24 lutego, poniedziałek
65 kg (waga mojego ciała i nieszczęścia), jedn. alkoholu 1 – tzn. ja sama, papierosy 200 00O, kalorie 8477 (nie licząc czekolady), teorie dotyczące tego, co się dzieje 477, liczba decyzji odnośnie do tego, co robić 448.
15.00.
Nie wiem, co bym wczoraj poczęła bez dziewczyn. Zadzwoniłam do nich natychmiast po tym, jak Mark pojechał, i zjawiły się u mnie w ciągu piętnastu minut, ani razu nie mówiąc: „A nie mówiłam?” Kiedy wpadła Shazzer, obładowana butelkami i z całym naręczem toreb z zakupami, warknęła: „Dzwonił?”, poczułam się jak w Ostrym dyżurze, kiedy przychodzi doktor Greene.
– Nie – odparła Jude, wtykając mi do ust papierosa, jakby to był termometr.
– To tylko kwestia czasu – powiedziała wesoło Shaz, wyjmując z torby Chardonnay, trzy pizze, dwie tuby pralinek Haagen Daaz Pralines and Cream i paczkę dużych Twixów.
– No – przytaknęła Jude, kładąc na stercie kaset wideo Dumę i uprzedzenie razem z Poprzez miłość i stratę do poczucia własnej wartości. Pięć etapów umawiania się i Jak wyleczyć rany nienawiścią. – Wróci.
– Myślicie, że powinnam do niego zadzwonić? – spytałam.
– Nie! – ryknęła Shaz.
– Zwariowałaś?! – wrzasnęła Jude. – Przecież to marsjańska gumka. Telefon do niego to ostatnia rzecz, jaką powinnaś zrobić.
– Wiem – powiedziałam z irytacją. Chyba Jude nie myśli, że jestem aż tak nieoczytana.
– Masz pozwolić, żeby wrócił do swojej nory, poczuł przyciąganie, a samej wycofać się z pozycji wyłączności do pozycji wzbudzającej niepewność.
– A jeżeli…
– Lepiej wyłącz telefon, Shaz – westchnęła Jude. – Bo inaczej całą noc będzie czekała na telefon od niego, zamiast popracować nad poczuciem własnej wartości.
– Nieeee! – krzyknęłam, czując się tak, jakby zaraz miały mi obciąć uszy.
– Zresztą – powiedziała radośnie Shaz, z kliknięciem wyciągając wtyczkę ze ściany – to mu dobrze zrobi. Przez dwie godziny byłam kompletnie skołowana.
– „Im bardziej kobieta podoba się mężczyźnie, tym bardziej będzie unikał zaangażowania”! – Jude triumfalnie odczytała stosowny fragment z książki Marsjanie i Wenusjanki na randce.
– To mi wygląda na męską logikę! – oświadczyła Shaz.
– Więc porzucenie mnie rzeczywiście może być sygnałem, że poważnie traktuje nasz związek? – spytałam podniecona.
– Zaraz, zaraz. – Jude intensywnie wczytywała się w Inteligencję emocjonalną. – Czy żona go zdradziła?
– Tak – wymamrotałam z ustami pełnymi Twixa. – Tydzień po ślubie. Z Danielem.
– Hmmm. Widzisz, wydaje mi się, że poczuł się również emocjonalnie napastowany, prawdopodobnie z powodu wcześniejszego emocjonalnego „siniaka”, w który nieopatrznie uderzyłaś. Oczywiście! Oczywiście! To jest to! To dlatego przesadnie zareagował na twoje migdalenie się z tym chłopcem. Więc nic się nie martw. Kiedy tylko siniak przestanie mu rozwalać cały system nerwowy, Mark uświadomi sobie swój błąd.
– I zrozumie, że powinien chodzić z inną, bo ty za bardzo mu się podobasz! – powiedziała Sharon, radośnie zapalając Silk Cuta.
– Zamknij się, Shaz – syknęła Jude. – Zaniknij się.
Ale było już za późno. Przede mną pojawiło się widmo Rebeki, wypełniające cały pokój niczym nadmuchiwany potwór.
– Ojojoj – zaskomlałam, zaciskając powieki.
– Szybko, daj jej drinka, daj jej drinka! – ryknęła Jude.
– Przepraszam, przepraszam. Włącz Dumę i uprzedzenie – wybełkotała Shaz, wlewając mi do ust czystą brandy. – Znajdź ten kawałek z mokrą koszulą. Zjemy pizzę?
Czułam się trochę jak w Boże Narodzenie albo raczej jak na czyimś pogrzebie, kiedy przez całe zamieszanie wszystko staje na głowie i nikt nie dostrzega straty, bo wokół panuje taki zamęt. Kłopoty zaczynają się dopiero wtedy, kiedy życie wraca do normy, ale już bez zmarłej osoby. Na przykład jak teraz.
19.00.
Dzika radość! Po powrocie do domu zobaczyłam, że miga światełko na sekretarce.
– Bridget, cześć, tu Mark. Nie wiem, gdzie byłaś wczoraj wieczorem, ale tak sobie tylko dzwonię. Jeszcze będę cię łapał.
Jeszcze będzie mnie łapał. Hmmmm. Więc to pewnie znaczy, żeby do niego nie dzwonić.
19.13.
Nie zadzwonił. Nie wiem, jak powinnam się zachować. Lepiej zadzwonię do Shaz. Na domiar złego włosy – jakby solidaryzując się z moim cierpieniem – układają się zupełnie idiotycznie. Dziwne, że włosy całymi tygodniami potrafią wyglądać normalnie, a nagle w ciągu pięciu minut kompletnie wariują, oznajmiając, że czas wybrać się do fryzjera – jak niemowlę, które się drze, bo jest głodne.
19.30.
Puściłam Shaz wiadomość od Marka i spytałam:
– Mam do niego zadzwonić?
– Nie! Niech cierpi. Jeżeli cię rzucił, a potem zmienił zdanie, to musi udowodnić, że zasługuje na ciebie, cholera jasna. Shaz ma rację. Tak. Jestem w b. asertywnym nastroju, dotyczy to Marka Darcy’ego.
