– Rozmawiałem z zakopiańczykami – meldował rankiem porucznik – niestety, oni także nie patrzyli na szwedzki stolik. Zresztą nic dziwnego… Ten stolik był w głębi sali, w niszy jaka powstała pomiędzy ścianą zewnętrzną, a klatką schodową. Z parkietu go prawie nie widać.
– Tak więc mamy całkowicie zgodne zeznania naszych Szwedów. Kiedy ich wczoraj przesłuchiwałem w hotelu „Kasprowy” wszyscy pięknie recytowali, że siedzieli całą piątką i nikt się nie ruszył od stołu.
– Wydałem także polecenie – ciągnął dalej Stanisław Motyka – żeby każdy milicjant, jeśli zobaczy Franciszka Karate lub Andrzeja Szaflara, natychmiast ich doprowadził do gmachu komendy.
– Widzę – roześmiał się podpułkownik Janusz Kaczanowski – że jestem tu zupełnie zbędny. Mogę wziąć wędkę i iść łapać pstrągi.
– Ależ pułkowniku, gdzie pan teraz w Zakopanem znajdzie pstrąga? Już dawno wytruła je mleczarnia i ścieki miejskie. Takie nazwy jak „Rybny Potok”, to już legenda i wspomnienie.
– Jednak wczoraj, w „Kasprowym”, zafundowałem sobie pstrąga po polsku. Był bardzo smaczny i kosztował akurat pięć moich diet służbowych.
– To był pstrąg przywieziony z jakiejś hodowli nad Bałtykiem. Na całym Podhalu, jeżeli jakiś wędkarz złapie rybę, w gazetach o tym piszą.
– No to pójdę na Czerwone Wierchy.
– Porozumiałem się także z prokuratorem. Nie widzi żadnych przeszkód dla wydania nakazu przeszukania mieszkania Szaf lara, jeżeli Andrzej nie stawi się dzisiaj do pracy lub u nas. Nie wiem, czy nie zwrócić się do Komendy Wojewódzkiej MO w Nowym Sączu, aby w województwie zaczęli szukać naszych dwóch podejrzanych. Co pan o tym myśli, pułkowniku?
– Sądzę, że to jest przedwczesne. Takiej akcji nie da się utrzymać w tajemnicy i z obu tych ludzi od razu zrobimy morderców. Jak się nawet później wyjaśni, że są niewinni, opinia będzie się za nimi wlokła całymi, latami.
– Franek Karate i tak ma tutaj złą markę i trudno ją jeszcze bardziej zepsuć.
– Ma opinię waluciarza i kanciarza, ale nie mordercy. A Szaflar jak dotychczas cieszy się uznaniem i szacunkiem ludzi. A przecież co najmniej jeden z tych dwóch jest niewinny zbrodni popełnionej w „Nosalu”. A może nawet obaj.
– Jeśli pan pułkownik tak uważa…
– Nie chodzi o to, że ja tak uważam. Chcę was, poruczniku, przekonać. Pracujemy razem i musimy być zgodni w swoich działaniach. Nie tylko formalnie, bo jeden ma więcej gwiazdek i pasków niż drugi, ale niech to będzie naprawdę jedność w działaniu. Wszystkie kroki, jakie przedsięwzięliście, uważam za bardzo słuszne. Sam bym tak postępował, ale z tym Nowym Sączem trochę zaczekajmy. Telefonowałem rano do Warszawy do KG MO i poprosiłem, aby uspokoili nasze MSZ i Ambasadę Szwedzką. Szwedom krzywda się tutaj nie stanie, ale ich obecność jeszcze przez kilka dni w Zakopanem jest konieczna. Rozmawiałem także z waszym komendantem. Zostawia nam zupełnie wolna rękę w tej sprawie i obiecał wszelką możliwą pomoc, jeśli będzie potrzebna. Prosił jedynie o dobrą współpracę z prokuratorem.
– Ostatnio były pewne drobne nieporozumienia pomiędzy nami a prokuraturą. Wina była po obu stronach.
– Właśnie chcę iść do prokuratury i przedstawić się prokuratorowi oraz zreferować mu przebieg śledztwa.
