie prasowe jak dla Johna McCarthy’ego i staną pod Izbą Gmin z transparentami z moją podobizną i z pochodniami. Na pewno mogłabym coś zrobić. Wydaje mi się, że jeżeli moje wyjście z więzienia zależy od tego, czy złapią Jeda i wyduszą z niego przyznanie się do winy, to w to łapanie i wyduszanie powinni włożyć trochę więcej energii.

14.00.

Hurra! Nagle stałam się najbardziej lubianą dziewczyną w celi. Po cichutku uczyłam Phrao słów piosenek Madonny (bo Phrao ma hysia na jej punkcie), kiedy wokół nas zaczęła się tworzyć mała grupka. Chyba mnie uznały za jakąś boginię, bo znałam wszystkie teksty z Immaculate Collection. Skończyło się na tym, że zgodnie z wolą ludu wykonałam Like a Yirgin, stojąc na stercie materacy, w staniku i sarongu oraz używając tampaxa jako mikrofonu. W pewnej chwili rozległ się przenikliwy wrzask strażnika. Kiedy podniosłam wzrok, zobaczyłam, że właśnie wszedł zastępca konsula Wielkiej Brytanii.

– O Charlie – powiedziałam z wdziękiem, zeskoczyłam z materacy i podbiegłam do niego, usiłując jednocześnie zakryć stanik sarongiem i odzyskać resztki godności. – Tak się cieszę, że przyszedłeś! Musimy porozmawiać!

Chyba nie wiedział, gdzie podziać oczy, ale ciągle powracał wzrokiem do mojego stanika. Przyniósł mi torbę z Ambasady Brytyjskiej z wodą, biszkoptami, kanapkami, środkiem przeciw owadom, paroma długopisami, papierem i, co najważniejsze, z mydłem. Nie posiadałam się z radości. To był najwspanialszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałam.

– Dziękuję, dziękuję. Nie potrafię wyrazić, jaka ci jestem wdzięczna – mówiłam, rozemocjonowana, prawie rzucając mu się na szyję i biorąc go brutalnie, przypartego do krat.

– Nie ma sprawy, to standard, naprawdę. Wcześniej bym ci przyniósł, ale ci cholerni idioci w biurze ciągle zżerali kanapki.

– Rozumiem. Charlie, a teraz – Jed.

Puste spojrzenie.

– Pamiętasz Jeda? – spytałam z anielską cierpliwością. – Faceta, który dał mi tę torbę? To bardzo ważne, żebyśmy go złapali. Chciałabym, żebyś zebrał więcej szczegółów na jego temat, a potem przysłał mi kogoś z brygady antynarkotykowej, kto poprowadziłby poszukiwania.

– Jasne – odparł Charlie poważnie, ale jednocześnie zupełnie bez przekonania. – Jasne.

– No, rusz trochę głową! – powiedziałam, przemieniając się w postać w stylu Peggy Ashcroft [38] z ostatnich dni brytyjskich rządów w Indiach, która lada moment uderzy go parasolką w głowę. – Jeżeli władze tajlandzkie były tak uprzejme, by świecić przykładem w walce z narkotykami, bez rozprawy zamykając w więzieniu niewinną kobietę z zachodniego kraju, to powinny przynajmniej wykazać zainteresowanie złapaniem przemytnika narkotyków.

Charlie spojrzał na mnie tępo.

– Taa, jasne, jasne – powiedział, marszcząc brwi i z zapałem kiwając głową, choć jego spojrzenia nie rozświetlił najsłabszy nawet błysk zrozumienia. Kiedy jeszcze parę razy wyjaśniłam, o co mi chodzi, Charlie nagle zobaczył światełko w tunelu.

– Taa, taa. Rozumiem, co masz na myśli. Taa. Muszą szukać tego faceta, przez którego tu jesteś, bo inaczej wyglądałoby to tak, jakby nie kiwnęli nawet palcem.

– Dokładnie! – Rozpromieniłam się zachwycona swoją robotą.

– Jasne, jasne. – Charlie wstał, wciąż z szalenie poważnym wyrazem twarzy. – Każę im natychmiast wziąć się do roboty.

Patrzyłam za nim, dziwując się, jak takie coś mogło się pojawić w szeregach brytyjskiej służby dyplomatycznej. Nagle mnie olśniło.

– Charlie? – zagadnęłam.

– Taa – odparł, spuszczając wzrok, by sprawdzić, czy nie ma rozpiętego rozporka.