20.35.
A zresztą. Może mu smutno. To okropne, jak pomyślę, że siedzi smutny w swoim podkoszulku z godłem Newcastle United. Może powinnam po prostu do niego zadzwonić i wszystko wyjaśnić.
20.50.
Już miałam zadzwonić do Marka i wypalić, jak bardzo go lubię i że to wszystko jedno wielkie nieporozumienie, kiedy – zanim zdążyłam podnieść słuchawkę – zadzwoniła Jude. Opowiedziałam jej o swoim krótkim, acz niepokojąco pozytywnym nastroju.
– To znaczy, że znowu stosujesz wyparcie?
– Tak – bąknęłam niepewnie. – Może powinnam jutro do niego zadzwonić?
– Nie, jeżeli chcesz, żebyście znowu byli razem, to musisz unikać robienia scen. Odczekaj cztery albo pięć dni, aż odzyskasz równowagę, i wtedy, tak, możesz z nim odbyć krótką, przyjacielską rozmowę, żeby tylko dać mu znać, że wszystko jest OK.
23.00.
Nie zadzwonił. Kurwa. Świat randek jest jak jakaś dziwna gra w blefowanie i podwójne blefowanie, a mężczyźni i kobiety strzelają do siebie z przeciwnych stron okopów. Zupełnie jakby istniał pewien zbiór zasad, których wszyscy powinni się trzymać, ale nikt nie wie, jak one brzmią, więc każdy wymyśla sobie własne. Kończy się na tym, że twój facet cię rzuca, bo nie przestrzegałaś zasad, ale jak miałaś przestrzegać, skoro nawet nie wiesz, na czym polegają?
25 lutego, wtorek
Liczba przejażdżek pod domem Marka Darcy’ego, żeby sprawdzić, czy palą się jakieś światła 2 (albo 4, jeśli liczyć w obie strony). Liczba telefonów pod 141 (żeby się nie dowiedział, że dzwoniłam, jeżeli zasięgał informacji pod 1471), a potem odsłuchiwanie jego sekretarki tylko po to, żeby usłyszeć jego głos 5 (źle) (ale bdb, że nie zostawiłam żadnej wiadomości). Liczba razy, kiedy sprawdzałam numer telefonu Marka w książce telefonicznej, tylko po to, żeby sobie udowodnić, że on jeszcze istnieje 2 (b. powściągliwie), procent telefonów z komórki, żeby nie blokować linii na wypadek, gdyby zadzwonił 100. Procent telefonów wywołujących wściekły żal, że to nie Mark Darcy – chyba że ktoś zadzwonił, żeby pogadać o Marku Darcym – i rozmów kończonych czym prędzej, bo Mark Darcy mógłby się nie dodzwonić 100.
20.00.
Przed chwilą zadzwoniła Magda, żeby spytać, jak minął weekend. W końcu opowiedziałam jej całą historię.
– Słuchaj, jak jeszcze raz mu to zabierzesz, wylądujesz w kącie! Harry! Przepraszam, Bridge. No i co on na to?
– Nie rozmawiałam z nim.
– Co? Dlaczego? Opowiedziałam jej o wiadomości na sekretarce i o całej tej teorii o gumce / emocjonalnym siniaku / zbyt wielkiej sympatii do mnie.
– Bridget, jesteś dosłownie niewiarygodna. W całej tej historii nic nie świadczy o tym, że Mark cię rzucił. Po prostu wpadł w dołek, bo cię przyłapał, jak się z kimś obściskiwałaś.
– Z nikim się nie obściskiwałam. To się stało wbrew mojej woli!
– Ale on nie jest Duchem świętym. Skąd ma wiedzieć, co czujesz? Musicie się skomunikować. W tej chwili wyjmij to z buzi! Marsz ze mną. Idziemy na górę do kąta.
20.45.
Może Magda ma rację. Może po prostu z góry przyjęłam, że mnie rzucił, a on wcale tego nie zrobił. Może wtedy w samochodzie po prostu był zdenerwowany tym całym obściskiwaniem i chciał, żebym to ja coś powiedziała, a teraz myśli, że go unikam!!! Zadzwonię. Na tym właśnie polega problem z nowoczesnymi (lub byłymi) związkami, po prostu za mało w nich komunikacji.
21.00.
Dobra, dzwonię.
21.07.
Uwaga, dzwonię.
21.10.
Mark odebrał telefon szczeknięciem: „Tak?”, i to niewiarygodnie zniecierpliwionym, a w dali rozlegał się jakiś hałas. Zbita z tropu wyszeptałam:
– To ja, mówi Bridget.
– Bridget! Czyś ty zwariowała? Nie wiesz, co się dzieje? Nie odzywasz się przez dwa dni, a potem nagle dzwonisz w samym środku najważniejszego, najbardziej liczącego się… Nieeeee! Nieeeeee! Ty idioto, cholerny… Jezu Chryste. Ty głupi, tuż koło sędziego. To był faul! A niech cię… dostaje czerwoną kartkę. Schodzi z boiska. O Jezu… Słuchaj, zadzwonię po meczu.
21.15.
Oczywiście wiedziałam, że trwa jakiś transuniwersalny finał czy coś w tym stylu, ale po prostu zapomniałam przez ten emocjonalny zamęt. Każdemu może się przydarzyć.
21.35.
Ojej – telefon! Mark Darcy! To była Jude.
– Co? – zdziwiła się. – Nie rozmawiał z tobą, bo oglądał mecz piłki nożnej? Wyjdź z domu. Wyjdź natychmiast, zanim oddzwoni. Jak on śmiał!
Od razu sobie uświadomiłam, że Jude ma rację i że gdyby Markowi rzeczywiście na mnie zależało, piłka nożna nie byłaby ważniejsza ode mnie. Shaz okazała więcej empatii.
