Rozdział piąty

PAN DARCY I PAN DARCY

2 marca, niedziela

5.00.

Aaaa. Właśnie sobie przypomniałam, co się stało.

5.03.

Dlaczego ja to zrobiłam? Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Chciałabym móc z powrotem zasnąć albo wstać.

5.20.

To dziwne, jak czas mija, kiedy się ma kaca. To dlatego, że człowiekowi tak mało myśli przychodzi do głowy: dokładnie odwrotnie niż wtedy, kiedy ktoś się topi. Całe życie przemyka mu przed oczami i parę chwil wydaje się wiecznością, bo człowiek ma wtedy tyle myśli.

6.00.

No i pół godziny zleciało jak z bicza trząsł, bo nie miałam żadnych myśli. Uff. Łeb mi pęka. O Boże. Mam nadzieję, że nie obrzygałam sobie płaszcza.

7.00.

Cały problem polega na tym, że lekarze nigdy nie mówią, co się stanie, jak człowiek wypije więcej niż dwie jednostki dziennie, albo – uściślając – całą dopuszczalną tygodniową ilość alkoholu w jedną noc. Czy to znaczy, że gęba ci się zrobi sina, a nochal kartoflowaty jak u krasnoludka, czy też że jesteś alkoholikiem? Ale w tym wypadku wszyscy na wczorajszej imprezie musieliby być alkoholikami. Z tym, że jedyni, którzy tam nie pili, to alkoholicy. Hmm.

7.30.

Może jestem w ciąży i z powodu alkoholu urodzę zdeformowane dziecko. A tam. Nie mogę być w ciąży, bo właśnie 1 18 skończył mi się okres i już nigdy nie będę uprawiała seksu z Markiem. Nigdy. Przenigdy.

8.00.

Najgorzej być samemu w środku nocy i nie mieć z kim pogadać czy spytać, jak bardzo byłam pijana. Pamiętam, że opowiadałam jakieś straszne głupoty. O nie. Przypomniało mi się, że dałam żebrakowi 50 pensów, na co on zamiast: „Dziękuję”, powiedział: „Ale się narąbałaś”. Nagle przypomniało mi się też, że kiedy byłam mała, moja matka powtarzała: „Nie istnieje nic gorszego od pijanej kobiety”. Jestem zapijaczoną łatwą panienką z rynsztoka. Muszę spróbować zasnąć znowu.

10.15.

Sen mi trochę pomógł. Może ten kac już mi przeszedł. Chyba odsłonię firanki. AAAAAAAAA! To nienormalne, żeby rano słońce było takie jasne.

10.30.

Dobra. Za chwilę idę na siłownię i już nigdy w życiu nie wezmę do ust kropli alkoholu, więc to idealny moment na rozpoczęcie diety Scarsdale’ów. Tak więc to, co się stało wczoraj w nocy, było bdb, bo oznacza początek nowego życia. Hurra! Ludzie powiedzą… Oj, telefon.

10.15. To była Shazzer.

– Bridge, czy wczoraj w nocy bardzo się narąbałam? Przez chwilę w ogóle nie mogłam sobie jej przypomnieć.

– Nie, oczywiście, że nie – powiedziałam miło, żeby ją trochę pocieszyć, bo byłam pewna, że gdyby się naprawdę upiła, to bym to zapamiętała. Zebrałam się na odwagę i spytałam: – A ja? Zapadła cisza.

– Nie, byłaś cudowna, naprawdę strasznie słodka. Jak widać dostałam paranoi na tle kaca. Oj, telefon. Może to on. To była moja matka.

– Bridget, co ty, u licha, jeszcze robisz w domu? Masz tu być za godzinę. Tata robi pieczoną Alaskę [27]!

11.30.

O żesz kurwa. W piątek wieczorem zaprosiła mnie na lunch, a ja byłam za bardzo osłabiona, żeby się opierać, a potem za bardzo wkurzona, żeby pamiętać. Nie mogę znowu nie pójść. Mogę? Dobra. Muszę się uspokoić i zjeść jakiś owoc, bo enzymy usuwają toksyny, i wszystko będzie dobrze. Zjem tylko kawałeczek, spróbuję nie zwymiotować, a kiedy wyłonię się z krainy niezdecydowania, oddzwonię do mamy. Za: Będę mogła sprawdzić, czy Wellingtonjest traktowany w sposób, który nie łamie zarządzeń Komisji Równości Rasowej. Będę mogła pogadać z tatą. Będę dobrą córeczką. Nie będę musiała wyżywać się na mamie. Przeciw: Będę musiała przechodzić tortury i męki związane z incydentem Mark / Rebecca. Mogę się porzygać na stół. Znowu telefon. Lepiej, żeby to nie była ona.

– Jak twoja głowa? – To był Tom.

– Dobrze – zaszczebiotałam wesoło, rumieniąc się. – Bo co?

– No, wczoraj nieźle zaszalałaś.

– Shazzer mówiła, że nie.

