Obaj oficerowie milicji, podpułkownik Janusz Kaczanowski i porucznik Stanisław Motyka, już przed ósmą rano byli w budynku komendy miejskiej MO w Zakopanem. Porucznik zastanawiał się, czy Szwedzi się zjawią i który z nich przyjdzie pierwszy. Podpułkownik spokojnie przeglądał poranną prasę i półsłówkami odpowiadał młodszemu koledze. Nie zaspokoił jego ciekawości.
– Idzie Persson! – w pewnej chwili zawołał Motyka. – Jednak się załamał! Na pewno woli dobrowolnie przyznać się do zbrodni, niż czekać do jutra, do momentu aresztowania. Byłem pewien, że to on i że przyjdzie pierwszy.
– Wczoraj – spokojnie odpowiedział podpułkownik – chcieliście się, poruczniku, zakładać ze mną, że pierwszy przyjdzie tutaj Marek Daniec.
– Ale jednak nie omyliłem się co do osoby mordercy.
Podpułkownik nic nie odpowiedział, bo właśnie drzwi się otworzyły i wszedł szwedzki przemysłowiec. Kaczanowski powitał go uprzejmie i wskazał krzesło stojące przed biurkiem, podsunął papierosy i zaproponował kawę. Porucznika zdziwiło takie przyjmowanie „mordercy”, ale nie odezwał się. „Szwed zapalił papierosa, wymówił się jednak od kawy.
– Pan pułkownik zapewnie domyśla się, w jakim celu tutaj przyszedłem. Proszę mnie także traktować jak te małe mrówki z piramidy Chefrena. Ale nie tylko. Przyszedłem także, aby ratować własną głowę. Zdaję sobie jednak sprawę, że to, co powiem, wcale mnie nie uniewinni w waszych oczach. Ale zapewniam pana, że tym razem będę mówił całą prawdę.
– Słucham pana – podpułkownik spokojnie przyjął tę deklarację – poruczniku, proszę prowadzić protokół przesłuchania świadka.
– Zacznę od Sztokholmu. Wspominałem, że nasze małżeństwo z Gunhild było bardzo złe. Wina chyba leżała po obu stronach. Bogata dziedziczka milionowej fortuny kupiła sobie ładnego, ale biednego jak mysz kościelna chłopaka. Często też dawała mu do zrozumienia, że jest zależny od każdego jej kaprysu. A chłopak także nie myślał o miłości, lecz o zdobyciu pieniędzy i zrobieniu kariery. Rzeczywiście, zostałem generalnym dyrektorem wielkiego koncernu. Ale nadal nie mam nic. Testament starego Thorstena Berggrena zatrzasnął kasę pancerną przed moim nosem. Jeżeli wyleciałbym z tej posady, a to w każdej chwili mógł sprawić kaprys Gunhild, zostaję z powrotem niczym. Bo chociaż prowadzę ten koncern bardzo dobrze, podwoiłem obroty, to jednak przy tych układach, jakie panują w Szwecji, żaden wielki przemysłowiec nie zaoferowałby mi jakiegokolwiek przyzwoitszego zajęcia. Byłbym po prostu człowiekiem wyrzuconym za burtę. Mógłbym najwyżej liczyć na jakąś posadę państwową i to niezbyt wysokiego szczebla. A przecież przez te minione lata przyzwyczaiłem się do pewnej stopy życiowej, posiadania i wydawania pieniędzy. A na dobitek zakochałem się.
Podpułkownik słuchał w milczeniu.
– Wyratować mnie z tej matni mógł jedynie rozwód i to z winy Gunhild. Ułożyłem więc plan pod-
sunięcia jej jakiegoś przystojnego chłopaka, żeby się zakochała i zaczęła mnie zdradzać. Wtenczas straciłaby tę przewagę nade mną, jaką jej dawały akcje, którymi mogła rozporządzać. Nie traciłaby przynależnej do tych akcji dywidendy, ale głosami na walnym zebraniu akcjonariuszy to ja bym rozporządzał. Tak to chytrze przemyślał mój teść.
– Aż do pełnoletności syna?