– Mężczyźni tylko dlatego mają takiego świra na punkcie piłki nożnej, że sami są kompletnie gnuśni – wypaliła. – Wydaje im się, że kibicując jakiejś drużynie i robiąc wokół tego tyle hałasu, to oni wygrywają mecz i zasługują na oklaski i zaszczyty.
– Tak. To co, przychodzisz do Jude?
– Eee, nie…
– Dlaczego?
– Oglądam mecz z Simonem.
Z Simonem? Shazzer i Simon? Ale Simon to tylko jeden z naszych kolegów.
– Myślałam, że powiedziałaś…?
– To co innego. Ja lubię piłkę nożną, bo to bardzo interesujący sport. Hmm.
Właśnie wychodziłam, kiedy znowu odezwał się telefon.
– O, cześć, kochanie. Tu mama świetnie się bawimy. Wszyscy strasznie polubili Wellingtona! Zabraliśmy go do klubu Rotariani…
– Mamo – syknęłam. – Nie możesz prowadzać się z Wellingtonem, jakby to było jakieś dziwo.
– Wiesz, kochanie – powiedziała lodowatym tonem – jeżeli jest coś, czego naprawdę nie lubię, to rasizm i bigoteria.
– Co?
– No. Kiedy Robertsonowie przyjechali z Amersham, zabraliśmy ich do Rotarian, a ty nie miałaś nic przeciwko temu, prawda? Rozdziawiłam usta, usiłując rozwikłać tę poplątaną sieć pokrętnej logiki.
– Ty musisz wszystkich szufladkować, prawda? Te twoje Szczęśliwe Małżeństwa, samotni, kolorowi i homo. W każdym razie dzwonię w sprawie piątkowej Miss Saigon. Zaczyna się o wpół do ósmej.
O Chryste. Zatkało mnie. Przecież nie powiedziałam, że idę z nimi, na pewno tego nie powiedziałam.
– Dajże spokój, Bridget. Już kupiliśmy bilety.
Z rezygnacją zgodziłam się na tę dziwaczną imprezę, nieporadnie się tłumacząc, że Mark pracuje, co ją strasznie wkurzyło.
– Pracuje, bzdura! A cóż on może robić w piątkowy wieczór? Jesteś pewna, że się nie przemęcza? Naprawdę uważam, że praca…
– Mamo, naprawdę muszę już kończyć, spóźnię się do Jude – powiedziałam stanowczo.
– Och, ty zawsze się gdzieś śpieszysz. Do Jude, Sharon, na jogę. Aż dziw, że znajdujecie z Markiem czas na to, żeby się spotykać!
U Jude rozmowa oczywiście zeszła na Shazzer i Simona.
– Powiem ci, że… – Tu Jude przysunęła się do mnie konspiracyjnie, chociaż poza nami nie było nikogo w pokoju. -…w sobotę wpadłam na nich w Conran Shop. Chichotali nad sztućcami jak para Szczęśliwych Małżonków. Jak to jest, że współcześni samotni potrafią angażować się tylko w takie związki, które w niczym nie przypominają normalnych? Na przykład taka Shaz umawia się z Simonem, ale nie robi tego, co powinna robić para, albo ja i Mark – powinniśmy się spotykać, a w ogóle się nie widujemy.
– Jeśli chodzi o mnie, to nie powinno się mówić: „Jesteśmy tylko dobrymi przyjaciółmi”, ale: „Chodzimy ze sobą” – powiedziałam ponuro.
– No – przytaknęła Jude. – Może odpowiedzią byłaby tu platoniczna przyjaźń połączona z wibratorem. Po powrocie do domu znalazłam na sekretarce pełną skruchy wiadomość od Marka, który powiedział, że próbował dodzwonić się do mnie zaraz po meczu, ale telefon był ciągle zajęty, a potem wyszłam. Właśnie się zastanawiałam, czy oddzwonić, kiedy rozległ się dźwięk telefonu.
– Przepraszam za tę wcześniejszą rozmowę. – To był Mark. – Naprawdę jestem tym wszystkim strasznie przygnębiony, a ty?
– Wiem – odparłam czule. – Czuję się dokładnie tak samo.
– Ciągle się zastanawiam: dlaczego?
– Właśnie! – Cała się rozpromieniłam, przetoczyła się przeze mnie fala miłości i ulgi.
– To było takie głupie i niepotrzebne – powiedział udręczonym głosem. – Bezsensowny wybuch z katastrofalnymi konsekwencjami.
– Wiem. – Pokiwałam głową, myśląc, o kurde, on to przeżywa jeszcze bardziej niż ja.
– Jak można z czymś takim żyć?
– No cóż, jesteśmy tylko ludźmi – powiedziałam z zamyśleniem. – Ludzie muszą wybaczać sobie nawzajem i… samym sobie.
– Ha! Łatwo powiedzieć. Ale gdyby go nie wyrzucono z boiska, w ogóle by nie doszło do tego karnego. Walczyliśmy jak królowie pośród lwów, ale przez to przegraliśmy!
Wydałam z siebie zduszony okrzyk, w głowie mi się zakręciło. To chyba niemożliwe, że mężczyźni mają piłkę nożną zamiast serca? Wiem, że futbol jest ekscytujący i dzięki golom i wspólnej nienawiści zbliża do siebie narody, ale ta późniejsza masowa udręka, depresja i żałoba…
– Bridget, co jest? To tylko gra. Nawet ja to rozumiem. Kiedy do mnie zadzwoniłaś w trakcie meczu, byłem tak zaabsorbowany własnymi uczuciami, że… Ale to tylko gra.
– Jasne, jasne – powiedziałam, błędnym wzrokiem tocząc po pokoju.
– A poza tym, co się dzieje? Od paru dni siedzisz cicho. Mam nadzieję, że już się nie migdalisz z żadnym małolatem… Och, poczekaj, poczekaj, dają powtórkę. Zadzwonię jutro, nie, zaraz, gram w fiveaside [25]… W czwartek?
– Eee… tak – przytaknęłam.
– Super, powiedzmy koło ósmej.
