Rozdział III

Mówią Szwedzi

Przy sprawdzaniu personaliów przesłuchiwanego padło pytanie:

– Wykształcenie?

– Inżynier mechanik – odpowiedział Marek Daniec – skończyłem uczelnię w Lund.

– Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, w tych tragicznych okolicznościach w holu hotelu „Nosal”, przedstawił się pan jako sekretarz osobisty Rolfa Perssona.

– Bo naprawdę pełnię taką funkcję.

– Inżynier mechanik?

Marek Daniec uśmiechnął się gorzko:

– Pan ciągle rozumuje polskimi kategoriami. W Szwecji młody człowiek z dyplomem, jeżeli nie chce być bezrobotnym, musi brać taką pracę, jaką uda mu się znaleźć. Zresztą posada u pana Perssona jest znacznie lepsza niż gdzie indziej i daje perspektywy, że z czasem otrzymam u niego stanowisko odpowiadające mojemu wykształceniu. Na razie trzeba czekać.

– Kim właściwie jest Rolf Persson?

– Generalnym dyrektorem „Szwedzkich Zakładów Łożysk Kulkowych”. To wielki koncern dzisiaj nie ograniczający się już tylko do łożysk tocznych, ale między innymi produkujący silniki elektryczne, a nawet podzespoły do układów scalonych. Łożyska pozo stały jedynie dość niewielką częścią całej produkcji i słowem w nazwie firmy. Zakłady są spółką akcyjną, ale wszystkie akcje znajdują się w ręku rodziny. Jednej z tych trzydziestu rodzin, które rządzą Szwecją. I muszę stwierdzić, że w tym stwierdzeniu niewiele jest przesady.

– Skąd pan tak dobrze włada polskim? Nazwisko także ma pan bardziej słowiańskie niż skandynawskie.

– Moi rodzice byli więźniami hitlerowskich obozów koncentracyjnych. Pod koniec wojny prezesowi Szwedzkiego Czerwonego Krzyża, zresztą bratankowi ówczesnego króla szwedzkiego Gustawa V, udało się namówić Himmlera do wyrażenia zgody na ewakuację do Szwecji około dwudziestu tysięcy więźniów. Wśród tych więźniów byli właśnie moi rodzice. Poznali się i pobrali w Szwecji i tam też pozostali przyjmując obywatelstwo szwedzkie. Właśnie fakt, że znam język polski, zadecydował o otrzymaniu pracy u pana Perssona, którego z Polską łączą różne kontakty handlowe.

– A pan Osterman?

– To także poważny szwedzki przemysłowiec. Właściciel stalowni. Wytwarza się tam różne gatunki stali szlachetnej. Co najmniej połowę produkowanych na świecie żyletek wyrabia się właśnie z jego stali. Między innymi chyba i polskie polsilvery. Nasz koncern jest bardzo ściśle związany ze stalowniami Ostermana.

– A pani Margareta Andersson?

Marek pozwolił sobie na uśmiech:

– Jest sekretarką Ostermana i panną do towarzystwa Ingi Osterman. Naturalnie tylko tutaj, w Zakopanem.

– Bardzo przystojna dziewczyna.

– Nie w moim guście. A także, zapewniam pana, nie w guście Ostermana.

– Wracajmy jednak do wypadków tamtej nocy.

Proszę mi szczegółowo opowiedzieć cały przebieg waszego pobytu w „Nosalu”.

– Jak zwykle przyjechaliśmy do „Nosala” gdzieś po godzinie ósmej wieczorem…

– Od dawna – przerwał porucznik – odwiedzaliście ten lokal?

– Do Zakopanego przyjechaliśmy przed dziewięciu dniami. Zaraz na drugi dzień jedliśmy kolację w „Nosalu”. To ja zaproponowałem, by nie spożywać wszystkich posiłków w „Kasprowym”, ale także odwiedzać i inne zakopiańskie lokale. I tak już przyjęło się, że pozostaliśmy przy „Nosalu”.

– Dlaczego?

– Pani Gunhild Persson bardzo ten lokal przypadł do gustu.