– Czym się zajmuje twój ojciec?

– Tata? – Charlie się rozpromienił. – Och, pracuje w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Stary pruk.

– Jest politykiem?

– Nie, urzędnikiem państwowym. Kiedyś był prawą ręką Douglasa Hurda. Rzuciłam okiem, czy strażnicy nie patrzą, i pochyliłam się w jego stronę.

– Jak się tutaj rozwija twoja kariera?

– Szczerze mówiąc, w ogóle się nie rozwija, cholera jasna – powiedział wesoło. – Ta Kalkuta to przeklęta dziura zabita dechami, chyba że się pojedzie na wyspy. Och, przepraszam.

– A nie chciałbyś zrobić kariery w dyplomacji? – zaczęłam kusząco. – Przecież wystarczy, że twój tata tylko zadzwoni do…


25 sierpnia, poniedziałek

45,5 kg (chudość będąca apelem o uwagę), liczba… och, pieprzyć to, mózg mi się zlasował. Co jest oczywiście korzystne dla chudnięcia.

Południe.

Zły, przygnębiający dzień. Chyba zwariowałam, myśląc, że mogę mieć jakiś wpływ na swoje położenie. Komary i pchły zżerają mnie do żywego mięsa. Mam mdłości i jestem osłabiona od niekończącej się biegunki, co stanowi problem w kontekście nocnika. Ale w pewnym sensie to dobrze, bo od tych zawrotów głowy wszystko wydaje mi się nierealne: o wiele lepsze od rzeczywistości. Chciałabym móc usnąć. Jak gorąco. Może mam malarię.

14.00.

Cholerny Jed. Jak człowiek może być tak…? Nie mogę pielęgnować w sobie urazy, bo w ten sposób wyrządzam krzywdę samej sobie. Zdystansować się. Nie życzę mu źle, nie życzę mu dobrze. Dystansuję się.

14.01.

Cholerny, pieprzony, zasyfiony śmierdziel z piekła rodem. Mam nadzieję, że upadnie mordą na jeża.

18.00.

Są rezultaty! Są rezultaty! Godzinę temu przyszedł strażnik i wygonił mnie z celi. Jak fantastycznie wyrwać się z tego smrodu! Zabrano mnie do małego pokoju przesłuchań ze stołem z plastyku udającego drewno, z szarym, metalowym regałem i egzemplarzem japońskiego pornosa dla gejów, który strażnik w pośpiechu schował, kiedy wszedł jakiś niski, dystyngowany Tajlandczyk w średnim wieku, który przedstawił się jako Dudwani. Okazało się, że to jakiś straszny beton z brygady antynarkotykowej. Dobry, stary Charlie. Zaczęłam relacjonować szczegóły z podróży, podałam numer lotu, którym przyleciał Jed, i tego, którym prawdopodobnie odleciał, opisałam torbę i samego Jeda.

– Na pewno na tej podstawie będzie pan mógł go znaleźć? – zakończyłam. – Na torbie muszą być jego odciski palców.

– Wiemy, gdzie jest – odparł wymijająco. – I nie ma linii papilarnych. – Fiuu. Nie ma linii papilarnych. To trochę tak, jakby nie miał sutków.

– To dlaczego jeszcze go nie złapaliście?

– Jest w Dubaju – powiedział beznamiętnie. Nagle okropnie się wkurzyłam.

– Och, jest w Dubaju, co? I wie pan o nim wszystko. I wie pan, że to zrobił. I wie też, że ja tego nie zrobiłam, a on mnie wrobił. Ale wieczorem wraca pan do domu, swoich uroczych pałeczek do kurczaka z sosem sate, do żony i dzieci, a ja mam tu tkwić do końca swego okresu rozrodczego za coś, czego nie zrobiłam, bo panu się nie chce zmusić kogoś do przyznania się do czegoś, czego ja nie zrobiłam.

Spojrzał na mnie skonsternowany.

– Dlaczego nie zmusi go pan do zeznań?

– Jest w Dubaju.

– W takim razie niech ktoś inny zeznaje.

– Panno Jones, my w Tajlandii…

– Na pewno ktoś widział, jak się włamywał do naszej chatki, albo zrobił to za niego. Ktoś musiał widzieć, jak zaszywał narkotyki pod podszewką. Zrobił to za pomocą maszyny do szycia. Niech pan prowadzi dochodzenie.

– Robimy, co w naszej mocy – stwierdził zimno. – Nasz rząd bardzo poważnie traktuje wszystkie przestępstwa narkotykowe.