– Bridget – powiedział Tom – Shazzer tam nie było. Poszła do Met Bar, żeby się spotkać z Simonem, i o ile mi wiadomo, wprawiła się mniej więcej w taki stan jak ty.


3 marca, poniedziałek

59,5 kg (obrzydliwy natychmiastowy przyrost tłuszczu po ociekającym smalcem niedzielnym lunchu u rodziców), papierosy 17 (stan alarmowy), incydenty podczas lunchu u rodziców sugerujące, że w życiu pozostała jeszcze odrobina normalności lub realności 0.

8.00.

Przynajmniej kac zaczyna mi przechodzić. To ogromna ulga wrócić do domu, gdzie jestem dorosłą panią zamku, a nie dzieckiem uwikłanym w gierki innych ludzi. Wczoraj doszłam do wniosku, że nie mam się jak wykręcić z lunchu u mamy, ale przez całą drogę do Grafton Underwood czułam, jak mi żołądek podchodzi do gardła. Wioska wyglądała surrealistycznie sielsko, pełna żonkili, cieplarni, kaczek itd., a także ludzi zawzięcie strzygących żywopłoty – jakby życie było łatwe i przyjemne, nie zdarzały się żadne katastrofy i istniało coś takiego jak Bóg.

– O, cześć, kochanie! Hakuna Matata. Właśnie wróciłam ze sklepu – powiedziała mama, wpychając mnie do kuchni. – Zabrakło mi groszku! Tylko odsłucham sekretarkę. Siedziałam, targana mdłościami, podczas gdy sekretarka ryczała, a mama rzucała się, włączając rozmaite bajery, które zgrzytały i piszczały w mojej i tak już obolałej głowie.

– Pam – odezwała się sekretarka. – Mówi Penny. Znasz tego faceta, który mieszka za rogiem koło garażu? No więc on popełnił samobójstwo z powodu hałasu powstającego przy strzelaniu do rzutków. Piszą o tym w „Kettering Examiner”. O, chciałam jeszcze spytać, czy Merle mogłaby przechować w twojej zamrażarce kilkadziesiąt pasztecików?

– Cześć, Pam! Margo! Już jedziemy! Mogłabyś mi pożyczyć specjalną blachę na szwajcarską roladę na dwudzieste pierwsze urodziny Alison?

Z obłędem w oczach rozejrzałam się po kuchni, osłupiała na myśl o innych światach, jakie się przed nami odsłaniają po odsłuchaniu wiadomości nagranych na sekretarce. Może ktoś powinien zrobić z tego instalację w Saatchi Gallery. Mama pobrzękała trochę w kredensach, po czym wykręciła jakiś numer.

– Margo. Pam. Mam formę na biszkopt, jeśli ci się to na coś przyda. A może użyj blachy do puddingu Yorkshire i wyłóż dno kawałkiem odpornego na tłuszcz papieru?

– Cześć, cześć, bombdibombom – powiedział tata, wtaczając się do kuchni. – Czy ktoś wie, jaki jest kod pocztowy do Barton Seagrave? KT4 HS czy L? O, Bridget, witaj w okopach trzeciej wojny światowej w kuchni. Mau Mau [28] jest w ogrodzie.

– Colin, mógłbyś wylać ten olej z frytkownicy? – poprosiła mama. – Geoffrey mówi, że jak się go dziesięć razy podgrzeje do wysokiej temperatury, to potem trzeba go wylać. A przy okazji, Bridget, kupiłam ci talk. – Podała mi liliową butelkę Yardleya ze złotą zakrętką.

– Po co? – spytałam, łapiąc butelkę z ożywieniem.

– No jak to?! Dla urody i świeżości!

Wrrr. Wrrrr. Aluzja była jasna. Mark umówił się z Rebeccą, bo…

– Sugerujesz, że śmierdzę? – spytałam.

– Ależ skąd, kochanie. – Urwała. – Ale zawsze warto się odświeżyć, prawda?

– Dzień dobry, Bridget! – Una pojawiła się jak grom z jasnego nieba, niosąc talerz z jajkami na twardo. – Pam! Zapomniałam ci powiedzieć, Bili próbuje zmusić radę osiedla, żeby usunęła żużel z jego podjazdu, bo nie zeskrobali nawierzchni i teraz porobiły się wyrwy, więc Eileen pyta, czy mogłabyś im powiedzieć, że dopóki nie położyli kraty, z twojego podjazdu spływała woda? Jak na jarmarku. Normalnie jak na jarmarku. Poczułam się jak pacjent w śpiączce, który zdaniem lekarzy niczego nie słyszy.

– No, Colin, gdzie to mięso? Zaraz tu będą.

– Kto? – spytałam podejrzliwie.

– Państwo Darcy. Una, kapnij trochę kremówki i papryki na te jajka, dobrze?

– Państwo Darcy? Rodzice Marka? Teraz? Dlaczego? W tej samej chwili rozległ się dzwonek do drzwi, który odgrywa całą melodyjkę kuranta z ratusza.