– Lokal czy Jędrek Szaflar?

– Nie wiem – wykręcił się Daniec.

– Czy Szaflar przysiadał się do waszego stolika?

– Raz czy dwa razy na zaproszenie pana Perssona. Ale raczej tego unikał.

– Dlaczego! Czy dlatego, że flirtował z jego żoną?

– Pan Szaflar jest bardzo ambitnym człowiekiem. Krępował się jeść i pić za cudze pieniądze. A jego samego przecież nie stać by było na regulowanie takich rachunków. Co zaś do tego, jak pan to mówi „flirtu”, pan się myli. To właśnie pan Persson, który sam rzadko tańczy, a wiedział, jaką amatorką tańca jest jego małżonka, zawsze namawiał Szaflara i panią. Gunhild do wyjścia na parkiet. Zawsze też zapraszał pana Andrzeja na następny wieczór w „Nosalu”. Zresztą i we dnie widywaliśmy się z panem Szaflarem, który oprowadzał nas po Tatrach. Po prostu przyłączaliśmy się do wycieczek jego grupy.

– Wszyscy?

– Pan Persson nie był zwolennikiem zbyt „stromych” spacerów. Ale pani Gunhild i Ostermanowie


chętnie uczestniczyli w tych wyprawach. Ja także, jeżeli nie miałem jakichś spraw do załatwienia, z wielką przyjemnością wędrowałem po górach. Wprawdzie już parokrotnie byłem w Zakopanem, ale dopiero teraz pod kierunkiem tak wytrawnego przewodnika poznawałem piękno Tatr.

– A Margareta Andersson?

– Jej, niestety, serce nie pozwalało brać udziału w tych wycieczkach.

– Wracajmy do tamtego wieczoru.

– Jak już powiedziałem, przybyliśmy do „Nosala” około ósmej. Stolik na nas czekał. Zaraz zjawił się kierownik sali, który nas poinformował, jakie to smakowitości kucharz specjalnie dla nas przygotował. Całe towarzystwo miało dobry nastrój. Trochę się piło, jedzenie było naprawdę doskonałe. Panie trochę tańczyły. Nawet panowie Osterman i Persson puścili się w tany.

– A pani Gunhild?

– Jeden raz zatańczyła z Ostermanem. Później, kiedy zjawił się pan Szaflar, tańczyła jedynie z nim.

– Czy Szaflar przysiadł się do was?

– Kiedy pewnego razu odprowadzał na miejsce panią Gunhild, pan Persson prawie siłą usadził go na wolnym krześle, zmusił do wypicia kieliszka koniaku i zjedzenia jakiejś przekąski. Szaflar zawsze siedział w kawiarni i jedynie, kiedy orkiestra zaczynała grać, przechodził do restauracji. Więc i teraz po wypiciu tego drinka wymówił się od dalszego asystowania nam, tłumacząc, że w kawiarni czekają na niego przyjaciele. Zrozumiałem to jako wybieg. W kawiarni można spędzić wieczór przy pół czarnej. Nie to, co w restauracji.

– Tak więc tańczyliście i ucztowaliście. Wreszcie nadeszła pora, kiedy orkiestra grała ostatni raz przed kolacją. Co się wtedy działo przy waszym stoliku?


– Siedzieliśmy w piątkę. Nie było pani Gunhild.

– Czy tańczyła?

– O ile sobie przypominam, to pani Persson w ogóle w czasie poprzedniej przerwy nie wróciła do stolika. Tańczyła z panem Szaflarem.

– A ten taniec… widział ją pan wtedy na parkiecie?

– Chyba nie, ale nie jestem pewien.

– W czasie tego wieczoru odwiedzaliście barek?

– Ja tam nie byłem. Ostermanowie chyba także nie. Natomiast pan Persson po zatańczeniu z Margaretą wstąpił do barku na jedną whisky.

– Kiedy to było?

– Licząc tańcami, to poprosił dziewczynę wtedy, kiedy orkiestra grała trzeci kawałek przed udaniem się na kolację.

– A wrócili?