– Aż do momentu, kiedy syn będzie zdolny i będzie chciał objąć zarząd koncernu. To jeszcze dość daleka przyszłość. Wybrałem Polskę, bo wiedziałem, że Polacy mają wielkie powodzenie u naszych dziewcząt, W ten sposób doszliśmy do Andrzeja Szaflara i mojego z nim układu. Jednakże przewodnik najwidoczniej uznał, że wystarczy mu te siedemset dolarów, które ode mnie dostał tytułem zadatku i wcale nie kwapił się z wykonaniem powierzonego mu zadania.
– A może po prostu zakochał się w Gunhild?
– Gdybym o tym wiedział, cała sprawa dałaby się rozwiązać za pomocą układów między nami. To byłoby najlepsze wyjście. Jaki byłem głupi, że o tym nie pomyślałem. Ale tego już się nie odwróci. To wszystko, co teraz powiedziałem, jest tłem do wydarzeń, jakie rozegrały się tamtego tragicznego wieczoru.
– Jak to było naprawdę?
– Jak zwykle Gunhild poszła tańczyć z Andrzejem. Wróciła i siedziała przez pewien czas przy stoliku. Potem Szaflar znowu się zjawił i znowu ją poprosił. Po skończonej muzyce żona nie powróciła. Kiedy znowu zagrali, także nie widziałem jej na parkiecie. Wtedy właśnie poszedłem do barku na drinka z Margaretą. Upłynęło co najrnniej dwadzieścia minut, może pół godziny. Orkiestra zdążyła parę razy zagrać, a Gunhild ani Szaflara nie było widać. Pomyślałem, że jednak Polak spełnił obietnicę i zabrał Gunhild do swojego mieszkania. Zostawiłem Margaretę przy bar ku i zszedłem na dół, aby sprawdzić czy ich okrycia są w szatni. Znałem przecież kolorową kurtkę Szafłara i wiedziałem, gdzie wisi płaszcz żony. Kiedy znalazłem się w holu, zobaczyłem Gunhild siedzącą na jednym z foteli.
– Samą czy z Andrzejem Szaflarem?
– Siedziała sama i wydawało mi się, że przed tym płakała, bo starannie wycierała oczy. Przy twarzy miała prawą rękę, w której trzymała chusteczkę. Od razu zauważyłem brak złotej bransoletki. Gunhild ten klejnot nosiła na prawej ręce, bo na lewej znajdował się zegarek.
– Pan rozmawiał z żoną?
– Podszedłem do niej i zapytałem: „Gdzie twoja bransoletka? Zgubiłaś ją?” Ona spojrzała na mnie tak jakoś dziwnie, że się przestraszyłem. Powiedziała: „Wiem wszystko. Tyś mu płacił, aby był podły. Ja mu zapłaciłam, że jest taki szlachetny. A ze sobą porozmawiamy w Sztokholmie. Na najbliższym posiedzeniu rady nadzorczej koncernu”. We mnie jakby piorun strzelił. Na pewno w tamtej chwili życzyłem jej śmierci, ale przysięgam, nawet jej nie dotknąłem. A ona wstała z fotela, przeszła koło mnie jak gdybym był powietrzem i zeszła schodami na dół.
– Pan poszedł za nią?
– Nie. Stałem jak słup soli. Dobrze przecież zrozumiałem. To był mój koniec. Tylko się powiesić albo strzelić sobie w łeb. Doskonale znałem Gunhild i wiedziałem, że o jakimkolwiek porozumieniu z nią nie może być mowy. W radzie nadzorczej koncernu zasiadali poza Gurmild jej najbliżsi krewni, bo wszystkie akcje są w posiadaniu jednej rodziny. Stary Thorsten Berggren miał bezwzględną ich większość. Tymi głosami, każda akcja jeden głos, Gunhild mogła swobodnie rozporządzać. Tamci krewni, nie powiem, lubili mnie. Robiłem im najrozmaitsze grzeczności. Opłacała całą ich służbę, ich samochody były na etacie koncernu. Wysyłałem ich za granicę jako reprezentantów firmy, aby mogli za darmo spędzać urlopy. Ale co z tego, że mnie lubili? Wiedziałem, że nikt otwarcie nie wystąpi w mojej obronie. Nikt nie będzie chciał narazić się Gunhild.
– Chyba pan jednak trochę przesadził z tą swoją katastrofą. Jako naczelny dyrektor miał pan bardzo wysokie pobory. Na pewno jakieś poważne oszczędności.