26 lutego, środa
59 kg, jedn. alkoholu 2 (bdb), papierosy 3, kalorie 3845 (kiepsko), minuty spędzone na snuciu obsesyjnych rozważań dotyczących Marka Darcy’ego 24 (wspaniały postęp), wariacje na temat dwurogiej rzeźby z włosów, jaka mi się zrobiła na głowie 13 (stan alarmowy).
8.30.
Dobra. Wszystko jest prawdopodobnie w porządku (oczywiście oprócz włosów), chociaż istnieje możliwość, że Mark unikał wiadomej kwestii, bo nie chciał rozmawiać o uczuciach przez telefon. Tak więc jutrzejszy wieczór będzie rozstrzygający. Muszę być pewna siebie, wrażliwa, odpowiedzialna, na nic nie narzekać, cofnąć się o jeden etap i… eee, wyglądać bardzo seksownie. Zobaczymy, czy uda mi się w czasie przerwy na lunch pójść do fryzjera. A przed pracą wybiorę się na siłownię. Może zafunduję też sobie łaźnię parową, żeby mieć olśniewającą skórę.
8.45.
Przyszedł jakiś list! Hurra! Może to spóźniona walentynka od tajemniczego adoratora, która dotarła tak późno z powodu nieprawidłowego kodu pocztowego.
9.00.
To było zawiadomienie z banku o debecie. I dołączony czek wystawiony na „M.S.F.S.” Ha! Zupełnie o tym zapomniałam! Oszustwo pralni chemicznej niedługo wyjdzie na jaw i dostanę z powrotem 149 funtów. Oooch, wypadła jakaś karteczka. Na karteczce był tekst: „Ten czek jest wystawiony na Marks & Spencer’s Financial Services”. To był gwiazdkowy rachunek za kartę M &S. Oj. O Boże. Trochę mi teraz głupio, że oskarżyłam w myślach Bogu ducha winną pralnię i tak się dziwnie zachowywałam wobec tamtego chłopaka. Hmm. Teraz już za późno na siłownię, poza tym jestem za bardzo zdenerwowana. Pójdę po pracy.
14.00.
W biurze. Mętlik w głowie. Kompletna, kompletna katastrofa. Właśnie wróciłam od fryzjera. Poprosiłam Paola, żeby mi troszkę podciął włosy i zmienił ten totalny chaos we fryzurę Rachel z Przyjaciół. Zaczął je przeczesywać palcami, a ja od razu poczułam, że jestem w rękach geniusza, który rozumie moje wewnętrzne piękno. Miałam wrażenie, że Paolo całkowicie panuje nad sytuacją, przerzucał włosy wte i wewte, potem roztrzepał je w ogromną wiechę, posyłając mi znaczące spojrzenia w stylu „Zrobię z ciebie prawdziwego kociaka”. Nagle przestał. Włosy wyglądały zupełnie idiotycznie – jak u nauczycielki, która zrobiła sobie trwałą, a potem dała się obciąć „pod garnek”. Paolo popatrzył na mnie z wyczekującym, pewnym siebie uśmieszkiem, a jego asystent podszedł i zaczął wzdychać: „Och, bosko”. Ogarnięta paniką gapiłam się z przerażeniem na swoje odbicie w lustrze, ale między mną a Paolem powstała tak silna więź wzajemnej adoracji, że gdybym powiedziała, że ta fryzura jest koszmarna, rozwaliłabym wszystko jak jakiś nieprawdopodobny, kłopotliwy domek z kart. Zakończenie było takie, że przyłączyłam się do okrzyków zachwytu nad tymi potwornymi włosami i dałam Paolowi 5 funtów napiwku. Kiedy wróciłam do pracy, Richard Finch powiedział, że wyglądam jak Ruth Madoc z Hide Hi.
19.00.
Z powrotem w domu. Przypominam jakieś straszydło z absurdalnie krótką grzywką. Przez czterdzieści pięć minut gapiłam się w lustro, unosząc brwi, by grzywka wyglądała na dłuższą, ale nie mogę przez cały jutrzejszy wieczór wyglądać jak Roger Moore, kiedy ten facio z kotem zagroził, że wysadzi w powietrze jego, cały świat i pudełeczko pełne komputerów M 15.
19.15.
Próbowałam upodobnić się do wczesnej Lindy Evangelisty, za pomocą żelu układając grzywkę w ukośną linię, ale przemieniłam się w Paula Danielsa [26]. Jestem wściekła na głupiego Paola. Dlaczego ludzie robią sobie nawzajem takie rzeczy? Dlaczego? Nienawidzę sadystycznych fryzjerów megalomanów. Podam Paola do sądu. Złożę skargę na Paola do Amnesty Intemational, Esther Rantzen, Peny Junor albo kogoś w tym stylu i zadenuncjuję go w publicznej telewizji. Za bardzo przygnębiona, żeby iść na siłownię.
19.30.
Zadzwoniłam do Toma, żeby mu opowiedzieć o swoim traumatycznym przeżyciu, a on na to, że nie powinnam być taka powierzchowna, tylko pomyśleć o Mo Mowlam i jej łysej czaszce. B. mi wstyd. Nie będę już wpadać w obsesję. Tom pytał, czy już wybrałam sobie osobę, z którą chciałabym przeprowadzić wywiad.
– No, byłam trochę zajęta – skłamałam, czując wyrzuty sumienia.
– Wiesz co? Lepiej weź dupę w troki. – O Boże, co w niego wstąpiło w tej Kalifornii? – Kto cię naprawdę interesuje? – ciągnął. – Jest jakaś znana postać, z którą chciałabyś przeprowadzić wywiad? Zastanawiałam się przez chwilę i nagle mnie olśniło.
– Pan Darcy! – powiedziałam.
– Co? Colin Firth?
– Tak! Tak! Pan Darcy! Pan Darcy! Mam więc projekt. Hurra! Wezmę się do roboty i za pośrednictwem jego agenta umówię się na wywiad. Coś wspaniałego, mogę zebrać wszystkie wycinki z gazet i przedstawić unikalną perspektywę… A zresztą. Lepiej poczekam, aż mi odrośnie grzywka. Aaa! Dzwonek do drzwi. Lepiej, żeby to nie był Mark. Przecież powiedział, że wpadnie jutro! Spokojnie, spokojnie.