– Chyba w czasie ostatniej przerwy przed kolacją muzyków.

– Wtedy, kiedy pani Persson była nieobecna?

– Tak.

– Co było dalej?

– Kiedy orkiestra skończyła grać i odłożyła instrumenty, patrzyłem na pary wracające z parkietu. Ale nigdzie nie dostrzegłem pani Gunhild ani jej tancerza. Ta nieobecność nie wywołała żadnego zaniepokojenia w naszym towarzystwie. Zaraz potem na salę weszła jakaś pani i powiedziała, że na dole leży zamordowana kobieta. To już nas zaniepokoiło. Zeszedłem na dół i tam usłyszałem, że „zabito Szwedkę”. Natychmiast wywołałem pana Perssona i usiłowaliśmy zejść na dół schodami prowadzącymi do toalety. Ale szatniarz nas nie puszczał. Wtedy nadeszła milicja.

– Czy pani Persson miała tego dnia na ręku złotą bransoletkę?

– Na pewno miała. Pamiętam bardzo dobrze. Zresz tą pani Persson w ogóle nie rozstawała się z tym klejnotem.

– Miała inną elegancką biżuterię.

– Czego nie można powiedzieć o tej bransoletce. Była bardzo droga, ale brzydka. To podobno pamiątka po matce, która umarła młodo i ten klejnot kupiła wtedy, kiedy nagle przyszło bogactwo. Zakłady były dawniej małą fabryczką. Dwie wojny światowe, podczas których Szwecji udało się zachować neutralność, zamieniły je w wielki koncern przemysłowy. Do bogactwa trzeba się także przyzwyczaić i umieć nie demonstrować go. Bransoletka pochodziła z okresu, kiedy bogactwo już było, ale tej drugiej cechy jeszcze brakowało.

– Państwo Persson mają dzieci?

– Syna. Chłopak ma czternaście lat.

– Czy zna pan Franciszka Bujaka nazywanego Karate?

– Znam.

– Pan załatwiał z nim jakieś interesy?

– Zdaje mi się, że polskie prawo pozwala uchylić się od odpowiedzi, jeśliby to mogło zaszkodzić odpowiadającemu.

– Dobrze pan zna polskie przepisy. Ale ja prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa i nie obchodzą mnie jakieś czarnogiełdowe machlojki.

– Tu machlojek nie było żadnych. Po prostu w kasie „Pewexu” wymieniałem dolary na bony. Bony dawałem do sprzedaży panu Bujakowi. Nie będę przecież sprzedawał bonów stojąc na ulicy.

Porucznik uśmiechnął się.

– Powiedzmy, że pan zeznał prawdę. To i tak z tymi bonami nie jest w porządku. Cudzoziemcy nie wymieniają swoich walut na bony.

– Na kasach „Pewexu” nie ma żadnej informacji, że cudzoziemiec nie może dokonać takiej wymiany.


Oficer milicji machnął ręką.

– Nie chodzi mi o to. Czy wczoraj miał pan jakieś kontakty z Frankiem Karate?

– Rozmawiałem z nim jedynie przez chwilę. Powiedziałem mu, że nic dla niego nie mam i pożegnaliśmy się.

– Kiedy to było? Czy on podszedł do waszego stolika?

– Nie. Wszedł na salę i z daleka kiwnął na mnie. Rozmawialiśmy na schodach. To trwało najwyżej dwie, trzy minuty. Pożegnaliśmy się i on zszedł na dół.

– Czy orkiestra wtedy grała?

– Tak.

– Pani Persson tańczyła?

– Tak. Tańczyła. Przypominam sobie to wyraźnie, bo przechodząc koło nich powiedziałem jej zwykły komplement. Pochwaliłem, że są najlepiej tańczącą parą na parkiecie. To zresztą było szczerą prawdą, bo ona i Szaflar mogliby brać udział w konkursach.

– A potem?

– Potem już pana Bujaka nie widziałem.

Marek Daniec w dalszym ciągu ofiarowywał porucznikowi swoje usługi jako tłumacz, ale oficer milicji podziękował.