– Pobory nominalne były bardzo wysokie. To prawda. Ale podatki zabierały z tego przeszło siedemdziesiąt procent. A resztę wydawałem. Przyznaję, że to w mojej sytuacji było głupotą. Byłem zbyt pewny siebie. Spore pieniądze przegrałem w karty. Ruletka to także kosztowna zabawa. Nie jestem bez grosza. Ale tracąc moje stanowisko, nie mam żadnych perspektyw na przyszłość.
– Czy po Gunhild ktoś jeszcze zszedł na dół do toalet?
– Na pewno nie.
– Ani mężczyzna, ani kobieta? Niech pan sobie dobrze przypomni?
– Na pewno nikt. Przy szatni było sporo osób, które wyszły z kawiarni, ale na dół nie zeszła ani jedna z nich.
– A pan?
– Ja, kiedy wreszcie trochę oprzytomniałem po ciosie, jaki mnie spotkał, jak pijany poszedłem na górę. Kiedy wracałem do naszego stolika, zaczepił mnie jakiś Austriak, którego poznałem, bo także mieszkał w „Kasprowym”. Ale o czym rozmawialiśmy, nie pamiętam ani słowa. Dużo wysiłku kosztowało mnie zachowanie spokoju, aby nasze towarzystwo nie widziało, jak bardzo jestem zdenerwowany. Piłem koniak i kawę.
– Czy orkiestra wtedy grała, czy już poszła na kolację?
– Chyba przestała grać, kiedy usiadłem przy stoliku. Ale nie pamiętam. Byłem w takim stanie, że różne szczegóły po prostu nie trafiały do mojej świadomości. Niewiele jednak czasu upłynęło, kiedy Marek Daniec zerwał się nagle z miejsca i przetłumaczył, że jakaś dziewczyna krzyczy, iż w toalecie leży zamordowana kobieta. Ponieważ Gunhild nie wróciła do nas, pobiegliśmy na dół. Szatniarz nikogo nie dopuszczał do schodów. Wkrótce zjawiła się milicja z panem porucznikiem.
– Pan zszedł ze mną na dół – dodał porucznik.
– Tak. Przyznaję, że kiedy zobaczyłem Gunhild martwą na podłodze, nie wiedziałem, bzy się martwić, czy też cieszyć. Ale przede wszystkim ogarnęło mnie przerażenie. Zrozumiałem, że prędzej czy później prowadzący śledztwo dogrzebią się do mojej sytuacji zarówno małżeńskiej, jak i finansowej. Jeżeli nie znajdą innego sprawcy, mnie postawią zarzut zamordowania żony.
– Pan sugerował milicji zbrodnię połączoną ze zrabowaniem złotej bransoletki. Przecież pan wiedział z ust żony, że ten klejnot podarowała Andrzejowi Szaflarowi.
– Tak. Przyznaję, że świadomie wprowadziłem władze śledcze w błąd. Chodziło mi o zyskanie na czasie. Żeby móc przemyśleć spokojnie, co robić dalej.
– I do czego pan doszedł?
– Że nie należy zmieniać tych zeznań. Niech milicja nadal szuka bransoletki i zabójcy.
– Pan się orientował, że w ten sposób pan rzuca podejrzenie na Andrzeja Szaflara.
– Byłem pewien, że potrafi on schować zarówno bransoletkę, jak i dolary tak, aby nikt ich nie potrafił znaleźć. Ale Szaflar okazał się zupełnym niezdarą. Liczyłem także, że zdołamy wyjechać do Szwecji.
– Żeby uciec od polskiej milicji?
– Nie uważałem tego za ucieczkę. Przecież byłem człowiekiem niewinnym popełnienia tej zbrodni i tylko obawiałem się, że mnie oskarżą i skażą niewinnego, bo pozory przemawiały przeciwko mnie. Liczyłem się z aresztowaniem. Kiedy zobaczyłem w rękach pana pułkownika ten klejnot, byłem pewien, że przyjechaliście po mnie.
– Jest pan jednak na wolności.