– Tu Gary – odezwał się domofon.
– O, cześć, cześć, Garyyyyy! – uradowałam się przesadnie, nie mając pojęcia, kto to taki. – Co u ciebie? – spytałam, główkując, kto zacz.
– Zimno. Wpuścisz mnie?
Nagle rozpoznałam ten głos.
– Och, Gary – zaszczebiotałam z jeszcze bardziej przesadną radością. – Chodź na górę!!!
Potem pacnęłam się w głowę. Co on tu robi? Wszedł w usmarowanych farbą dżinsach, jakie noszą budowlańcy, w pomarańczowym podkoszulku i jakiejś dziwnej kurtce w kratę z kołnierzem ze sztucznych karakułów.
– Cześć – przywitał się, siadając przy kuchennym stole, jakby był moim mężem. Nie byłam pewna, jak się zachować – dwoje ludzi w jednym pokoju z kompletnie innym pojmowaniem rzeczywistości.
– Gary – powiedziałam w końcu. – Trochę się śpieszę!
Nic na to nie odparł i zaczął skręcać papierosa. Nagle ogarnął mnie strach. Może to jakiś szalony gwałciciel. Ale nigdy nie próbował zgwałcić Magdy, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.
– Zapomniałeś czegoś? – spytałam nerwowo.
– Nie – powiedział, nadal skręcając papierosa. Zerknęłam na drzwi, rozważając, czy się do nich nie rzucić. – Gdzie jest u ciebie przewód spustowy? „Garyyyyy!” – miałam ochotę krzyknąć. „Spadaj. Spadaj i tyle. Jutro wieczorem spotykam się z Markiem i muszę coś zrobić z tą grzywką, i trochę się pogimnastykować”. Włożył papierosa do ust i wstał.
– Zajrzyjmy do łazienki.
– Nieeee! – krzyknęłam, przypominając sobie, że na brzegu umywalki zostawiłam otwartą tubkę farby do włosów Jolene i egzemplarz Czego chcą mężczyźni. – Słuchaj, może przyszedłbyś… Ale on już zaczął się rozglądać, otwierać drzwi, zaglądać pod schody i w końcu skierował się do sypialni.
– Jest tu jakieś okno wychodzące na tyły?
– Tak.
– Zobaczmy. Stanęłam nerwowo w drzwiach sypialni, on zaś otworzył okno i wyjrzał. Rzeczywiście bardziej interesowały go rury niż napastowanie mnie.
– Tak też myślałem! – wykrzyknął triumfalnie, cofając głowę i zamykając okno. – Tutaj jest miejsce na przybudówkę.
– Niestety, będziemy musieli się pożegnać – powiedziałam, prostując się i wracając do salonu. – Muszę wyjść. On jednak już mnie minął i znowu poszedł w stronę schodów.
– Taa, jest miejsce na przybudówkę. Ale musisz wiedzieć, że trzeba będzie przesunąć przewód spustowy.
– Gary…
– Mogłabyś sobie dobudować drugą sypialnię – z małym tarasem na dachu. Sama słodycz. Taras na dachu? Druga sypialnia? Mogłabym ją przerobić na gabinet i rozpocząć nową karierę.
– Ile to by kosztowało?
– Oooo. – Zaczął ze smutkiem kręcić głową. – Wiesz co? Chodźmy do pubu i się zastanówmy.
– Nie mogę – powiedziałam stanowczo. – Wychodzę.
– Dobra. No to pomyślę i zadzwonię do ciebie.
– Świetnie. No! Trzeba lecieć!
Wziął płaszcz, tytoń i bibułki do skrętów, otworzył torbę i z nabożną czcią położył na kuchennym stole jakiś magazyn. Kiedy podszedł do drzwi, odwrócił się i rzucił mi znaczące spojrzenie.
– Strona siedemdziesiąta pierwsza – powiedział. – Ciao.
Wzięłam magazyn, myśląc, że to pewnie „Architectural Digest”, ale okazało się, że patrzę na okładkę „Wędkarstwa Amatorskiego”, na której facet trzymał ogromną, oślizgłą, szarą rybę. Przekartkowałam gigantyczną liczbę stron ze zdjęciami facetów trzymających ogromne, oślizgłe, szare ryby. Dotarłam do strony 71 i tam, naprzeciwko artykułu Przynęty na ryby drapieżne, w dżinsowym kapeluszu z metalowymi ozdobami, widniał dumny, promiennie uśmiechnięty Gary, trzymający ogromną, oślizgłą, szarą rybę.
27 lutego, czwartek
58,5 kg (zrzucone O,5 kg to włosy), papierosy 17 (z powodu włosów), kalorie 625 (odrzuca mnie od jedzenia z powodu włosów), listy napisane w wyobraźni do radców prawnych, programów dla konsumentów, Ministerstwa Zdrowia itd., oskarżające Paola o masakrę dokonaną na moich włosach 72, milimetry włosów zapuszczone pomimo wzmożonych wysiłków 0.
19.45.
Zostało jeszcze tylko piętnaście minut. Przed chwilą znowu obejrzałam grzywkę. Straszna miotła na głowie zmieniła się w koszmarną, przerażającą, wołającą o pomstę do nieba miotłę na głowie.
19.47.
Wciąż wyglądam jak Ruth Madoc. Dlaczego musiało mi się to przydarzyć w do tej pory najważniejszy wieczór w moim związku z Markiem Darcym? Dlaczego? Ale przynajmniej dla odmiany sprawdzam w lustrze, czy coś mi się powiększyło. o Północ. Kiedy Mark Darcy stanął w drzwiach, serce podeszło mi do gardła. Wszedł zdecydowanym krokiem, nawet się nie witając, wyciągnął z kieszeni kopertę i podał mi ją. Widniało na niej moje nazwisko, ale adres Marka. Była otwarta.