– Ja już meldowałem panu prokuratorowi. Co prawda tylko telefonicznie, bo roboty miałem tyle, że trudno było się od niej choć na chwilę oderwać. Ale właśnie o to, że działamy sami i zbyt późno kontaktujemy się z prokuratorem, oni mają do nas największe pretensje. A my do nich, że są za ostrożni w stosowaniu aresztu.
Podpułkownik się roześmiał. Znał te sprawy z innego terenu niż Zakopane. Było w nich trochę prawdy, ale znacznie więcej urażonej ambicji obu stron.
– No, to ja idę – stwierdził Kaczanowski – wezmę ze sobą teczkę z protokółami przesłuchań i innymi dokumentami śledztwa. Może prokurator będzie chciał je sam przeczytać i ewentualnie zrobić odpisy. Może zresztą uzna za stosowne także przesłuchać tych ludzi, chociaż uważam, że jest to na razie przedwczesne.
Ale podpułkownikowi nie dane było wyjść. W chwili, kiedy zamykał teczkę, z dokumentami, otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł mężczyzna średniego wzrostu, ciemny blondyn o okrągłej twarzy i lekko zadartym nosie. Ubrany był w jakieś bardzo wyszarzałe paletko, a na głowie miał spłowiały baskijski beret. Spod rozpiętego palta widać było brązowy garnitur także nie pierwszej młodości. Na pierwszy rzut oka nie udawało się określić wieku przybysza, ale chyba dobiegał czterdziestki, a może już ją przekroczył.
– Chciałbym rozmawiać – nieznajomy mówił jakąś dziwną mieszaniną polskiego i rosyjskiego, kalecząc zresztą oba te języki – z kimś, kto prowadzi śledztwo w sprawie śmierci Gunhild Persson.
– Właśnie my dwaj – wyjaśnił podpułkownik.
Przybyły wyciągnął rękę.
– Panowie pozwolą, że się przedstawię. Jestem Sven Breman. Reporter z „Sydsvenska Dagbladet” i jej popołudniówki „Kvallsposten”. Tłukłem się tutaj promem, samolotem, pociągiem i wreszcie taksówką z Krakowa, ale jestem.
– Król szwedzkich reporterów zawsze musi być na miejscu – roześmiał się podpułkownik. – Mogłem iść o zakład, że pan się tu zjawi.
– Pan mnie zna? Skąd?
– Bardzo wiele o panu słyszałem od majora Michała Wyganowicza i jego pięknej żony Margot.
– Michał! Wspaniały chłop. Nie widziałem go ze trzy lata. Co on porabia?
– Pracuje. Jak zwykle. Przez te trzy lata na pewno przeżył niejedną ciekawą przygodę.
– O jednej z nich na Węgrzech coś niecoś słyszałem, ale niestety, nie było mnie przy tym…Nic nie napisałem. A Margot?
– Jest jeszcze piękniejsza niż dawniej. Ich synek chowa się zdrowo i ma już pięć lat. A Margot mówi po polsku dużo lepiej od pana.
– Nic dziwnego. Bardzo chciałbym ich oboje zobaczyć. Myślę, że kiedy już przyskrzynicie tego łobuza, znajdę trochę czasu, aby wpaść do nich do Warszawy. Już z góry cieszę się na to spotkanie.
Porucznik przysłuchiwał się tej rozmowie, jak gdyby siedział na tureckim kazaniu. Spostrzegł to Kaczanowski i przedstawił:
– Porucznik Stanisław Motyka, który prowadzi śledztwo. Ja tu przyjechałem jedynie do pomocy. A to Sven Breman, najwspanialszy szwedzki dziennikarz, słusznie zwany „królem reporterów”. Nawiasem mówiąc, wielki przyjaciel Polaków. Swego czasu oddał nam w Szwecji ogromne usługi. Uratował życie jednemu z naszych ludzi i na dodatek obdarzył go piękną żoną.
– Nie przesadzajmy – roześmiał się reporter. – Trochę się także przyczyniłem do wyratowania Michała z opresji, chociaż on sam dobrze sobie radził. Ale nie o to teraz chodzi. Muszę jeszcze dzisiaj wieczorem nadać szlagier dla „Sydsvenska Dagbladet”. Dlatego do was przyszedłem.