– Jesteśmy starszyzną plemienia! – zaszczebiotała mama, zdejmując fartuszek. – No, do roboty!

– Gdzie Wellington? – syknęłam do mamy.

– Och, jest w ogrodzie, gra w piłkę nożną! Nie lubi tych nasiadówek, kiedy musi sobie z nami strzępić język. Mama i Una popędziły, a tata poklepał mnie po ramieniu.

– Do ataku! – powiedział. Poszłam za nim do zagraconego bibelotami salonu wyłożonego dywanem w esyfloresy, zastanawiając się, czy mam tyle siły i władzy w kończynach, żeby się urwać, ale doszłam do wniosku, że nie. Rodzice Marka, Una i Geoffrey stali w koślawym kółku, trzymając szklaneczki sherry.

– OK, złotko – powiedział tata. – Dam ci drinka. Poznałaś już…? – Ruchem ręki wskazał Elaine. – Wiesz, kochana, strasznie cię przepraszam, znamy się od trzydziestu lat, a ja zupełnie zapomniałem, jak masz na imię. – To co tam u waszego syna? – palnęła Una.

– U mojego syna! Wiecie, żeni się! – odparł admirał Darcy, istny wyjęć. Pokój nagle zawirował mi przed oczami. Żeni się?

– Żeni się? – spytał tata, łapiąc mnie za rękę, podczas gdy ja starałam się głęboko oddychać.

– Och, wiem, wiem – powiedział wesoło admirał Darcy. – Za tymi młodymi trudno już nadążyć: w jednej chwili żeni się z jedną, a już w następnej odchodzi z inną! Prawda, kochanie? – spytał, klepiąc matkę Marka po pupie.

– Wydaje mi się, że Una pytała o Marka, nie o Petera, kochanie – odparła jego żona, rzucając mi pełne zrozumienia spojrzenie. – Peter to nasz drugi syn, który mieszka w Hongkongu. W czerwcu się żeni. No, chłopcy, dajcie Bridget drinka. Potrafią tylko gadać, ale żeby wziąć się do działania, to już nie, prawda? – Spojrzała na mnie ze współczuciem. Niech mnie ktoś stąd zabierze – pomyślałam. Już dłużej nie wytrzymam tych tortur. Chcę jak normalny człowiek położyć się na podłodze w łazience z głową w pobliżu muszli klozetowej.

– Macie ochotę? – spytała Elaine, wyciągając rękę ze srebrnym pudełkiem pełnym papierosów Black Sobranies. – Wiem, że to zabójstwo, aleja mam sześćdziesiąt pięć lat i jeszcze jakoś żyję.

– No, chodźcie i siadajcie! – zarządziła mama, tanecznym krokiem zjawiając się z talerzem wątrobianki. – Uff. – Odstawiła szopkę z kasłaniem i machaniem rękami, po czym powiedziała lodowato: – Prosimy nie palić przy stole, Elaine.

Poszłam za nią do jadalni, gdzie za oknem balkonowym Wellington grał w zdumiewająco wyrafinowaną grę w podrzucanie piłki nogą, ubrany w podkoszulek i niebieskie jedwabne szorty.

– Patrzcie go! Do góry, kolego! – zarechotał Geoffrey, wyglądając przez okno i nie przestając ruszać rękami w kieszeniach. – Do góry.

Usiedliśmy i zaczęliśmy się na siebie głupio gapić. Zupełnie jak na przedślubnym wieczorku zapoznawczym dla szczęśliwych narzeczonych i rodziców, z tym że pan młody dwa dni wcześniej uciekł z jakąś zdzirą.

– No! – odezwała się mama. – Łososia, Elaine?

– Dziękuję – odparła Elaine.

– Parę dni temu byliśmy na Miss Saigon – z niebezpieczną radością wykrzyknęła mama.

– Baa! Musicale. Cholera, nie znoszę ich, banda przeklętych alfonsów – wymamrotał admirał Darcy, a Elaine nałożyła mu porcję łososia.

– Nam się podobało! – powiedziała mama. – W każdym razie… Błędnym wzrokiem wyjrzałam przez okno w poszukiwaniu jakiegoś natchnienia i zauważyłam, że Wellington mi się przygląda. „Pomocy!” – wymówiłam samymi wargami. Skinął głową w stronę kuchni i zniknął.

– Stoją rozkraczeni i się wydzierają! – ryknął admirał, mój beniaminek. – Taki Gilbert i Sullivan. HMS Pinafore to co innego.

– Przepraszam na chwileczkę – powiedziałam i wymknęłam się, ignorując wściekłe Spojrzenie mamy. Wpadłam do kuchni, gdzie już był Wellington. Osunęłam się na zamrażarkę.

– Co? – spytał, intensywnie wpatrując mi się w oczy. – Co się stało?