– Od mojego powrotu leżała w mojej przegródce – powiedział, opadając na kanapę. – Dziś rano otworzyłem ją przez pomyłkę. Przepraszam. Ale może to i lepiej, że tak się stało. Cała roztrzęsiona wyjęłam kartkę z koperty. Przedstawiała dwa papierowe jeże patrzące, jak w pralce wiruje biustonosz zaplątany w parę slipek.
– Od kogo to? – spytał miłym głosem.
– Nie wiem.
– Ależ wiesz – powiedział tym spokojnym, sympatycznym tonem osoby, która za chwilę wyjmie tasak do mięsa i odrąbie ci nos. – Od kogo to?
– Już ci powiedziałam, nie wiem – wymamrotałam.
– Przeczytaj. Otworzyłam kartkę. W środku znalazłam kulfoniasty, czerwony tekst: „Bądź moją walentynką – spotkamy się, kiedy będziesz odbierała swoją koszulkę nocną – całuję – Sxxxxx”. Wstrząśnięta spojrzałam na Marka. W tej samej chwili zadzwonił telefon. Aaaaa! To pewnie Jude, Shazzer albo ktoś inny z jakąś niedorzeczną radą na temat Marka. Już miałam się rzucić do aparatu, kiedy Mark położył rękę na moim ramieniu.
– Cześć, złotko, tu Gary. – O Boże. Jak on śmie tak się spoufalać? – Jeśli chodzi o to, o czym rozmawialiśmy w sypialni, to mam parę pomysłów, więc przekręć do mnie, to wpadnę.
Mark, bardzo szybko mrugając, spuścił głowę. Potem pociągnął nosem i potarł twarz wierzchem dłoni, jakby próbował wziąć się w garść.
– OK? – powiedział. – Możesz mi to jakoś wytłumaczyć?
– To budowlaniec. – Miałam ochotę go objąć. – Fachowiec od Magdy, Gary. Ten, który zainstalował te idiotyczne półki. Chce wstawić przybudówkę między sypialnią i schodami.
– Rozumiem – powiedział. – A ta kartka też jest od Gary’ego? Czy może od St Johna? Czy od jakiegoś innego…?
W tej samej chwili zaczął chrząkać faks. Coś z niego wychodziło. Kiedy stałam tak, gapiąc się, Mark wyjął z maszyny kartkę papieru, spojrzał na nią i podał mi. Ujrzałam nabazgrany ręką Jude tekst: Po co ci Mark Darcy, skoro za 9,99 funta plus opłaty pocztowe możesz sobie kupić coś takiego. Pod spodem widniała reklama wibratora z językiem.
28 lutego, piątek
58 kg (jedyny jasny punkt na horyzoncie), liczba powodów, dla których ludzie chodzą na musicale: tajemnicza i niewyobrażalna, liczba powodów, dla których Rebecca powinna pozostać przy życiu O, liczba powodów, dla których Mark, Rebecca, mama, Una i Geoffrey Alconbury oraz Andrew Lioyd Webber i im podobni powinni rujnować mi życie: niejasna.
Muszę zachować spokój. Muszę myśleć pozytywnie. Miałam pecha, że przydarzyło mi się naraz tyle fatalnych wpadek, bez dwóch zdań. To całkowicie zrozumiałe, że po tym wszystkim Mark po prostu sobie poszedł i powiedział, że zadzwoni, kiedy się uspokoi i… Ha! Właśnie sobie uświadomiłam, od kogo była ta cholerna kartka. Pewnie od tego faceta z pralni chemicznej. Kiedy próbowałam go zmusić do przyznania się do oszustwa i mówiłam: „Nie myśl, że nie wiem, co się dzieje”, kładłam na ladzie koszulę nocną. I dałam mu adres Marka, na wypadek, gdyby facet usiłował mnie nachodzić. Na świecie aż się roi od szaleńców i świrów, a ja dziś wieczorem muszę iść na Miss Saikarwstgon.
Północ.
Na początku nie było jeszcze tak źle. Z ulgą wyrwałam się z więzienia własnych myśli i piekła, jakim jest wykręcanie 1471 za każdym razem, kiedy szłam do łazienki. Wellington, bynajmniej nie przypominający tragicznej ofiary kulturalnego imperializmu, wyglądał całkiem swojsko w jednym z garniturów taty z lat pięćdziesiątych, zupełnie jak kelner z Met Bar, który ma wolne, i zachowywał się z pełnym godności wdziękiem, podczas gdy mama i Una obskakiwały go niczym groupies. Przyjechałam późno, więc zdążyłam tylko przeprosić w paru słowach.
– Nie czujesz się dziwnie w Anglii? – spytałam i natychmiast poczułam się głupio, bo to jasne, że czuł się dziwnie.
– Jest interesująco – odparł, przyglądając mi się badawczo.
– A ty czujesz się dziwnie?
– No! – przerwała nam Una. – Gdzie Mark? Myślałam, że on też przyjdzie!
– Pracuje – wymamrotałam. Chwiejnym krokiem nadszedł wstawiony Geoffrey z tatą.
– Ten poprzedni też tak mówił, nie?! – ryknął. – U mojej małej Bridget ta sama stara bieda – powiedział, poklepując mnie niebezpiecznie blisko pupy. – Pooooszli! Fruuuuuu!
– Geoffrey! – skarciła go Una, po czym dodała, chcąc nawiązać lekką pogawędkę: – Wellington, czy w twoim plemieniu są starsze kobiety, które nie mogą wyjść za mąż?
– Ja nie jestem starszą kobietą – syknęłam.
– To należy do obowiązków rady starszych plemienia – odparł Wellington.
– Zawsze twierdziłam, że tak jest najlepiej, prawda, Colin? – powiedziała mama, wyraźnie zadowolona z siebie. – Nie mówiłam Bridget, że powinna się umówić z Markiem?
– U nas starsza kobieta, bez względu na to, czy ma męża, czy nie, cieszy się szacunkiem całego plemienia – wyjaśnił Wellington, mrugając do mnie.