– A mój rząd bardzo poważnie traktuje ochronę swoich obywateli – powiedziałam, myśląc przez chwilę o Tonym Blairze i wyobrażając sobie, jak wpada do tego pokoju i daje Tajlandczykowi w łeb. Tajlandczyk odchrząknął.

– Jestem dziennikarką – wtrąciłam. – Pracuję dla jednego z największych dzienników telewizyjnych Wielkiej Brytanii – powiedziałam, usiłując pozbyć się wizji Richarda Fincha mówiącego: „Myślę: Harriet Harman, myślę: czarna bielizna, myślę…” – Moi współpracownicy planują energiczną kampanię na rzecz mojego uwolnienia.

Umysłowy przeskok na Richarda Fincha: „O, Bridget Opadające Bikini nie wróciła z wakacji? Pewnie się bzyka na plaży i zapomniała o samolocie”.

– Mam powiązania na najwyższych szczeblach rządowych i u w a ż a m, że w obecnej atmosferze… – Tu urwałam i rzuciłam mu znaczące spojrzenie. Obecna atmosfera to już coś, prawda? -…w naszych mediach bardzo źle by to wyglądało, gdybym pozostała uwięziona w tych urągających ludzkiej godności warunkach za przestępstwo, którego zwyczajnie nie popełniłam, co pan sam przyznaje, podczas gdy tutejsza policja nie egzekwuje swoich praw i nie wszczyna śledztwa. Z niesamowitą godnością zebrałam wokół siebie sarong, odchyliłam się na krześle i rzuciłam mu lodowate spojrzenie. Urzędnik powiercił się na swoim krześle i wbił wzrok w papiery. Potem podniósł głowę i przygotował długopis.

– Panno Jones, czy możemy wrócić do chwili, kiedy uświadomiła sobie pani, że włamano się do pani chaty? Ha!

27 sierpnia, środa

51 kg, papierosy 2 (ale za kosmiczną cenę), fantazje dotyczące Marka Darcy’ego / Colina Firtha / księcia Williama wpadającego z okrzykiem: „W imię Boga i Anglii, uwolnijcie moją przyszłą żonę!”: nieustające. Dwa dni niepokoju bez żadnych rezultatów. Ani widu, ani słychu odsieczy, tylko wieczne prośby o wykonanie piosenek Madonny. Dla uspokojenia ciągle czytam Jeżeli. W końcu dziś rano pojawił się Charlie – w zupełnie innym nastroju! Niezwykle poważny, z klasą i strasznie pewny siebie, z kolejną torbą zawierającą kanapki z serem topionym, na które – biorąc pod uwagę wcześniejsze fantazje na temat zapłodnienia w więzieniu – w ogóle nie miałam ochoty.

– Taa. Sprawa zaczyna się posuwać do przodu – powiedział Charlie tonem agenta rządowego dźwigającego ciężar tajemnicy ładunku wybuchowego M 15. – Prawdę mówiąc, jest cholernie dobrze. Są głosy z Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

Starając się nie myśleć o gówienkach w pudełku, spytałam:

– Rozmawiałeś ze swoim tatą?

– Taa, taa. Wiedzą o wszystkim.

– Napisali o mnie w gazetach? – spytałam podniecona.

– Nie, nie. Ćśś, ćśś. Nie chcę robić zamieszania. Jest poczta do ciebie. Twoja przyjaciółka przyniosła ją mojemu tacie. Zresztą cholernie atrakcyjna, jak mówi tata.

Drżącymi rękami otworzyłam dużą, brązową kopertę z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Pierwszy list był od Jude i Shaz, napisany ostrożnie, niemal szyfrem, jakby podejrzewały, że może wpaść w ręce szpiegów.

Bridge, nic się nie martw, kochamy Cię. Wyciągniemy Cię stamtąd. Jed wytropiony. Mark Darcy pomaga (!). Serce podeszło mi do gardła. To była wiadomość najlepsza z możliwych (oczywiście poza wiadomością o unieważnieniu wyroku skazującego mnie na dziesięć lat więzienia). Pamiętaj o równowadze wewnętrznej i korzyściach, jakie ze sobą niesie więzienna dieta. Do zobaczenia wkrótce w 192. Pamiętaj: nic się nie martw. Dziewczyny rządzą Całujemy bardzo gorąco, Jude i Shaz