– Jej się wydaje, że należy do starszyzny plemienia – wyszeptałam. – Wyżywa się na rodzicach Marka, wiesz, tego Marka, którego widzieliśmy… Pokiwał głową.

– Wiem wszystko.

– Co ty jej naopowiadałeś? Ona próbuje zorganizować jakąś naradę plemienną w sprawie jego spotkania z Rebeccą, jakby… W tej samej chwili otworzyły się drzwi do kuchni.

– Bridget! Co ty tu robisz? O. – Mama spostrzegła Wellingtona i stanęła jak wryta.

– Pamelo? – powiedział Wellington. – Co się dzieje?

– No, pomyślałam sobie, że po tym, co mówiłeś, my, dorośli, moglibyśmy… moglibyśmy znaleźć jakieś rozwiązanie! – dokończyła, odzyskując pewność siebie i nawet niemal udało jej się uśmiechnąć.

– Przyjęliście zasady zachowania naszego plemienia?

– No… ja…

– Pamelo. Wasza kultura rozwijała się przez wiele wieków. Kiedy pojawiają się jakieś wpływy z zewnątrz, nie możecie pozwolić, żeby łamały należne wam prawa. Jak już mówiliśmy, celem podróży po świecie jest obserwowanie, a nie niszczenie.

Nie mogłam się nadziwić, jak nowiuteńki walkman CD Wellingtona miał się do tego wszystkiego, ale skruszona mama kiwała głową.

Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby aż tak uległa czyjemuś wpływowi.

– A teraz wracaj do gości i pozostaw romans Bridget swojemu własnemu losowi, jak nakazuje odwieczna tradycja twojego plemienia.

– Cóż, chyba masz rację – zgodziła się, przyklepując sobie włosy.

– Smacznego – dodał Wellington, mrugając do mnie leciutko. Kiedy wróciłam do jadalni, wyglądało na to, że matka Marka już umiejętnie zmieniła temat całej tej szopki.

– Dla mnie absolutną zagadkę stanowi to, jak w tych czasach komuś udaje się wziąć ślub – mówiła. – Gdybym tak wcześnie nie wyszła za mąż, to chyba nigdy bym tego nie zrobiła.

– Och, całkowicie się z tobą zgadzam! – powiedział tata, stanowczo zbyt ochoczo.

– Ja z kolei nie rozumiem, jak to możliwe, że kobieta w wieku Bridget jeszcze sobie nikogo nie przygadała – powiedział wujek Geoffrey. – Nowy Jork. Kosmos. Poooszli, fruuu! „Och, zamknijcie się! Po prostu się zamknijcie!” – miałam ochotę wrzasnąć.

– Teraz młodym jest bardzo ciężko – znowu wtrąciła się Elaine, patrząc na mnie twardo. – Łatwo wyjść za mąż, jak się ma osiemnaście lat, ale kiedy ma się już ukształtowany charakter, człowiekowi trudno się dostosować. Oczywiście nie mam na myśli nikogo z tu obecnych.

– No, mam nadzieję! – ryknął radośnie ojciec Marka, poklepując ją po ramieniu. – Bo inaczej musiałbym cię wymienić na dwie trzydziestoparolatki. Dlaczego tylko mój syn miałby się bawić?! – Skinął z galanterią w moją stronę, na co serce znowu podeszło mi do gardła. Czyżby myślał, że wciąż jesteśmy razem? A może wiedział o Rebecce i wydawało mu się, że Mark chodzi z nami obiema? Dzięki Bogu rozmowa znowu zeszła na HMS Pinafore, potem przeskoczyła na talent piłkarski Wellingtona, stoczyła się na wakacje z golfem Geoffreya i taty, prześlizgnęła przez zielniki, dotknęła podjazdu Billa i w końcu zrobiło się za piętnaście czwarta i cały ten koszmar się skończył. Przy wyjściu Elaine wcisnęła mi w rękę parę Sobranies.

– Myślę, że przydadzą ci się w drodze powrotnej. Mam szczerą nadzieję, że się jeszcze spotkamy. – Co tchnęło we mnie nadzieję, choć nie aż taką, by zbudować na niej swe życie. Niestety, to z Markiem chciałam się znowu spotykać, a nie z jego rodzicami.

– No dobra, kochanie – powiedziała mama, wypadając z kuchni z pudełkiem z Tupperware. – Gdzie masz torebkę?

– Mamo – wysyczałam przez zaciśnięte zęby. – Nie chcę żadnego jedzenia.

– Dobrze się czujesz, kochanie?

– Na tyle, na ile to możliwe w tych okolicznościach – wymamrotałam. Przytuliła mnie. Miłe, ale nieco zaskakujące.

– Wiem, że ci ciężko, ale nie przejmuj się Markiem. Wszystko się ułoży. Jestem tego pewna. – Niedługo się nacieszyłam tą niespotykaną matczyną troską, bo zaraz wykrzyknęła: – No! Hakuna Matata! Nie martw się. Uśmiechnij się! No. Chcesz wziąć parę paczek minestrone? A może trochę herbatników Tuca? Mogę cię przeprosić? Chciałam się dostać do tej szuflady. Ooo, wiesz co? Mam parę steków.