– Mogę się tam przeprowadzić? – spytałam ponuro.
– Nie sądzę, by ci się spodobał zapach ścian – roześmiał się. Udało mi się odciągnąć tatę na stronę i szepnąć:
– Jak tam?
– Och, wiesz, że nie najgorzej? Całkiem sympatyczny facet. Czy możemy wziąć ze sobą drinki na salę?
Drugi akt to był jakiś koszmar. Cała ta idiotyczna szopka na scenie migała mi przed oczami, ja zaś myślami szybowałam wokół Rebeki, Gary’ego, wibratorów i nocnych koszulek, które to obrazy lawinowo stawały się coraz bardziej tragiczne. Na szczęście tłum ludzi wylewających się z foyer i drących się z – prawdopodobnie – radości uniemożliwił nam rozmowę, dopóki nie upchnęliśmy się w lang roverze Geoffreya i Uny. Za kierownicą zasiadła Una, Geoffrey usadowił się obok niej, chichoczący radośnie tata i ja wcisnęliśmy się między mamę i Wellingtona i ruszyliśmy, kiedy nagle wydarzyło się coś potwornego i niewiarygodnego. Mama pacnęła sobie na nos ogromne okulary w złotych oprawkach.
– Nie wiedziałam, że zaczęłaś nosić okulary – zwróciłam się do niej, przestraszona tym nietypowym ukłonem w stronę akceptacji procesu starzenia się.
– Wcale nie zaczęłam nosić okularów – odparła wesoło. – Uważaj na ten słupek, Una.
– Ale przecież nosisz – powiedziałam.
– Nie, nie, nie! Noszę je tylko do jazdy samochodem.
– Nieprawda.
– Prawda – powiedział ponuro tata, mama zaś wrzasnęła:
– Uważaj na tę fiestę, Una! Skręca!
– Czy to nie Mark? – odezwała się nagle Una. – Myślałam, że pracuje.
– Gdzie?! – spytała mama rozkazującym tonem.
– Tam – powiedziała Una. – O, a przy okazji, mówiłam wam, że Olive i Roger pojechali w Himalaje? Pewnie cała Mount Everest zaśmiecona jest papierem toaletowym.
Podążyłam wzrokiem za palcem wskazującym Uny do miejsca, gdzie Mark, w granatowym płaszczu i bardzo białej, rozpiętej pod szyją koszuli, wysiadał z taksówki. Potem zobaczyłam jakąś postać, która jak w zwolnionym tempie wyłoniła się z tylnego siedzenia samochodu: wysoką, szczupłą, z długimi włosami blond, śmiejącą się do niego. To była Rebecca. W rangę roverze rozpętała się niewiarygodna burza. Mama i Una oszalały z powodu świętego oburzenia w mojej obronie: „No, coś okropnego! Z inną kobietą w piątkowy wieczór, a mówił, że pracuje! Chyba zaraz zadzwonię do Elaine i powiem jej do słuchu!”, Geoffrey wybełkotał w pijanym widzie: „Poszeeedł! Fruuuu!”, a tata próbował uciszyć całe towarzystwo. Jedynymi osobami, które milczały, byłam ja i Wellington, który wziął mnie za rękę i uścisnął, bardzo spokojnie i bardzo mocno, nie wypowiadając ani słowa. Kiedy dojechaliśmy do mojego domu, wysiadł z lang rovera, żeby mnie wypuścić, przy wtórze paplaniny w tle: „No niech mnie! Pierwsza żona go opuściła, prawda?”, „Dokładnie. Nie ma dymu bez ognia”.
– W ciemności kamień przemienia się w bizona – powiedział Wellington. – W świetle dnia wszystko wraca do swej zwykłej postaci.
– Dzięki – powiedziałam z wdzięcznością i powlokłam się do mieszkania, zastanawiając się po drodze, czy mogę zmienić Rebeccę w bizona, a potem ją podpalić, nie powodując aż tyle dymu, żeby przyjechał Scotland Yard.
1 marca, sobota
22.00.
W domu. Bardzo czarny dzień. Jude, Shaz i ja poszłyśmy na zakupy (żeby mi się polepszyło) i wróciłyśmy wszystkie do mnie, żeby się przygotować do nocy na mieście, którą dziewczyny zaplanowały w celu rozproszenia mojego smutku. Do 20.00 zdążyłyśmy się już nieco podciąć.
– Mark Darcy jest gejem – oznajmiła Jude.
– Oczywiście, że jest gejem – warknęła Shazzer, dolewając Krwawej Mary.
– Naprawdę tak myślicie? – spytałam, chwilowo pocieszona tą przygnębiającą, acz ratującą moje ego teorią.
– Znalazłaś chłoptasia w jego łóżku, nie? – powiedziała Shaz.
– Z jakiego innego powodu miałby się umawiać z kimś tak absurdalnie wysokim jak Rebecca, bez cienia kobiecości, bez cycków i tyłka – czyli właściwie mężczyzną? – dodała Jude.
– Bridge – zaczęła Shaz, spoglądając na mnie mętnym wzrokiem. – Boże, wiesz co? Kiedy patrzę na ciebie pod tym kątem, to normalnie masz podwójny podbródek.
– Dzięki – powiedziałam oschle, nalewając sobie kolejny kieliszek wina i przyciskając znowu guzik NOWA WIADOMOŚĆ, na co Jude i Shazzer zatkały sobie uszy.
– Cześć, Bridget. Tu Mark. Nie oddzwaniasz. Naprawdę myślę, że… naprawdę… Myślę, że my – tak przynajmniej czuję – winny ci jestem przyjaźń, więc mam nadzieję, że… że my… O Boże, zresztą zadzwoń do mnie na dniach. Jeśli chcesz.
– Chyba mu odbiło – mruknęła Jude. – Jakby nie miał nic wspólnego z tym, że umawia się z Rebeccą. Teraz naprawdę musisz się zdystansować. Słuchajcie, idziemy na tę imprezę czy nie?