– Dam sobie jakoś radę – powiedział i jednocześnie w duchu dziękował nauczycielom, którzy byli nieubłagani przy nauce angielskiego. W tym więc języku rozmawiał z panem Rolfem Perssonem.

Szwed był spokojny, ale stanowczy.

– Domagam się – tak zaczął rozmowę – jak najszybszego ujęcia przestępcy. Poza tym nie możemy siedzieć w Zakopanem do końca świata. Sprawa przecież jest jasna. Wiadomo, jaki był powód zbrodni i pan chyba także nie ma żadnych wątpliwości, w jakich kręgach należy szukać mordercy.


– Przecież państwo i tak mieli być w Zakopanem co najmniej dwa tygodnie.

– Mieliśmy takie zamiary. Ale, niestety, wobec ciosu, jaki mnie spotkał, dalszy pobyt tutaj uważam za bezcelowy. Muszę wracać do Sztokholmu. Zająć się pogrzebem. Poza tym pilne interesy firmy także wzywają mnie do powrotu.

– Doskonale pana rozumiem. Zrobimy co w naszej mocy, aby wasz pobyt tu trwał jak najkrócej. Powiedział pan, że pan wie, w jakich kręgach należy szukać mordercy. Co, czy kogo pan miał na myśli?

– Żona stale tańczyła z pewnym młodym człowiekiem. Przewodnik górski. Dla takiego bransoletka stanowiła prawdziwą fortunę.

– Pan oskarża Andrzeja Szaflara o zabójstwo pańskiej żony?

Szwed zmieszał się.

– Nikogo nie oskarżam – odpowiedział – ale sugeruję władzom, że tę sprawę należy wyjaśnić.

– Na pewno to wyjaśnimy. Ale nie możemy się ograniczać do tego jednego tropu. Mogą być i inni podejrzani.

– Jacy?

– Mówię to tylko przykładowo. Zdarza się na przykład, że mąż woli zbrodnię zamiast rozwodu.

Cios był celny. Szwed w pierwszej chwili otworzył usta i nie mógł wydobyć z nich słowa. Wreszcie odzyskał równowagę.

– Pan mnie oskarża o zabicie żony i o rabunek bransoletki?

– Nikogo nie oskarżam. Dałem panu jedynie przykład, że sprawa może mieć różne aspekty. To samo dotyczy bransoletki. A może w ogóle nie została zrabowana?

– Jak to?

– To proste. Pani Persson mogła jej tego dnia nie włożyć. Mogła ją zgubić albo podarować komuś.

– Za parę dni tańca zapłata w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów?

– Zna pan chyba powiedzenie, że kobiety są nieobliczalne. Ale nie spotkaliśmy się tutaj, aby prowadzić akademickie dyskusje. Proszę, niech pan mi opowie przebieg tego ostatniego wieczoru w „Nosalu”.

Szwed dziwnie się uspokoił, a nawet spokorniał.

– Przyjechaliśmy jak zwykle około godziny ósmej wieczorem. Zamówiliśmy kolację. Wypiliśmy jakiś koktajl. Muzyka była przyjemna. Panie lubią tańczyć. Ja również tańczyłem, chociaż poruszam się na parkiecie jak niedźwiedź w cyrku. Żona bardzo lubiła tańczyć i znalazła doskonałego partnera w tym przewodniku. Ja byłem zadowolony, że Gunhild dobrze się bawi.

– Ile razy pan tańczył?

– Dwa razy. Raz z Ingą i raz z Margaretą.

– Odwiedzał pan barek?

– Tak. Kiedy poprosiłem do tańca Margaretę, orkiestra zagrała jakąś diabelską melodię. Po paru minutach tchu nie mogłem złapać. Poszliśmy do barku trochę się ochłodzić. Potem wróciliśmy do stolika i już się stamtąd nie ruszaliśmy, aż do momentu, kiedy Marek przyszedł nam powiedzieć o nieszczęściu.

– Do toalety pan nie wychodził?

– Nie.

– A pozostali?