Popatrzyłam na list, mrugając ze wzruszenia, po czym niecierpliwie rzuciłam się na drugą kopertę. Może jest od Marka? List był napisany na odwrocie długiej pocztówki z panoramą jeziora Windermere i brzmiał następująco:

Jesteśmy z wizytą u babci w St Annę i podróżujemy wokół jezior. Pogoda mieszana, ale sklepy przy fabryczne są super. Tatuś kupił sobie kubraczek z owczej skóry! Czy mogłabyś zadzwonić do Uny i sprawdzić, czy nastawiła timer? Całuję, Mama


30 sierpnia, sobota

51 kg (taką mam nadzieję), jedn. alkoholu 6 (hurra!), papierosy O, kalorie 8755 (hurra!), liczba przeglądów torby, żeby sprawdzić, czy nie ma w niej jakichś narkotyków 24.

6.00.

W samolocie. Wracam do domu! Wolna! Chuda! Czysta! Z lśniącymi włosami! We własnym, czystym ubraniu! Hurra! Mam brukowce: „Marie Claire” i „Hello!” Coś wspaniałego.

6.30.

Nie wiadomo dlaczego, czuję jakiś ciężar na sercu. Dziwnie tak tkwić w samolocie w kompletnych ciemnościach, kiedy wszyscy śpią. Czuję ogromną presję, żeby być w euforii, ale tak naprawdę to jestem strasznie oszołomiona. Zeszłej nocy przyszli strażnicy i wywołali mnie. Zostałam zabrana do pokoju przesłuchań, gdzie oddano mi ciuchy i spotkałam się z jakimś innym urzędnikiem z ambasady o imieniu Brian, w dziwnej nylonowej koszuli z krótkim rękawem i okularach w drucianej oprawce. Powiedział, że w Dubaju nastąpił „przełom” i pojawiły się naciski z najwyższych szczebli w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, więc trzeba mnie jak najszybciej wyrwać z tego kraju, zanim zmieni się atmosfera. W ambasadzie wszystko było takie dziwne. Nie spotkałam tam nikogo oprócz Briana, który zaprowadził mnie prosto do pustej, staroświeckiej łazienki, gdzie znalazłam swoje rzeczy ułożone w stosik, i powiedział, żebym wzięła prysznic i się przebrała, ale to już. Nie wierzyłam własnym oczom, jak bardzo schudłam, ale w łazience nie było suszarki, więc włosy nadal wyglądały idiotycznie. Oczywiście to było nieistotne, ale wolałam po powrocie wyglądać ładnie. Właśnie zaczynałam się malować, kiedy Brian zapukał do drzwi, mówiąc, że już naprawdę musimy iść. Jak we śnie wyszłam w parną noc, wsiadłam do samochodu i popędziliśmy ulicami pełnymi kóz i tuktuków, gdzie wszyscy trąbili, a ludzie jeździli całymi rodzinami na jednym rowerze. Nie mogłam uwierzyć, jak czyste było lotnisko. Nie musiałam iść normalną drogą, tylko poszłam jakąś specjalną, oznakowaną trasą dla pracowników ambasady. Kiedy znaleźliśmy się przed przejściem, dookoła nas było pusto, samolot stał gotowy do odlotu i czekał na nas tylko jeden facet w odblaskowej, żółtej marynarce.

– Dziękuję – powiedziałam do Briana. – Podziękuj ode mnie Charliemu.

– Dobrze – odparł skwaszony. – Albo raczej jego tacie.

Potem podał mi paszport i uścisnął dłoń z wielkim szacunkiem, z jakim się nie spotkałam nawet przed uwięzieniem.

– Świetnie dałaś sobie radę – powiedział. – Dobra robota, panno Jones.

10.00.

Przed chwilą się obudziłam. Bardzo się cieszę na ten powrót. Rzeczywiście przeżyłam duchowe oświecenie. Teraz wszystko się zmieni.

Postanowienia na nowe życie po duchowym oświeceniu:

1. Nie wrócę do palenia i picia, bo nie piłam od jedenastu dni i w tym czasie wypaliłam tylko dwa papierosy (nie chcę wracać do tego, co przeżyłam, żeby je zdobyć). Chociaż może teraz wypiję tylko małą butelkę wina. Bo przecież muszę to jakoś uczcić. Tak.

2. Nie będę polegać na mężczyznach, tylko na samej sobie. (Chyba, że Mark Darcy zechce do mnie wrócić. O Boże, mam taką nadzieję. Mam nadzieję, że wie, że wciąż go kocham. Mam nadzieję, że to on mnie stamtąd wyrwał. Mam nadzieję, że będzie czekał na lotnisku).