– Na razie nie możemy ujawniać żadnych szczegółów śledztwa – odpowiedział porucznik – może za parę dni?
– Tra-la-la! – roześmiał się dziennikarz – O tych wszystkich policyjnych tajemnicach to wróble na dachach ćwierkają. Zarówno w Sztokholmie, jak i w Paryżu czy w Zakopanem. Ale nie mam czasu zbierać tych wiadomości na ulicy. Dlatego przychodzę prosto do źródła. To dla was lepiej, bo powiecie mi tylko część prawdy, gdy tymczasem rozmawiając z ludźmi w „Nosalu” i w innych knajpach dowiedziałbym się Wszystkiego.
– Taki jest – śmiał się podpułkownik – jak go mój przyjaciel Michał Wyganowicz opisywał. Jego nie uda się nam spławić. Byle za dużo mu nie powiedzieć.
– Nie przychodzę do was z pustymi rękoma – zastrzegł się Sven Breman. – Nic za darmo. Wy mi ujawnicie, co ustaliło dotychczas śledztwo, ja wam opowiem o bardzo dla was ważnych sprawach i sprawkach Rolfa Perssona. Kim on jest, jak doszedł do majątku i dlaczego aż do śmierci musiał kochać swoją żonę Gunhild. No jak, zrobimy interes? Na pewno na nim nie stracicie. Przecież wam jest wszystko jedno, co piszą o tej sprawie szwedzkie dzienniki. I tak w Polsce prawie nikt ich nie czyta, a w Zakopanem na pewno nikt, bo tu nie docierają. Po co mamy walczyć ze sobą, kiedy możemy wspólnymi siłami przyskrzynić tego łobuza.
– Jakiego łobuza? – zapytał podpułkownik.
– Pan udaje, że pan nie rozumie. Naturalnie tego, który zabił biedną Gunhild.
– Kogo pan ma na myśli?
– Zabójcę – Sven Breman nie dał się złapać.
– Zgadzam się na pańską propozycję – powiedział Kaczanowski – ale jeden warunek. Ujawnimy panu to, co będziemy uważali za możliwe. Być może pewne sprawy będą musiały i dla pana pozostać tajemnicą.
– Zgoda.
– Więc proszę, niech pan pyta.
– Jak zginęła Gunhild Persson? Do Szwecji dotarła wiadomość, że została zamordowana w hotelu „Nosal” na dansingu.
– Zabito ją uderzeniem w prawą skroń, w restauracyjnej toalecie. W tym czasie muzyka grała i inni goście tańczyli lub siedzieli przy stolikach. Szatniarz, który znajdował się w pobliżu wejścia do toalety, nie widział, aby tam wchodził jakiś mężczyzna.
– Cios w prawą skroń, – podchwycił Sven Breman – lewą ręką z krótkim zamachem – to mówiąc dziennikarz zademonstrował, jak to się robi – śmierć natychmiastowa. Zanim upadła, już nie żyła.
– Muszę wyjaśnić porucznikowi – dodał podpułkownik – że pan Breman jest znanym judokiem i karateką. To właśnie on wprowadził i rozpropagował te sporty w Szwecji.
– Z tego ciosu wynika, że człowiek, który go zadał, musi być bardzo biegły w sztuce karate. Wystarczy pół centymetra niżej lub wyżej i cios nie ma znaczenia. Nawet nie ogłuszy przeciwnika. Tego ciosu karatekom nie wolno nawet pozorować na zawodach. W czasie pozorowanej walki karate często zawodnik nie zdoła zatrzymać ręki tuż przed celem i dochodzi do nokautów. Przy tym ciosie nie ma nokautu, lecz od razu śmierć. Naturalnie ktoś, kto chciał zabić Gunhild, mógł wyćwiczyć ten jeden cios i później bezbłędnie go zastosować.
– Widzicie, poruczniku, że „król reporterów” już nam się przydaje. Mamy na miejscu eksperta w karate.
Porucznik wyjął z koperty i podał dziennikarzowi parę barwnych fotografii zrobionych przez milicję na miejscu zbrodni.
Dziennikarz obejrzał zdjęcia i uradowany powiedział:
– Doskonałe. Zaraz wyślę je do Malmó.