– Marek chyba wychodził do tego waluciarza, który nam dostarczał polskich pieniędzy. To zupełnie legalna transakcja. Cała waluta wpływa do banku. U was są różne kursy i to można wykorzystać.

Oficer milicji nie uczynił żadnej uwagi.


– Chyba Inga raz poszła do toalety. No i jak wie my Gunhild. Na swoje nieszczęście. Teraz rozumiem, dlaczego panie lubią tam zawsze chodzić we dwie.

– Pan pamięta ostatni zestaw melodii granych przez orkiestrę, zanim poszli na kolację?

– Melodii nie pamiętam, ale wiem, że wtedy w piątkę siedzieliśmy przy stoliku. Nie było Gunhild.

– Tańczyła?

– Nie widziałem jej na parkiecie. Ani Szaflara.

– A Franciszek Bujak. Ten od walut?

– Jego także nie widziałem. Tylko jak rozmawiał z Markiem. Ale to było dużo wcześniej. Gdzieś zaraz po naszym przybyciu do lokalu.

– Dlaczego stale bywaliście w „Nosalu”?

– To Gunhild tak się ten lokal podobał. Zresztą, przyznaję, jest zupełnie niezły.

– Czy poza Szaflarem pana żona nie zawarła jakichś innych znajomości?

– Nie. Gunhild uwielbiała taniec. Kiedy więc znalazła równego sobie partnera, z żadnym innym nie tańczyła.

Kończąc rozmowę z panem Perssonem, oficer milicji uprzedził;go, że wszyscy wezwani dzisiaj będą jeszcze oficjalnie przesłuchani. Gdyby Pan Persson przypomniał sobie jakieś istotne szczegóły z przebiegu ubiegłego wieczoru, nadarza się okazja poinformowania o tym milicji. Natomiast szwedzki przemysłowiec ponownie nalegał, aby całe towarzystwo mogło jak najprędzej opuścić Zakopane. W formie nieco zawoalowanej groźby mówił nawet, że poprosi swoją ambasadę o interwencję w tej sprawie.

Inga Osterman niewiele miała do powiedzenia. Przyznała, że tańczyła trzy razy. Ze swoim mężem zaraz na początku, a później z jakimś Polakiem. Raz także udała się do toalety, aby poprawić urodę. Nie spotkała tam nikogo. Widziała panią Gunhild, jak tańczyła z przewodnikiem. Zresztą pan Szaflar siedział przez pewien czas przy ich stoliku. Pomysł przyjazdu do Zakopanego wyszedł od niej, bo dużo słyszała o urokach Tatr od znajomych Polaków. Z Perssonami są od lat zaprzyjaźnieni i bardzo często wybierają się razem za granicę. To zupełnie naturalne, że przemysłowcy, ludzie ogromnie zajęci, zabierają ze sobą swoich sekretarzy, bo nawet na urlopie trzeba czuwać nad interesami. Mogą oczywiście powstać podejrzenia, że mąż i taka ładna sekretarka… Ale to nieprawda. Margareta jest korekt pod tym względem. W ogóle to miła dziewczyna.

– Do barku pani nie chodziła?

– Nie. Raz tam byłam, aby kupić dla orkiestry butelkę koniaku. Zagrali bowiem melodię, z którą łączą mnie piękne wspomnienia. Więcej tam nie byłam.

– Chodziła pani na wycieczki z Szaflarem?

– Tak, chodziłam. Było bardzo przyjemnie.

– W tych wycieczkach brali także udział Polacy?

– Tak. Z tego pensjonatu, gdzie pracuje pan Szaflar?

– Poznała pani tych ludzi?

– Jak to na wycieczce. Z niewielu z nich mogłam się swobodnie porozumiewać. Znam tylko angielski, który w Polsce nie jest najbardziej popularny. Mężowi i Gunhild było łatwiej, bo władają także niemieckim. Szczególnie Gunhild dobrze znała ten język.

– Czy kogoś z tamtych wycieczkowiczów widziała pani wczoraj w „Nosalu”?

– Jedynie pana Szaflara.