Czy jej się wydaje, że jedzenie jest lepsze od miłości? Przysięgam, że gdybym jeszcze minutę dłużej została w tej kuchni, to chyba bym się porzygała.

– Gdzie tata?

– Och, pewnie w swojej szopie.

– Co?

– W swojej szopie. Przesiaduje tam całymi godzinami, a jak wychodzi, pachnie…

– Czym?

– Niczym, kochanie. Leć już i się pożegnaj, jeśli chcesz.

Na zewnątrz Wellington czytał na ławce „Sunday Telegraph”.

– Dzięki – powiedziałam.

– Nie ma sprawy – odparł, po czym dodał: – To dobra, silna kobieta. Kobieta o dobrym sercu i pełna entuzjazmu, ale może…

– …czasami ma go jakieś czterysta razy za dużo?

– Taa – roześmiał się. O mój Boże, mam nadzieję, że miał na myśli tylko entuzjazm wobec życia. Kiedy podeszłam do szopy, na chwiejnych nogach wyszedł z niej tata nieco zaczerwieniony na twarzy. W środku z taśmy śpiewał Nat King Cole.

– Aaa, wracamy do wielkiego, zadymionego Londynu? – zagadnął, lekko się zakołysał i przytrzymał drzwi szopy. – Jsteśś w dołku, kchanie? – wybełkotał. Pokiwałam głową.

– Ty też? Otoczył mnie ramionami i porządnie wyściskał, jak wtedy, kiedy byłam mała. Zrobiło mi się miło – kochany tatuś.

– Jak ci się udało tak długo wytrzymać z mamą? – szepnęłam, zastanawiając się, co to za słodkawy zapach. Whisky?

– Tnie takie smplikowane – powiedział, znowu się opierając o szopę. Przechylił głowę na bok, słuchając Nat King Cole’ a. – „Najważniejsze – zaczął zawodzić – to nauczyć się kochać i być kochanym”. Mam nadzieję, że ona jeszcze kocha mnie, a nie tego Mau Mau. Potem się pochylił i pocałował mnie.


5 marca, środa

58 kg (dobrze), jedn. alkoholu 0 (doskonale), papierosy 5 (miła, zdrowa liczba), liczba razy przejechanych pod domem Marka Darcy’ego 2 (bdb), liczba razy, kiedy sprawdzałam nazwisko Marka Darcy’ego w książce telefonicznej, żeby się przekonać, czy on jeszcze istnieje 18 (bdb), telefony pod 1471 tylko 12 (lepiej), telefony od Marka 0 (tragedia)

8.30.

W domu. Bardzo mi smutno. Tęsknię za Markiem. Nie odzywał się przez całą niedzielę i poniedziałek, a kiedy wczoraj wieczorem wróciłam z pracy, czekała na mnie wiadomość, że na parę tygodni jedzie do Nowego Jorku. „Więc tym razem chyba naprawdę żegnaj”. Robię, co mogę, żeby nie podupadać na duchu. Odkryłam, że jeżeli rano zaraz po przebudzeniu, jeszcze zanim poczuję pierwsze ukłucie bólu, włączę radio na program Dzisiaj – nawet jeżeli polega on tylko na grze w stylu Just a Minutę, kiedy politycy starają się nie powiedzieć: „Tak”, „Nie” ani nie odpowiedzieć na żadne z pytań – to właściwie udaje mi się uniknąć popadnięcia w obsesyjne błędne koło rozważań „gdyby tylko” i pętlę rozmów przeprowadzonych w wyobraźni z Markiem Darcym, które tylko pogłębiają mój smutek i niemożność wygrzebania się z łóżka. Muszę przyznać, że dziś rano Gordon Brown [29] był bdb w tym programie, długo i bez wahania się rozwodził o euro, czasami urywał albo mówił, co mu ślina na język przyniesie, ale cały czas był spokojny i elokwentny, natomiast John Humphreys jak Leslie Crowther, wrzeszczał w tle: „Tak czy nie? Tak czy nie?” Ciekawe, czy euro to to samo, co wspólna waluta? Pod paroma względami jestem za, bo wtedy byśmy mieli różne monety, to by było całkiem europejskie i eleganckie. Mogliby też pozbyć się tych brązowych, które są za ciężkie, i pięcio oraz dwudziestopensówek, które są za malutkie i zbyt mało warte, żeby sprawiać przyjemność. Hmm. Powinniśmy jednak zachować jednofuntówki, które są fantastyczne, jak suwereny. Czasami, kiedy ci się wydaje, że skończyła się kasa, znajdujesz w torebce 8 funtów! Ale wtedy musieliby zmienić wszystkie bankomaty i… Aaaaaa! Dzwonek do drzwi. Może to Mark przyszedł się pożegnać. To był tylko ten cholerny Gary. W końcu udało mi się z niego wydusić, że przyszedł jedynie po to, żeby powiedzieć, że ta przybudówka będzie kosztować „tylko” 7000 funtów.