Kaczanowski spokojnie odebrał Szwedowi kolorowe fotografie i włożył je z powrotem do koperty.
– Nic z tego. Tak daleko nasz układ nie sięga, abyśmy panu dawali nasze dokumenty.
– Nie szkodzi – Sven Breman wcale się nie zmartwił. – Mam aparat i filmy. Dojście do tej toalety załatwię sobie za parę koron. Znajdę także dziewczynę odpowiedniego wzrostu i już wiem, jak ją ułożyć na podłodze. Twarzy nie będzie widać, ale to mi nie przeszkadza. Chodziło mi wyłącznie o położenie ciała. To zdjęcie będzie prawdziwym szlagierem. Trzymam zakład, że obiegnie całą szwedzką prasę.
– A my damy – roześmiał się podpułkownik – sprostowanie.
– Nie zrobicie tego, bo po pierwsze nie będziecie mieli w ręku tych gazet, po drugie wtedy musielibyście ujawnić swoje fotografie. Ale co jeszcze możecie mi powiedzieć?
Kaczanowski krótko poinformował, że, jak to stwierdził mąż pani Persson i całe ich szwedzkie towarzystwo, Gunhild miała na ręku złotą bransoletkę wartości około dziesięciu tysięcy dolarów. Ta bransoletka znikła. Najprawdopodobniej zabrał ją morderca.
Berman uśmiechnął się.
– Policja ma i zbrodnię, i motyw zbrodni. Czysta robota. Powinszować.
– Nie rozumiem? – zdziwił się porucznik.
– Czy po zbrodni rewidowaliście Perssona?
– Wszyscy wychodzący z restauracji byli rewidowani przy wyjściu.
– Jeśli wszyscy to znaczy, że nikt – odpowiedział Szwed. – Każdy mężczyzna i każda kobieta spokojnie mogła to świecidełko wynieść pod nosem waszych policjantów.
– U nas jest milicja – poprawił go podpułkownik.
– Jak się zwał, tak się zwał. Gdybyście wzięli na osobistą rewizję Szwedów, pewnie mielibyście tę bransoletkę. A teraz należy jej szukać w najbliższym strumieniu.
– Widzę, że pan posądza Perssona. – Nie posądzam. Jestem tego pewien.
– Dlaczego?
– Znamy dobrze w Szwecji tego pana. Jak też i całą tę zacną rodzinkę. Wprawdzie Rolf Persson jest jej nowym członkiem, ale doskonale dopasował się do reszty.
– My prowadzimy śledztwo w sprawie morderstwa Gunhild Persson. Szwedzkie historie niezbyt nas obchodzą.
– Ale właśnie one – stwierdził Sven Breman – rzucają światło na to, co się stało w Zakopanem. Stary John Berggren, pradziadek Gunhild, był zwykłym wiejskim kowalem we wsi Enskede leżącej na połud-: nie od Sztokholmu. Dzisiaj to już prawie przedmieście stolicy, ale w dziewiętnastym wieku była to mała wioska dość odległa od miasta. Pod koniec ubiegłego wieku i na początku dwudziestego, Szwecję, jak i całą Europę nie ominęła „rewolucja przemysłowa”. Świat potrzebował coraz więcej żelaza. Myśmy mieli najlepszą na świecie rudę, szybko zaczął się w Szwecji rozwijać przemysł metalurgiczny.
– Podobnie jak u nas na Śląsku i w Zagłębiu Sosnowieckim.
– Stary John, a później jego syn w lot złapali koniunkturę. Kiedy John umierał, w jego kuźni pracowało ponad dwudziestu ludzi. Jego syn, Stig, przekształcił starą kuźnię na fabryczkę różnych stalowych wyrobów, potrzebnych wielkiemu przemysłowi. Był, jak to się teraz nazywa, kooperantem wielkich zakładów przemysłowych powstających w Sztokholmie, Malmo i Góteborgu. Szybko wyczuł, że największy interes może zrobić na łożyskach kulkowych. Przyszła pierwsza wojna światowa. Szwecja pozostawała neutralną. A żadna armata nie mogła się poruszać bez łożysk kulkowych. A także nie mógł bez nich istnieć rozwijający się przemysł samochodowy i lotniczy. Mała fabryczka w Enskede szybko przekształcała się w liczącą się na rynku firmę. Wieś szwedzka cierpiała wtedy biedę. Wszędzie był nadmiar rąk do pracy. Stig i to umiał wykorzystać. W jego zakładach stawki były o połowę niższe niż w pobliskim Sztokholmie. A kiedy dochodziło do strajków i zaburzeń, fabrykant sprowadzał policję i wojsko, aby przywróciło porządek. Stare kroniki ruchu robotniczego pełne są opisów krwawych zajść w Enskede. Później stosunki się zmieniały i wyzysk przybierał inne formy.