3. Nie będę się przejmowała głupotami, tj. wagą, włosami, tym, kogo Jude zaprosiła do ślub.

4. Nie zrezygnuję z pomocy, jaką niosą poradniki, wiersze itd., ale ograniczę ją do najważniejszych spraw, np. optymizmu, normalności, przebaczania (ale nie Pieprzonemu Jedowi, jak go odtąd będę nazywać).

5. Będę bardziej ostrożna wobec mężczyzn – nauczona doświadczeniem z Pieprzonym Jedem, już nie wspominając o Danielu – bo to niebezpieczne istoty.

6. Nie będę słuchać pieprzenia ludzi, tj. Richarda Fincha, tylko zacznę ufać własnemu osądowi i polegać na samej sobie.

7. Będę bardziej uduchowiona i zacznę się trzymać zasad duchowości. Dobra, teraz mogę przeczytać „Hello!” i inne brukowce.

11.00.

Mmm. Fantastyczne rozkładówki z nieco zaokrągloną Dianą i owłosionym Dodim. A swoją drogą: właśnie wtedy, kiedy wreszcie schudłam, ona zaczyna nową modę na okrągłości. Super. Cieszę się, że jest szczęśliwa, ale nie jestem pewna, czy to dla niej odpowiedni mężczyzna. Mam nadzieję, że chodzi z nim nie tylko dlatego, że Dodi nie jest emocjonalnym popaprańcem. Chociaż zrozumiałabym to.

17.15.

W gazetach nie ma nic o mnie – ale w końcu, jak powiedział Charlie, to bardzo poufna sprawa trzymana przez rząd w tajemnicy, żeby nie psuć stosunków z Tajlandią, importu sosu z orzeszków ziemnych itd.

11.30.

Czernią tego sezonu jest brąz! Właśnie przejrzałam „Marie Claire”.

11.35.

Chociaż właściwie brąz powinien być szarością, bo to szarość była czernią ubiegłego sezonu. Tak.

11.40.

Fatalna sprawa, bo liczba brązowych ciuchów w mojej szafie wynosi O, ale może nadejdzie niespodziewana pomoc w postaci jakichś pieniędzy.

11.45.

Mmm. Po tak długiej przerwie wino smakuje fantastycznie. Strasznie uderza do głowy.

12.30.

Błe. Trochę mi niedobrze po tej gazetowej uczcie. Już zapomniałam o tym uczuciu przygnębienia i wstydu, jakie się ma potem – zupełnie jak na kacu – i wrażeniu, że świat zmienia się w jakąś straszną baśń, w której ludzie są przedstawiani jako dobrzy, a potem się okazuje, że są źli. Najbardziej podobała mi się historia księdza erotomana. Zawsze to miło, kiedy inni zachowują się nieładnie. Mam jednak wrażenie, że założyciele grupy wsparcia dla księdza erotomana („kobiety, które wchodzą w intymne związki z księżmi, nie mają się do kogo zwrócić ze swoim problemem”) to partyzantka. A co z innymi, którzy nie mają się do kogo zwrócić? Powinny istnieć również grupy wsparcia dla kobiet, które padły ofiarą torysów erotomanów, dla członków brytyjskich drużyn sportowych, którzy spali z członkami rodziny królewskiej, dla duchownych rzymskokatolickich, którzy spali z osobami publicznymi lub członkami rodziny królewskiej, oraz dla osób publicznych, które spały ze zwykłymi obywatelami, którzy następnie wyznali swą historię duchownym rzymskokatolickim, którzy z kolei sprzedali ją niedzielnym gazetom. Może i ja sprzedam swoją historię niedzielnym gazetom i będę miała pieniądze na brązowe ciuchy. Nie, to nie tak, moja duchowość już została zainfekowana przez mentalność brukowców. A może napisać książkę? Wrócę do Anglii w glorii jak John McCarthy i napiszę książkę pod tytułem Inne formacje chmur albo coś innego o zjawiskach meteorologicznych. Może mnie powitają jak bohatera, na lotnisku będzie na mnie czekać Mark, Jude, Shazzer, Tom, rodzice i tłumy fotoreporterów, a Richard Finch skamlać będzie o wywiad na wyłączność. Lepiej za bardzo się nie wstawiać. Mam nadzieję, że mi nie odbije. Może wyjdzie po mnie policja, adwokaci lub ktoś w tym rodzaju i zabiorą mnie do jakiejś tajnej bazy na złożenie raportu z wykonanej misji. Chyba się trochę zdrzemnę.