– A teraz dyskretne pytanie. Czy pani Persson była zakochana w Szaflarze i on w niej? Przed kobietą takie sprawy przecież się nie ukryją.

– Niewątpliwie Szaflar bardzo się podobał Gunhild. Ona jemu chyba także. To może było trochę więcej


niż flirt. Ale na pewno Gunhild nie posunęła się za daleko. Szwedki przed ślubem prowadzą bardzo swobodne życie. Mamy nieco inną moralność niż narody żyjące na południe od Skandynawii. Natomiast w małżeństwie zdrada kobieca jest raczej rzadkością. Poza tym taki krok Gunhild ogromnie by skomplikował stosunki finansowe tego małżeństwa. To dla Gunhild byłoby zbyt wielkie ryzyko. No, a co się tyczy pana Szaflara… Gunhild była efektowną, a nawet można powiedzieć piękną kobietą. Przy tym była inteligentna, wesoła, doskonale tańczyła. Miała wszystkie atuty, aby mu się też podobać. Ale on doskonale rozumiał sytuację i także nie chciał się bardziej angażować. Wiedział, że to kilkudniowa, przelotna znajomość. Urwie się bezpowrotnie wraz z naszym wyjazdem stąd.

– Czy w czasie, kiedy orkiestra grała ostatnie melodie przed udaniem się na kolację, pani tańczyła?

– Nie.

– A inni z waszego towarzystwa?

– Siedzieliśmy całą piątką przy stoliku. Tylko Gunhild nie było, ale nie widziałam, żeby wtedy tańczyła.

Pan Osterman był jowialnym, wesołym mężczyzną. Niezbyt się przejął tragedią rodziny Perssonów i nawet się z tym specjalnie nie krył. Wcale nie nalegał, aby jak najprędzej wrócić do Sztokholmu. Przeciwnie, otwarcie powiedział, że nie miałby nic przeciwko temu, aby pod Giewontem pobyć dłużej niż zaplanowane dwa tygodnie. Interesy są wprawdzie interesami, ale co to za interesy przy tych podatkach, „jakie nakłada rząd bez względu czy wywiesza socjalistyczną czy też liberalną flagę. Życie w Szwecji jest ciężkie i staje się coraz cięższe. Natomiast w Zakopanem żyje się przyjemnie. Gazet szwedzkich tu nie ma, co jest dużym urokiem tego miasta. A jakie piękne dziewczyny! Widział jedną w „Nosalu”, cóż, kiedy żona… Musi tutaj kiedyś przyjechać sam. Rolfa Perssona zna


od wielu lat. Przyjaźnią się. Kierownicy dwóch współpracujących ze sobą przedsiębiorstw powinni się ze sobą przyjaźnić. Persson jest solidnym człowiekiem. Doskonałym menadżerem. Gunhild była przemiłą kobietą. Trochę flirtowała z tym przewodnikiem, ale to Rolfowi nie przeszkadzało. Po piętnastu latach małżeństwa trzeba umieć być wyrozumiałym dla pewnych słabości drugiej strony. Tym bardziej, jeśli prócz miłości jest się związanym wspólnymi interesami. Przecież akcje koncernu, którego Persson jest generalnym dyrektorem, należą do jego żony i do rodziny żony. On, Ragnar Osterman, tego wieczoru raz tańczył. Że swoją żoną. Potem jacyś Polacy prosili ją do tańca. To dobrze, bo Inga także lubi tańczyć, a jego po wycieczce do Czarnego Stawu trochę bolały nogi. Kobieta nigdy się tak nie zmęczy, żeby nie chciała tańczyć. W piątkę siedzieli przy stoliku, kiedy orkiestra grała, a później poszła na kolację. Zaraz potem Marek przetłumaczył im, że jakaś kobieta powiedziała, iż w toalecie leży zabita Szwedka. Marek i Rolf wybiegli z sali.

– Czy pani Persson miała tego dnia w „Nosalu” tę bransoletkę?