– A skąd ja wezmę siedem tysięcy funtów?

– Mogłabyś wziąć drugą hipotekę – powiedział. – To by cię kosztowało tylko dodatkową stówę miesięcznie.

Na szczęście nawet on się zorientował, że już jestem spóźniona do pracy, więc udało mi się go pozbyć. 7000 funtów. No słowo daję.

19.00.

Z powrotem w domu. To nie jest normalne, że traktuję swoją automatyczną sekretarkę jak staroświeckiego partnera: pędzę do niego z pracy, żeby sprawdzić, w jakim jest nastroju, czy brzęczeniem potwierdzi, że jestem kochanym i wartościowym członkiem społeczeństwa, czy będzie pusta i odległa, jak na przykład teraz. Już 42 dzień z rzędu nie ma żadnej wiadomości nie tylko od Marka, ale w ogóle od nikogo. Może poczytam trochę Drogę rzadziej uczęszczaną.

19.06.

Tak, miłość to nie coś, co ci się przydarza, ale coś, co się robi. Czego więc ja nie zrobiłam?

19.08.

Jestem pewną siebie, wrażliwą, odpowiedzialną kobietą sukcesu. Moje poczucie wartości pochodzi nie od innych ludzi, lecz z… z… mojego wnętrza? To nie może być prawda.

19.09.

Ojej, telefon! Może to Mark Darcy!

– Bridget, jakaś ty chuda! – Tom. – Jak się trzymasz, moja maleńka?

– Dennie – powiedziałam, wyjęłam z ust gumę Nicorette i zaczęłam w niej rzeźbić. – Oczywiście.

– Och, daj spokój, Bridget! Mężczyźni! Można ich mieć na pęczki. Jak tam twoja kariera dziennikarska?

– Zadzwoniłam do agenta Colina Firtha i zebrałam wszystkie wycinki. Myślę, że może się zgodzić, bo niedługo wychodzi Fever Pitch i pewnie mu zależy na reklamie.

– I?

– Oddzwonili i powiedzieli, że jest za bardzo zajęty.

– Ha! Właśnie w tej sprawie dzwonię. Jeremy mówi, że zna…

– Tom – powiedziałam groźnie – czy to przypadkiem nie wspominatoza?

– Nie, nie… Nie zamierzam się z nim zejść – skłamał nieudolnie. – No, w każdym razie Jeremy zna takiego faceta, który pracował nad ostatnim filmem z Colinem Firthem, i pyta, czy chcesz, żeby szepnął słówko o tobie?

– Tak! – wykrzyknęłam podniecona. Wiem, że to tylko wymówka Toma, by utrzymać kontakt z Pretensjonalnym Jerome’em, ale takie akty uprzejmości to mieszanina altruizmu i dbania o własne interesy, a poza tym może Colin Firm się zgodzi! Hurra! To będzie dla mnie idealna praca! Będę mogła jeździć po całym świecie i przeprowadzać wywiady ze znanymi ludźmi. A za dodatkowe pieniądze spłacę drugą hipotekę zaciągniętą na pracownię i taras na dachu, a potem rzucę tę znienawidzoną robotę w Sit Up Britain i zacznę pracować w domu. Tak! Wszystko się ułoży! Zadzwonię do Gary’ego. Nie można spodziewać się zmian, dopóki człowiek sam się nie zmieni. Biorę sprawy we własne ręce! Nie będę leżeć w łóżku i się dołować. Wstanę i zrobię coś pożytecznego. Na przykład. Yyy. Pobzykać się? O Boże. Nie mogę znieść myśli o tym, że Mark dzwoni do Rebeki i opowiada, jak mu minął dzień – tak jak przedtem opowiadał to mnie. Nie mogę, nie mogę myśleć negatywnie. Może Mark wcale nie chodzi z Rebeccą, wróci i znowu będzie ze mną! Widzicie? Hurra!


12 marca, środa

58 kg, jedn. alkoholu 4 (ale teraz jestem dziennikarką, więc oczywiście muszę się upijać), papierosy 5, kalorie 1845 (db), światełka na końcu tunelu 1 (b. malutkie).

16.00.

Przed chwilą zadzwonił z pracy Tom.

– Udało się!!

– Co?

– Ten wywiad z Colinem Firthem! Usiadłam wyprostowana na krześle, cała się trzęsąc.

– Tak! Dzwonił ten znajomy Jerome’a i powiedział, że Colin Firth był bardzo miły i jeżeli wywiad ukaże się w „Independent”, to on się zgadza. A ja jutro idę na kolację z Pretensjonalnym Jerome’em!

– Tom, jesteś święty, jesteś samym Bogiem i archaniołem. To co mam teraz robić?

– Zadzwoń do agenta Colina Firma, a potem do Adama z „Independent”. O, a przy okazji, powiedziałem im, że zrobiłaś już mnóstwo wywiadów.