– Gdyby udało mi się wyjechać do Szwecji, natychmiast poinformowałbym polską ambasadę, że Gunhild podarowała tę bransoletkę Andrzejowi Szaflarowi. Moim zdaniem Szaflar w ogóle był wolny od podejrzeń. Gdybyście nie znaleźli u niego tego klejnotu i gdyby tak głupio nie znikł z Zakopanego, nic nie moglibyście mu zrobić. Miał przecież alibi. W chwili śmierci Gunhild nie było go w lokalu. On sam postawił się w dwuznacznej sytuacji nie umiejąc schować biżuterii i pieniędzy, tak że wpadły w wasze ręce.
– Artykuł dwieście czterdziesty siódmy polskiego kodeksu karnego za fałszywe zeznania przewiduje karę pozbawienia wolności do lat pięciu. Był pan o tym uprzedzony, kiedy go przesłuchiwałem. A pomimo to świadomie wprowadzał pan nas w błąd. Pan podpisał te fałszywe zeznania.
– Jestem gotów ponieść konsekwencję mojego czynu. Także gotów jestem wynagrodzić panu Andrzejowi Szaflarowi te szkody materialne i moralne, jakie przeze mnie poniósł.
– Nie przypuszczam, aby Szaflar wniósł z tego tytułu jakieś pretensje. Mogę także pana pocieszyć, że sąd może zastosować nadzwyczajne złagodzenie kary, a nawet odstąpić od jej wymierzenia, jeżeli świadek dobrowolnie sprostuje fałszywe zeznania przed rozstrzygnięciem sprawy, a tak właśnie pan uczynił.
– Dziękuję panu.
– Czy pana żona zawsze nosiła takie pantofelki na wysokich obcasach?
– Zawsze. Jak na Szwedkę była ona dość niska, chociaż u was uchodziłaby za osobę o średnim wzroście. Usiłowała to nadrobić obuwiem. Sprowadzała je sobie z Paryża, gdzie robiono te buty na zamówienie.
– Czy żona jeździła na nartach albo uprawiała jakieś inne sporty?
– Raczej nie. Nie ma wprawdzie Szweda, który by nie miał nart na nogach, ale od lat Gunhiid tym się nie entuzjazmowała. Grała trochę w tenisa, bo to jest modne. Ale raczej chodziło jej o pokazanie się od czasu do czasu na kortach w wytwornym towarzystwie, niż o samą grę czy sport. Natomiast taniec był pasją jej życia. Kiedy widziałem, jak oni z tym Szaflarem tańczą, byłem pewien, że mój plan powiedzie się w stu procentach. A tymczasem sam spaskudziłem wszystko.
– No cóż – podsumował podpułkownik – sądzę, że na tym możemy skończyć to przesłuchanie.
– Przysięgam, że powiedziałem prawdę.
– W tym pokoju wielu ludzi przysięgało. I bardzo wielu fałszywie. Ale ja wierzę, że tym razem powiedział pan prawdę. Może nie całą, ale wyłącznie prawdę.
– Wiem. To, co powiedziałem, wcale nie wyjaśnia zagadki śmierci Gunhiid. Ja na tej śmierci odniosłem korzyść. Moje zeznania obciążają mnie jeszcze bardziej niż poprzednie fałszywe twierdzenia. Pan pułkownik uwierzył w to, co zostało zapisane teraz w protokole, ale pan nadal nie wierzy, że nie jestem mordercą własnej żony.
– Przecież nie postawiłem panu pytania, czy pan się przyznaje do zabójstwa Gunhiid Persson przez zadanie jej ciosu w prawą skroń, co spowodowało natychmiastowy zgon denatki. Gdybym nadal podejrzewał pana, a szczerze przyznaję, były takie momenty, to pytanie na pewno by tu padło.
– Pan mnie zaaresztuje?
– Nie. Po podpisaniu protokołu, który właśnie porucznik Motyka wykańcza, jest pan wolny i może pan już dzisiaj zamawiać na pojutrze bilety do Warszawy bądź od razu do Sztokholmu. Formalności związane z wydaniem ciała są także załatwione.
– Jesteśmy tu samochodami i nie ma potrzeby zamawiania biletów.
– Tym lepiej. Pozostaje zatem sprawa transportu zwłok. Ale pan Marek Daniec potrafi się z tym uporać.
– To może moglibyśmy wyjechać jutro? Mam kilka rozmów w Warszawie. Nawiązałem z waszymi przedstawicielami handlowymi obiecujące kontakty.