– Ona ją zawsze nosiła. Szkaradna bransoletka. Brzydszej trudno sobie wyobrazić. Ale ona była dziwnie przywiązana do tego paskudztwa. Przecież mogła sobie zafundować i ładniejszą, i znacznie droższą. Stać ją było na to. Mówiła, że nosi ją dlatego, żeby zawsze pamiętać kim jest i z jakiej rodziny pochodzi. Bo jej rodzina wywodzi się od zwykłych kowali wiejskich. Nawet nie chłopów, a takich bez ziemi, co imali się różnych zajęć, aby przeżyć. Dopiero jej dziadek rozbudował swoją kuźnię w małą fabryczkę, gdzie zaczął produkować początkowo niezbyt udane łożyska kulkowe. Pierwsza wojna pozwoliła mu stanąć na nogi. Jego syn dalej rozwijał rodzimy zakład i po drugiej wojnie światowej zamienił go w potężny koncern. Tę bransoletką kupiła matka Gunhild, kiedy dorobili się pierwszego miliona.

– Franciszka Bujaka nazywanego Karate pan zna?

– Wesoły młody człowiek. Bardzo obrotny.

– Korzystał pan z jego usług?

– Wszelkie sprawy finansowe załatwiał nam Marek Daniec. On się lepiej orientuje w waszych zawiłościach gospodarczych. Poza tym włada waszym językiem.

– Kiedy tak siedzieliście w piątkę przy stoliku, widział pan Franka Karate?

– Widziałem. Przeszedł szybko przez salę, podszedł do bufetowej urzędującej w barku, która coś mu podała. Mogła to być jakaś butelka. On zaraz odszedł i skierował się do drzwi, które łączą recepcję hotelu z restauracją. Znikł za tymi drzwiami. Potem orkiestra przestała grać.

– Jest pan tego pewien?

– Absolutnie.

– O to samo pytałem pozostałych państwa. Ani Marek, ani pan Persson, ani też pańska żona tego nie zauważyli.

– Bo oni siedzieli bokiem do barku, a ja na wprost barku i tej ściany, gdzie są drzwi do recepcja hotelowej.

Poza tym nadzwyczaj ważnym dla śledztwa szczegółem, zeznania pana Ostermana niczego nowego nie wniosły do sprawy, więc z kolei jego miejsce zajęła ostatnia ze Szwedek, panna Margareta Andersson…

Sekretarka pana Ostermana miała najmniej do powiedzenia w tej sprawie. Potwierdziła, że tańczyła jeden raz z panem Perssonem i razem z nim poszła do barku. Tam nie bawili zbyt długo. Wrócili do stolika. Z Polakami nie tańczyła, chociaż kilku z nich zapraszało ją do tańca. Uważała, że nie wypada tańczyć, jeżeli dwaj mężczyźni z jej towarzystwa siedzą przy stoliku.


Tym brdziej, że jeden z nich jest szefem, który tę wycieczkę jej zafundował, a drugi poważnym przemysłowcem, z którym lepiej dobrze żyć. Przez ostatnie pół godziny przed tragedią cała piątka szwedzka siedziała przy stoliku. Właśnie kelner podał melbę i wszyscy się delektowali tymi lodami.

– Co pani może powiedzieć o pani Persson?

– Ja jej prawie nie znałam. Może ze dwa razy spotkałam ją u państwa Ostermanów na jakimś przyjęciu. Zawsze w takich sytuacjach pomagałam pani Osterman w przygotowaniach. Poza tym zetknęłam się z nią tutaj. To była elegancka, miła pani. Nic dziwnego, że tak się podobała temu młodemu przewodnikowi.

– On jest o dziesięć lat starszy od pani.

– Niemożliwe? Wygląda o wiele młodziej. Bardzo dobrze tańczy i bardzo sympatyczny chłopak. Szkoda, że zajął się nie mną, lecz panią Gunhild. No, ale ja nie mam ani tak bogatego męża, ani takiej biżuterii.

Porucznik zrozumiał aluzję, ale nie podjął na ten temat dyskusji. Podziękował pannie Andersson za rozmowę i uprzedził, że będzie jeszcze oficjalnie przesłuchiwana.

Загрузка...