– Ale przecież to nieprawda.

– Och, nie bądź tak cholernie dosłowna, Bridget. Powiedz mu, że zrobiłaś.


18 marca, wtorek

58,5 kg (b. niesprawiedliwa kara), kalorie 1200 (próbuję odroczyć wyrok), hipoteki 2 (hurra!), liczba sypialni w mieszkaniu: niedługo 2 (hurra!). Zadzwoniłam do banku i dostanę drugą hipotekę! Muszę tylko wypełnić parę formularzy, a potem dostanę 7000 funtów, co wypada tylko po 120 funtów miesięcznie! Nie do wiary, że wcześniej o tym nie pomyślałam. Może to będzie odpowiedź na wszystkie moje problemy z debetem!


2 kwietnia, środa

59 kg, kalorie 998 (dziwaczny odwrotny wpływ ilości kalorii na ilość tłuszczu sprawia, że powstrzymywanie się od jedzenia staje się bezsensowne), cuda: wielokrotne, niedawno odkryta radość: nieskończona.

17.00.

Dzieje się coś dziwnego. Wywiad z Colinem Firthem nie tylko dojdzie do skutku, ale do tego w Rzymie! Niedługo powiedzą, że ma mi go udzielić nago w morzu koło jakiejś karaibskiej wyspy, jak w Randce w ciemno. Rozumiem, że Bóg zesłał na mnie jedną łaskę, żeby mi wszystko wynagrodzić, ale to wykracza poza wszelkie normalne religijne przyczyny. Może moje życie pnie się na sam szczyt, by potem puścić się pędem w dół wprost w ramiona śmierci. Może to spóźniony prima aprilis. Przed chwilą zadzwoniłam do Toma, który powiedział, żebym przestała wreszcie wszędzie się dopatrywać jakiegoś podstępu, a wywiad ma się odbyć w Rzymie, bo Colin Firth tam mieszka – faktycznie – i żebym spróbowała się skupić na tym, że postać Colina Firtha nie ogranicza się tylko do jego kreacji pana Darcy’ego. Na przykład ostatnio zagrał w filmie Fever Pitch.

– Tak, tak, tak – przytaknęłam, po czym wyraziłam swoją ogromną wdzięczność za jego pomoc w załatwieniu mi tego wywiadu. – Właśnie dokładnie czegoś takiego potrzebuję! – zawołałam z zapałem. – Czuję się o wiele lepiej, kiedy mogę się skupić na karierze, zamiast obsesyjnie rozmyślać o jakimś facecie.

– Eee, Bridget – powiedział Tom. – Oczywiście wiesz, że Colin Firth ma dziewczynę, prawda? Hmmm.


11 kwietnia, piątek

58 kg, jedn. alkoholu 5 (praktyki dziennikarskie), papierosy 22, kalorie 3844 (A widzicie? A widzicie? Już nigdy w życiu nie przejdę na dietę).

18.00.

Stało się coś cudownego! Przed chwilą rozmawiałam z taką panią z PR i okazało się, że Colin Firth ma w weekend do mnie zadzwonić, żeby się umówić na wywiad! Nie mogę w to uwierzyć. Oczywiście przez cały weekend nie będę mogła wyjść z domu, ale to i lepiej, bo przygotuję się do wywiadu, oglądając na wideo Dumę i uprzedzenie, chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że trzeba będzie porozmawiać i o innych filmach. Tak. To rzeczywiście może być punkt zwrotny w mojej karierze. Jak na ironię, przez jakiś dziwny zbieg okoliczności dzięki panu Darcy’emu zapomnę o Marku Darcym… Telefon! To pewnie pan albo Mark Darcy, muszę szybko włączyć płytę z robiącym wrażenie jazzem albo muzyką poważną. Hmm. To był jakiś cholernie apodyktyczny Michael z „Independent”.

– Słuchaj. Do tej pory nie pracowaliśmy z tobą. Nie zamierzam się z tym cackać. Wracasz samolotem, który zabukowaliśmy dla ciebie na poniedziałek wieczór, siadasz do pisania we wtorek rano i oddajesz nam wywiad do czwartej albo nie pójdzie w ogóle. I masz go pytać o film Fever Pitch. Fever Pitch, w którym, jak wiesz, gra postać, która nie jest panem Darcym.

No i bardzo dobrze. Ooo, telefon. To była Jude. Mają wpaść z Shazzer. Boję się, że się będą śmiać, kiedy zadzwoni pan Darcy, ale z drugiej strony muszę zająć myśli czym innym, bo inaczej chyba pęknę.