– Jutro niemożliwe. Jutro nastąpi zaaresztowanie sprawcy zabójstwa. Ogromnie mi przykro, ale jeszcze was muszę zatrzymać. Dopiero pojutrze będziecie mogli wyjechać.
– Pan pułkownik go wypuścił? – dziwił się porucznik, kiedy za Szwedem zamknęły się drzwi.
– A co miałem z nim zrobić?
– Po tych jego zeznaniach nabrałem pewności, że on jest zabójcą. Po co czekać do jutra? Sam się podłożył. To jasne. Żona zeszła na dół do toalety. On polazł za nią. Zobaczył, że na dole nikogo nie ma i uderzył. Nie przeczę, mógł działać w uniesieniu. Mógł mieć w chwili popełniania zbrodni zmniejszoną poczytalność. To wszystko sąd rozpatrzy. Biegli będą się wymądrzali, adwokaci, a stać go na najlepszych w Polsce, będą go wybraniali jak tylko można. Niemniej, to jest zabójca.
– Oj poruczniku, poruczniku – śmiał się podpuł kownik – szkoda, że tu nigdzie nie ma młotka. Dałbym go wam, żebyście sobie tego Perssona wybili wreszcie z głowy. Tylko dlatego nie wiecie, kto zabił Gunhild, że ciągle sugerujecie się dyrektorem koncernu i tym, że na tej śmierci on skorzystał.
– Ja się zabiję! Pan pułkownik ciągle ze mnie żarty stroi.
– Wcale nie żartuję. Powtarzam, Rolf Persson nie jest najbardziej świetlaną postacią w Szwecji. Ta śmierć była dla niego ratunkiem. Ale on nie jest jej sprawcą.
– A kto?
Podpułkownik nie chciał jednak odpowiedzieć na to pytanie.
– Pan pułkownik wczoraj mówił o tym ciosie karate twierdząc, że to także klucz do rozwiązania zagadki. A tymczasem wszyscy, których mogliśmy podejrzewać o dokonanie tego morderstwa i także wszyscy inni świadkowie są praworęczni. Nie ma wśród nich ani jednego mańkuta.
– Właśnie w tym tkwi istota sprawy – pułkownik widział, że jego młodego pomocnika ciekawość aż pali, ale nie chciał mu ułatwić odgadnięcia zagadki.
– Doktor Świątek wyraźnie stwierdził, że cios karate musiał być zadany przez mańkuta. A przecież nasz lekarz zna się na tym. Sam jest karateką. Zresztą Sven Breman także potwierdził tę opinię. Wydaje się, że można im wierzyć bez zastrzeżeń.
– Jeśli chodzi o znajomość walki karate, na pewno.
– Im dalej, tym mniej rozumiem.
– Widzicie, poruczniku – podpułkownikowi zrobiło się żal młodego człowieka – protokół oględzin zwłok jest dokumentem urzędowym, sporządzonym przez biegłego, w naszym wypadku przez doktora Świątka. Tego dokumentu zakwestionować nie można.
– Dobrze znam to świadectwo.
– Myśmy go nie tylko nie zakwestionowali, ale poszliśmy dużo dalej. Przyjęliśmy za pewnik to, co doktor Świątek mówił, czego jednak nie napisał w swoim protokole.
– O czym nie napisał?
– Doktor Świątek zgodnie z przeprowadzoną sekcją zwłok stwierdził, że powodem śmierci Gunhild Persson było uderzenie w prawą skroń. Spowodowało ono złamanie kości ciemieniowej i natychmiastowy zgon.
– To jest w protokole.
– Tak. Ale doktor Świątek nigdzie nie napisał, że był to cios karate zadany przez mańkuta. Wyraził jedynie takie przypuszczenie jako znawca tej dyscypliny sportu, bądź tego sposobu walki. A myśmy to wzięli za pewnik i wiele naszych wysiłków poświęciliśmy na szukanie karateki. Po prostu zasugerowaliśmy się słowami znanego nam, doskonałego lekarza i sportowca. A prowadzącemu śledztwo nie wolno się niczym sugerować.
– Pan pułkownik uważa, że to nie uderzenie karate zabiło Gunhild Persson? – porucznik był zupełnie zbity z tropu.
Kaczanowski nie zdążył odpowiedzieć, bo rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju wszedł Marek Daniec.