– Tak było nie tylko w Enskede – wtrącił porucznik.
– Gdy po śmierci Stiga panowanie w Enskede objął z kolei jego syn a ojciec Gunhild, Thorsten Berggren, zamienił on swoją fabrykę na spółkę akcyjną. Ale wszystkie akcje pozostały w rodzinie. Większość z nich zresztą Thorsten wykupił od braci i sióstr. On też szybko zrozumiał, że fabryka nie może się opierać na produkcji jednego wyrobu – łożysk tocznych. Powstały więc nowe zakłady, z których największe specjalizowały się w produkcji silników elektrycznych. Druga wojna światowa uczyniła z tych zakładów wielki koncern, jeden z najpoważniejszych w Szwecji, zaś z Thorstena Berggrena multimilionera. Ale kto ma dużo, ten chciałby mieć jeszcze więcej. To samo było z naszym bohaterem. W Szwecji z podatkami nie żartują. Stopa podatkowa dochodzi nawet do dziewięćdziesięciu procent. Każdy jak umie, tak stara się wykręcić od płacenia, ale Thorsten posunął się w tym wykręcaniu zbyt daleko. Zarzucano mu fałszowanie ksiąg handlowych, a nawet poważne przestępstwa celne. Wywóz i przywóz z zagranicy surowców i maszyn bez cła. Jak tam naprawdę było, trudno coś powiedzieć, bo do procesu nigdy nie doszło. Thorsten przed dziesięciu laty zmarł nagle na serce. Czy to był zawał, czy samobójstwo, kroniki rodzinne milczą na ten temat.
– A Persson? – wtrącił porucznik.
– Właśnie dochodzę i do Perssona. Thorsten Berggren miał jedną córkę, Gunhild. Rozpieszczoną czy nawet rozwydrzoną dziedziczkę ogromnej fortuny, ojciec pozwalał dziewczynie na wszystko. Była ona też bohaterką najrozmaitszych skandalików towarzyskich. Ale pieniędzmi można dużo rzeczy przykryć i zamaskować. Zaś w biurach Thorstena właśnie rozpoczął pracę młody urzędnik, Rolf Persson. Niewiele umiał, nie miał jakiegoś specjalnego wykształcenia fachowego, za to był bardzo przystojny. Gunhild kiedyś go ujrzała i zakochała się bez pamięci.
– Zwykła historia – mruknął podpułkownik.
– Stary Thorsten zbyt zajęty zarządzaniem swoich fabryk i kłopotami, a te się właśnie zaczęły, nawet był zadowolony, że będzie miał córkę z głowy i że tą szaloną dziewczyną zajmie się ktoś inny. Szybko doszło do ślubu, po którym piękny zięć został mianowany dyrektorem jednej z fabryk wchodzących w skład koncernu. Tutaj dał się poznać jako człowiek bezwzględny i co tu dużo ukrywać, mający głową do interesów. Za dwa lata był już zastępcą Thorstena. A po jego śmierci objął jego stanowisko. Stary fabrykant doskonale jednak zdawał sobie sprawę, że przystojny zięć leciał nie na jego córkę, lecz na jego miliony. Przezornie zamknął mu do nich drogę przez sprytnie sporządzony testament.
– Testament? Przecież dziedziczy córka.