21.00 (już czasu brytyjskiego).

Przyleciałam na Heathrow z głową pękającą od samolotowego kaca, próbując oczyścić ubranie z okruchów chleba i różowej pasty do zębów podstępnie zaserwowanej jako deser oraz powtarzając sobie wypowiedź dla czekającej falangi reporterów: „To był koszmar. Istny koszmar. Grom z jasnego nieba. Nie czuję nienawiści (goryczy?), bo jeżeli moja tragedia będzie przestrogą dla innych kobiet, by ich przyjaciółki nie szły do łóżka z nieznajomymi, wówczas moje uwięzienie nie poszło na marne (nie okazało się bezowocne?)”. Ale jednocześnie wcale nie wierzyłam w to, że czekać na mnie będzie ta falanga reporterów. Bez żadnych incydentów przeszłam przez odprawę celną i z podnieceniem zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu znajomych twarzy, lecz natychmiast mnie obiegła – no właśnie, owa falanga. Tłum fotoreporterów i dziennikarzy z lampami błyskowymi. Poczułam kompletną pustkę w głowie i nie potrafiłam wydusić z siebie ani słowa oprócz tego, że jak papuga w kółko powtarzałam: „Bez komentarza” – zupełnie jak jakiś minister, którego przyłapano na bzykaniu się z prostytutką, i szłam przed siebie na uginających się nogach. Nagle ktoś zabrał mi wózek, a ktoś inny mnie objął, mówiąc:

– Już dobrze, Bridge, jesteśmy tu, jesteśmy z tobą, już dobrze. To była Jude i Shazzer.


31 sierpnia, niedziela

52 kg (Tak! Tak! Triumfalna kulminacja osiemnastoletniej diety, chociaż za zbyt wysoką cenę), jedn. alkoholu 4, kalorie 8995 (oczywiście zasłużone), postępy Budowlańca Gary’ego w łataniu dziury w ścianie 0.

2.00.

W domu. Jak to miło być znowu we własnym domu. I znowu widzieć Jude i Shazzer. Na lotnisku policjanci przeprowadzili nas przez tłum do pokoju przesłuchań, gdzie ludzie z brygady antynarkotykowej i jakiś facet z Ministerstwa Spraw Zagranicznych zaczęli mnie zasypywać pytaniami.

– Cholera, czy to nie może poczekać? – po jakiejś minucie wybuchnęła oburzona Shaz. – Nie widzicie, w jakim ona jest stanie?

Ci faceci najwyraźniej uważali, że dalsze przesłuchanie jest konieczne, ale w końcu tak się przerazili warczeniem Shazzer: „Jesteście ludźmi czy potworami?” i groźbami złożenia na nich doniesienia w Amnesty Intemational, że w końcu dali nam policjanta, który miał nas odwieźć.

– Prosimy tylko, żeby następnym razem panie uważały, z kim się zadają – powiedział facet z Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

– No, przepraszam bardzo… – zaczęła Shaz, ale Jude weszła jej w słowo: – Ależ oczywiście, proszę pana. – I wygłosiła bardzo fachową dziękczynną mowę.

W domu lodówka była pełna jedzenia, w piekarniku czekały pizze, na stole leżały Milk Tray i Dairy Box, płaty wędzonego łososia, paczki Minstreli i butelki Chardonnay. Na zakrytej plandeką dziurze w ścianie widniał wielki napis: „Witaj w domu, Bridget”. Znalazłam też faks od Toma – który wprowadził s i ę do tego celnika w San Francisco – z następującym tekstem:

KOCHANIE, NARKOTYKI TO ZIELE SZATANA. POWIEDZ NIE! DOMYŚLAM SIĘ, ŻE JESZCZE NIGDY W ŻYCIU NIE BYŁAŚ TAKA CHUDA. NATYCHMIAST WYRZECZ SIĘ WSZYSTKICH MĘŻCZYZN I ZOSTAŃ GEJEM. PRZYJEŻDŻAJ I ZAMIESZKAJ Z NAMI W KALIFORNIJSKIM GEJOWSKIM TRÓJKĄCIE. ZŁAMAŁEM JEROME’OWI SERCE! HAHAHAHA. ZADZWOŃ. KOCHAM CIĘ. WITAJ W DOMU.