– Taaa. Co on se, kurde, myśli? – wybełkotała Shaz. – Jest ci winien! Ha! Pwinnaś piedzieć: „Kochany, nie chce być z kimś tylko dltego, szejss mi coś winien”. W tej chwili zadzwonił telefon.
– Cześć. – To był Mark. Serce zalała mi ogromna fala miłości.
– Cześć – powiedziałam z entuzjazmem, wymawiając samymi ustami: „To on”.
– Dostałaś swoją wiadomość? To znaczy ode mnie? – spytał Mark. Shazzer dźgała mnie w nogę, sycząc jak opętana:
– No, nagadaj mu.
– Tak – powiedziałam z wyższością. – Ale parę minut po tym, jak cię zobaczyłam z Rebeccą o jedenastej w nocy, co nie wprawiło mnie w zbyt przyjazny nastrój.
Shaz wyrzuciła w powietrze rękę z zaciśniętą pięścią, czemu towarzyszył okrzyk: „Jees!”, a Jude zatkała jej usta dłonią, uniosła kciuk do góry i sięgnęła po Chardonnay. Po drugiej stronie kabla zapanowała cisza.
– Bridge, dlaczego ty zawsze musisz wyciągać pochopne wnioski?
Zasłoniłam słuchawkę dłonią.
– Mówi, że wyciągam pochopne wnioski – syknęłam, na co rozwścieczona Shaz wykonała skok w stronę telefonu.
– Ja wyciągam pochopne wnioski? – spytałam. – Rebecca od miesiąca cię podrywa, ty mnie rzucasz za coś, czego nie zrobiłam, potem widzę, jak wysiadasz z taksówki z Rebeccą…
– Ale to nie moja wina, mogę ci wszystko wytłumaczyć, a poza tym dzwoniłem do ciebie.
– Tak, żeby powiedzieć, że jesteś mi winien przyjaźń.
– Ale…
– No, dawaj! – syknęła Shaz. Wzięłam głęboki oddech.
– Jesteś mi winien przyjaźń? Kochany… – Na te słowa Jude i Shaz w ekstazie padły sobie w ramiona. Kochany! Przeistoczyłam się w Linde Fiorentino z The Last Seduction. – Nie chcę być z kimś tylko dlatego, że jest mi coś winien – oznajmiłam z determinacją. – Mam najlepszych, najbardziej lojalnych, najmądrzejszych, najbystrzejszych, najbardziej troskliwych, pomocnych przyjaciół na świecie. I gdybym miała być twoją przyjaciółką po tym, jak mnie potraktowałeś…
– Ale… Jak ja cię potraktowałem? – spytał boleściwie.
– Gdybym pozostała twoją przyjaciółką… – Zawahałam się.
– No, dawaj – syknęła Shaz.
– …to miałbyś wielkie szczęście.
– Dobra, zrozumiałem – powiedział Mark. – Skoro nie chcesz wysłuchać moich wyjaśnień, to nie będę cię już nękał telefonami. Do widzenia, Bridget.
Oniemiała odłożyłam słuchawkę i popatrzyłam po swoich przyjaciółkach. Sharon leżała na dywanie, triumfalnie wymachując petem, a Jude żłopała Chardonnay prosto z butelki. Nagle ogarnęło mnie straszliwe uczucie, że popełniłam przerażający błąd. Dziesięć minut później rozległ się dzwonek do drzwi. Pobiegłam otworzyć.
– Mogę wejść? – odezwał się stłumiony męski głos. Mark!
– Oczywiście – powiedziałam z ulgą, odwracając się do Jude i Shaz ze słowami: – Tego… mogłybyście się przenieść do sypialni?
Utyskując, podnosiły się z podłogi, kiedy otworzyły się drzwi, ale stanął w nich nie Mark, tylko Tom.
– Bridget! Jaka ty jesteś chuda! – wykrzyknął. – O Boże. – Opadł na krzesło koło stołu w kuchni. – O Boże. Życie jest gówniane, życie to opowieść cynicznego…
– Tom – powiedziała Shazzer. – My tu rozmawiamy.
– I nie widziałyśmy cię od ładnych paru tygodni – wybełkotała z pretensją Jude.
– Rozmawiacie? Nie o mnie? A o kim? O Boże… Ten pieprzony Jerome, pieprzony, pieprzony Jerome.
– Jerome? – spytałam zdjęta zgrozą. – Pretensjonalny Jerome? Myślałam, że już na całe życie wykreśliłeś go ze swojego życiorysu.
– Kiedy wyjechałem do San Francisco, zostawił mi mnóstwo wiadomości na sekretarce – powiedział zarozumiale Tom.
– Więc znowu zaczęliśmy się spotykać, a wczoraj wieczorem napomknąłem, że moglibyśmy znowu się zejść, no i chciałem się z nim pobzykać, a Jerome powiedział, powiedział… – Tom ze złością potarł sobie oko. – Po prostu mu się nie podobam.
Zapadła pełna osłupienia cisza. Pretensjonalny Jerome popełnił podłą, egoistyczną, niewybaczalną, niszczącą ego zbrodnię wobec wszystkich praw uczciwego chodzenia ze sobą.
– Nie jestem atrakcyjny – jęknął Tom z rozpaczą. – Jestem chronicznym pariasem uczuciowym.
Momentalnie wzięłyśmy się do działania. Jude złapała Chardonnay, Shaz przytuliła Toma, a ja przyniosłam krzesło, trajkocząc:
– Ależ jesteś atrakcyjny, ależ jesteś!
– To dlaczego tak powiedział? Dlaczego? DLACZEGOOOOOOO?
– Pszeciesz to oszywiste – wybełkotała Jude, podając mu kieliszek. – Bo Prtensjonalny Jerome jest hetero.
– Hetero jak jasna cholera – dodała Shaz. – Kapnęłam się, że ten chłopak nie jest gejem, jak tylko go, kurde, zobaczyłam.
– Hetero. – Jude zachichotała potakująco. – Proste jak… proste jak penis.