– Z zachowaniem wszelkich obowiązujących w tym względzie przepisów, pracowali nad tym najlepsi krętacze ze Sztokholmu, testament zabrania spadkobierczyni sprzedaży choć jednej akcji. Mają one być w całości przekazane jedynemu wnukowi. Gunhild może jedynie czerpać z tych akcji wypłacane dywidendy. Natomiast część majątku, którą fabrykant mógł dowolnie rozporządzać, od razu zapisał wnukowi. Rolfa Perssona Berggren mianował generalnym dyrektorem zakładów, ale przydzielił mu radę nadzorczą, na której czele postawił Gunhild. W skład rady weszli także inni członkowie rodziny Berggrenów. A rada nadzorcza, w której głos decydujący ma największa posiadaczka akcji, córka Thorstena, może w każdej chwili zwolnić dyrektora. W tym testamencie znalazła się jeszcze jedna klauzula. Na wypadek gdyby małżeństwo się rozwiodło, winny rozwodu ponosi ciężkie konsekwencje. Gdyby miał nim być Persson, natychmiast wylatuje z posady i nie może otrzymać żadnego stanowiska w koncernie. Gdyby miała nim być Gunhild, traci ona swoje akcje, które przechodzą od razu na własność jej syna. Opiekę nad synem, a więc i tymi akcjami obejmuje Rolf Persson. Nadal też nie wolno sprzedawać akcji w trzecie ręce.
– Sprytne – pochwalił Kaczanowski.
– Przecież mówiłem, że najlepsi adwokaci, jacy są w Szwecji, pracowali nad tym testamentem. I dlatego małżonkowie Perssori muszą się kochać aż do śmierci jednego z nich.
– A po śmierci?
– Gdyby miał pierwszy umrzeć Rolf, sprawa jasna. Po prostu mianuje się nowego naczelnego dyrektora. Ale rzecz się komplikuje w wypadku śmierci Gunhild. Wtedy Persson dziedziczy po niej na zasadach ogólnych. Połowę jej majątku. Wprawdzie akcje pozostają nadal zablokowane dla syna, ale Persson może brać połowę przypadającej na nie dywidendy, a to jest niezła fortunka. Poza tym na walnym zebraniu akcjonariuszy rozporządza połową głosów, co umacnia go na stanowisku generalnego dyrektora. Wtedy już nikt go nie może ruszyć z tej posady. W Szwecji morderca lub ten, kto się przyczynił do morderstwa żony, nie dziedziczy po niej. Tak jest chyba w prawach spadkowych wszystkich państw. Nie znam zeznania pana Perssona, ale idę o największy zakład, że o testamencie nie pisnął wam słówka.
Obaj oficerowie milicji się roześmiali.
– Sądzę, że to, co powiedziałem – pochwalił się Sven Breman – przyda się dwom asom polskiej policji.
– Milicji – poprawił porucznik.
– Moja wina, ale ciągle w mowie i w piśmie używam słowa „policja”. Do innej nazwy muszę się przyzwyczaić. Chyba na naszym targu nie zrobiliście złego interesu?
Zamiast odpowiedzi podpułkownik Kaczanowski sięgnął do leżącej na biurku szarej koperty. Wyjął z niej jedno zdjęcie. Takie, na którym nie widać było twarzy leżącej na podłodze Gunhild Persson. Wręczył ją dziennikarzowi.
– Za poważne informacje, poważny materiał. Po co ma pan robić balona ze swoich czytelników.
– Mądry zawsze się z mądrymi dogada – stwierdzić Breman chowając fotografię. – Muszę zaraz wynająć kogoś, kto pojedzie do Krakowa i tam nada to zdjęcie listem lotniczym do Sztokholmu, a stamtąd do Malmó. Na razie dziękuję, jutro znowu się zgłoszę po następne materiały. Sądzę, że w tym hotelu naprzeciwko znajdzie się jakiś pokój. W razie czego powołam się na milicję – tym razem dziennikarz już się nie pomylił. A za chwilę nie było go w pokoju.
– Z tym zdjęciem… – zaczął porucznik.
– Z tym zdjęciem wszystko w porządku. Być może, że powinienem zasięgnąć opinii prokuratora, a choćby komendanta. Oni by myśleli, a Szwed i tak by zdjęcie posłał. Niewiele różniące się od prawdziwego. Za jedną fotografię mamy jego życzliwą pomoc. To, co nam powiedział o Perssonie, jest wprost bezcenne.
– Można powiedzieć – zażartował porucznik – że przywiózł nam trzeciego podejrzanego. Obawiam się jednak, że coś za szybko rosną szeregi tych podejrzanych.