12 kwietnia, sobota

58,5 kg (ale do jutra na pewno uda mi się zrzucić 1,5 kg z pomocą diety Szpitala Frankfurter), jedn. alkoholu 3 (bdb), papierosy 2 (dosłownie święta), frankfurterki 12, telefony pod 1471, żeby sprawdzić, czy dzwonił Colin Firth, a ja nie słyszałam, bo nagle i niepostrzeżenie ogłuchłam 7, metry kwadratowe podłogi nie zawalone pudełkami po pizzy, ciuchami, popielniczkami itd. 2 (pod kanapą), liczba powtórek tego fragmentu z Dumy i uprzedzenia, w którym Colin Firth zanurza się w jeziorze 15 (dziennikarka wysokiej klasy), telefony od Colina Firma 0 (do tej pory).

10.00.

Colin Firth nie dzwoni.

10.03.

Wciąż nie dzwoni.

10.07.

Jeszcze nie zadzwonił. Ciekawe, czy jest za wcześnie, żeby obudzić Jude i Shazzer? Może czeka z telefonem do mnie, aż jego dziewczyna pójdzie do sklepu.

11.00.

Z powodu zasadzki na pana Darcy’ego mieszkanie wygląda jak po bombardowaniu: różne rzeczy walają się po salonie, zupełnie jak w filmie Thelma i Louise, kiedy do domu Thelmy wpada policja, Hearvey Keitel czeka, aż zadzwonią, a w tle warkoczą magnetofony. Naprawdę jestem wdzięczna Jude i Shazzer za pomoc i w ogóle, ale to oznacza, że nie mogłam się przygotować do wywiadu, poza nastawieniem psychicznym.

15.00.

Pan Darcy ciągle nie dzwoni.

18.05.

Jeszcze nie zadzwonił. Co ja mam robić? Nawet nie wiem, gdzie się spotykamy.

18.15.

Nie dzwoni. Może jego dziewczyna odmówiła wyjścia do sklepu. Może przez cały weekend uprawiali seks i zajadali się lodami włoskimi, i śmieją się ze mnie za moimi plecami.

18.30.

Jude nagle się obudziła i przyłożyła palce do czoła.

– Musimy lecieć – powiedziała dziwnym, mistycznym głosem.

– Zwariowałaś? – syknęła Sharon. – Lecieć? Odbiło ci?

– Nie – odparła zimno Jude. – Telefon nie dzwoni, bo skupia się na nim zbyt dużo energii.

– Pśśś – parsknęła Sharon.

– Poza tym zaczyna tu śmierdzieć. Musimy posprzątać, żeby umożliwić przepływ energii, a potem pójść na Krwawą Mary – powiedziała, spoglądając na mnie kusząco. Parę minut później byłyśmy już na zewnątrz, mrugając w nieoczekiwanie wiosennej szarówce. Rzuciłam się gwałtownie z powrotem do drzwi, ale Shazzer złapała mnie za rękę.

– Idziemy. Na. Krwawą. Mary – syknęła, ciągnąc mnie przez ulicę jak jakiś potężny policjant. Czternaście minut później byłyśmy w domu. Popędziłam do telefonu i zamarłam. Migała lampka na sekretarce.

– A widzicie – powiedziała Jude potwornie mądrym tonem. – A widzicie. Trzęsącymi się rękami, jakby to był niewypał, Shazzer przycisnęła guzik NOWA WIADOMOŚĆ.

– Cześć, Bridget, mówi Colin Firth. – Odskoczyłyśmy jak oparzone. To był pan Darcy. Ten sam bajerancki, głęboki, luzacki głos, którym w BBC oświadczał się Elizabeth Bennet. Bridget. Ja. Pan Darcy powiedział „Bridget”. Na mojej sekretarce. – Zdaje się, że w poniedziałek przyjeżdżasz do Rzymu, żeby przeprowadzić ze mną wywiad – ciągnął. – Dzwonię, żeby się umówić. Jest taki plac, który się nazywa Piazza Navona, łatwo go znaleźć, jadąc taksówką. Spotkajmy się o 16.30 koło fontanny. Miłej podróży.

– 1471,1471 – wybełkotała Jude.- 1471, szybko, szybko. Nie, wyjmij kasetę, wyjmij kasetę!

– Oddzwoń! – wrzasnęła Sharon jak esesman oprawca. – Oddzwoń i poproś, żebyście się spotkali w fontannie. O Jezuniu.

Telefon zadzwonił znowu. Stałyśmy jak głupie, z rozdziawionymi ustami. Po chwili rozległ się głos Toma:

– Cześć, ślicznotki! Mówi pan Darcy. Dzwonię tylko, żeby spytać, czy ktoś mógłby ze mnie zdjąć tę mokrą koszulę.

Shazzer nagle otrząsnęła się z transu.

– Przerwijcie mu, przerwijcie mu! – krzyknęła, rzucając się do słuchawki. – Zamknij się, Tom, zamknij się, zamknij się. Ale było już za późno. Moje nagranie z głosem pana Darcy’ego mówiącego „Bridget” i proszącego mnie o spotkanie w Rzymie przy fontannie zostało stracone już na zawsze. I nikt na całym świecie nie może tego odwrócić. Nikt. Nikt.

Загрузка...