Poza tym Jude i Shaz posprzątały z podłogi w sypialni cały ten bajzel po pakowaniu się, zmieniły pościel, wstawiły świeże kwiaty, a na nocnym stoliku położyły Silk Cuty. Kocham je. I tego cudownego egocentryka, Toma. Przygotowały dla mnie kąpiel, przyniosły do wanny kieliszek szampana, a ja im pokazałam ukąszenia pcheł. Potem przebrałam się w piżamę i rozsiadłyśmy się na łóżku z papierosami, szampanem i Milk Tray od Cadbury. Zaczęłam im opowiadać całą historię, ale chyba usnęłam, bo teraz jest już zupełnie ciemno, a Jude i Shaz wyszły, ale zostawiły mi na poduszce liścik z prośbą, żebym zadzwoniła, jak się obudzę. Nocują obie u Shazzer, bo w mieszkaniu Jude trwa remont, żeby po ślubie Podły Richard mógł się do niej wprowadzić. Mam nadzieję, że ma lepszego fachowca niż mój. Dziura w ścianie nic a nic się nie zmieniła.

10.00.

Aaa! Gdzie ja jestem? Gdzie ja jestem?

10.01.

To dziwne uczucie – leżeć w łóżku z pościelą. Miłe, ale nierzeczywiste. Oooj, właśnie sobie przypomniałam, że będę w gazetach. Polecę do sklepu. Wytnę wszystko, wkleję do albumu i będę pokazywać wnukom (jeżeli w ogóle się ich doczekam). Hurra!

10.30.

Nie do wiary. Jak sen albo jakaś głupia kaczka dziennikarska na prima aprilis. Nie mogę w to uwierzyć. Diana nie żyje, co wcale do niej nie pasuje.

11.10.

Włączę telewizor, pewnie powiedzą, że to pomyłka, że wróciła, a potem pokażą, jak wychodzi z Harbour Ciub, a wszyscy fotoreporterzy będą ją pytać, jak to było.

11.30.

Nie mogę w to uwierzyć. To takie przerażające, kiedy staje się oczywiste, że nikt kompetentny nie wie, co robić.

Południe.

Przynajmniej Tony Blair zachował kontrolę. Mówi wszystko, o czym inni myślą, zamiast w kółko powtarzać jak papuga: „Szok i ból”.

13.15.

Cały świat chyba zwariował. Nic już nie jest normalne.

13.21.

Dlaczego Jude i Shaz nie dzwonią?

13.22.

Może myślą, że jeszcze śpię. Zadzwonię do nich.

13.45.

Jude, ja i Shazzer zgadzamy się co do tego, że ona była naszym skarbem narodowym, i strasznie nam przykro, że wszyscy byli dla niej tacy nieżyczliwi i że źle się czuła w Anglii. Zupełnie jakby z nieba odezwał się głos: „Jak się zamierzacie o nią kłócić, to nikt jej nie będzie miał”.

14.00.

Ale czy to, cholera, musiało się stać akurat tego dnia, kiedy ja miałam być w gazetach?! O mnie ani słowa, nic.

18.00.

Nie mogę uwierzyć, że ona nie żyje. Ciągle muszę na nowo czytać nagłówek w gazecie, żeby to do mnie dotarło. Księżna Diana naprawdę była patronką samotnych kobiet, bo jak w typowej bajce zrobiła to, co wszystkie powinnyśmy zrobić, tzn. poślubiła przystojnego księcia, ale potem była na tyle uczciwa, by powiedzieć, że życie to nie bajka. Poza tym pokazała, że nawet ktoś tak piękny i wspaniały może być traktowany jak śmieć, czuć się nie kochany i samotny – ale wcale nie dlatego, że naprawdę jest śmieciem. No i wciąż na nowo tworzyła samą siebie i próbowała rozwiązać swoje problemy. Bardzo się starała, jak przystało na nowoczesną kobietę.

18.10.

Hmm. Ciekawe, co by ludzie powiedzieli, gdybym to ja umarła?

18.17.

Zwłaszcza, że nie pisnęli ani słowem o moim pobycie w tajlandzkim więzieniu.

18.20.

Przed chwilą zrozumiałam coś potwornego. Oglądałam telewizję przy ściszonym dźwięku i w pewnej chwili na ekranie pojawiła się pierwsza strona z jakiegoś brukowca, na której chyba rzeczywiście były prawdziwe zdjęcia zrobione tuż po wypadku. Uświadomiłam sobie, że jakiś potwór we mnie chciał zobaczyć te zdjęcia. Oczywiście nigdy nie kupiłabym tej gazety, nawet gdybym mogła, ale uch! Uch! Jak to o mnie świadczy? O Boże. Jestem okropna.

18.30.

Bezmyślnie gapię się przed siebie. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, ile miejsca księżna Diana zajmowała w mojej świadomości. To trochę tak, jakby Jude i Shazzer, pełne życia, rozchichotane i z błyszczykiem na ustach, nagle przemieniły się w coś tak dorosłego, przerażającego i obcego jak martwy człowiek.

18.45.

Przed chwilą widziałam w telewizji, jak jakaś kobieta poszła do centrum ogrodniczego, kupiła drzewko i zasadziła je dla księżnej Diany. Może i ja bym coś zasadziła w doniczce na parapecie, np. yyy, bazylię? Mogłabym ją kupić u Cullensa.

19.00.

Hmm. W tej sytuacji bazylia chyba jednak jest nie na miejscu.

19.05.

Wszyscy idą z kwiatami do Buckingham Pałace, jakby to była odwieczna tradycja. Czy ludzie zawsze to robili? Czy to jakiś obciach, coś, co ludzie robią po to, by ich pokazali w telewizji, tak jak wtedy, gdy koczują całą noc przed supermarketem w oczekiwaniu na wyprzedaż? Hmm. Ale i tak chcę iść.

19.10.

Trochę strasznie mi będzie tam iść z kwiatami… ale ja naprawdę bardzo ją lubiłam. Trochę tak, jakby u władzy znajdował się ktoś, kto był zupełnie taki sam jak ty. Poza tym wszyscy ważniacy krytykowali ją za te miny przeciwpiechotne, ale jeśli chodzi o mnie, to wybrała cholernie inteligentny sposób na wykorzystanie tego przeklętego rozgłosu. Lepsze to niż tylko siedzieć w domu i się ciskać.

19.15.

Jaki jest sens mieszkać w stolicy, jeżeli nie można się przyłączyć do masowej demonstracji uczuć? Nie bardzo to w angielskim stylu, ale może wszystko się zmieniło razem ze zmieniającą się pogodą, Europą i Tonym Blairem i teraz okazywanie uczuć jest w porządku. Może księżna Diana zmieniła sztywność Anglików.

19.25.

OK, idę do Kensington Pałace. Ale nie mam kwiatów. Kupię na stacji benzynowej.

19.40.

Na stacji benzynowej zabrakło kwiatów. Zostały tylko rzeczy w stylu Chocolate Orange i custard. Miło, ale do niczego mi się nie przydadzą.

19.45.

Ale na pewno by jej smakowały.

19.50.

Wzięłam „Vogue”, pudełko Milk Tray, jedną zdrapkę i paczkę Silk Cutów. Nie najlepszy wybór, ale wszyscy zaniosą kwiaty, a ja wiem, że ona lubiła „Vogue”.

21.30.

B. się cieszę, że poszłam. Trochę się krępowałam iść przez Kensington, bo pewnie wszyscy się domyślali, dokąd idę, a poza tym byłam sama, ale potem mi się przypomniało, że księżna Diana często była sama. W parku było b. ciemno i spokojnie, wszyscy w milczeniu szli w jednym kierunku. Nie było żadnych scen jak w telewizji. Ziemia pod murem była usłana kwiatami i świecami, a ludzie zapalali na nowo te, które zgasły, i czytali słowa pożegnania dla księżnej. Mam nadzieję, że – po tylu latach zamartwiania się, że nie jest wystarczająco dobra – teraz widzi, co wszyscy do niej czują. Naprawdę, to powinno stać się przesłaniem dla wszystkich kobiet, które przejmują się swoim wyglądem i stawiają sobie zbyt wysokie wymagania. Trochę mi było głupio przez „Vogue”, czekoladki i zdrapki, więc schowałam je pod kwiatami, a potem zaczęłam czytać epitafia, które mi uświadomiły, że nie trzeba być niczyim rzecznikiem, żeby umieć wyrazić swoje myśli. Najlepszy tekst pochodził chyba z Biblii i został napisany drżącą starczą ręką: „Kiedy byłam w opałach, zatroszczyliście się o mnie, kiedy znalazłam się w niebezpieczeństwie, próbowaliście je powstrzymać, kiedy ludzie ode mnie uciekali, podaliście mi dłoń. Cokolwiek uczyniliście najuboższym i najmniejszym z moich braci, mnieście to uczynili”.

Загрузка...