Rozdział IX

Rozwód po szwedzku

– Dzień był pochmurny, ale nie padało. Miałem w tym dniu zaplanowaną wycieczkę – zaczął Andrzej Szaflar – z Kir na Miętusią i Przysłup, a potem przez dolinę Małej Łąki i Przełęcz na Grzybowcu do Doliny Strążyskiej. Wszystko tak zaplanowane, aby wczasowicze na godzinę drugą zdążyli na obiad w Domu Nauczyciela. Do Kir dojechaliśmy autobusem jeszcze przed dziewiątą. Pogoda sprawiła, że zaledwie osiem czy też dziesięć osób zdecydowało się wziąć udział w tym spacerku. Kiedy nasza grupka wysiadała z autobusu, podjechał samochód, z którego wysiadło dwóch panów i dwie panie.

– Nasi Szwedzi?

– Weszliśmy w dolinę i zatrzymaliśmy się przy Wrotach Kraszewskiego. Jako przewodnik, tłumaczyłem moim wycieczkowiczom, kiedy i dlaczego zawieszono tę pamiątkową tablicę. Ta czwórka zatrzymała się przy nas, a jej najmłodszy uczestnik zaczął moje słowa tłumaczyć na szwedzki. Kiedy ruszyliśmy w dalszą drogę, mężczyzna podszedł i zapytał, dokąd idziemy, a potem prosił, aby ich grupka mogła się cło nas przyłączyć. Coś tam mówił o zapłacie, ale zdecydowanie odmówiłem, natomiast nie miałem nic przeciwko zwiększeniu naszej wycieczki. W ten więc sposób poznałem Gurihild Persson, państwa Ostermanów i Marka Dańca. W górach pogoda potrafi się zmienić parę razy w ciągu dnia. Kiedy doszliśmy na Miętusią, już świeciło słońce. Cała grupa uznała, że należy z tego skorzystać i poopalać się. Na Przysłup poszliśmy tylko z panią Gunhild. Tak się zaczęła nasza znajomość.

– Mówiła coś o sobie i o mężu – zapytał porucznik.

– Kiedy się idzie we dwójkę, to się dużo rozmawia. Opowiedziała mi, że wybrali się do Zakopanego sześcioosobową wycieczką ze Sztokholmu, że mąż nie lubi chodzić po górach, a jedna z pań ma słabe serce i także musiała zostać w hotelu. Wspominała, że pan Osterman jest właścicielem wielkich stalowni. O tym, że Rolf Persson kieruje „Szwedzkimi Zakładami Łożysk Kulkowych” wspomniał mi już przed tym pan Daniec; który zresztą od początku nie ukrywał, że pełni tu skromną rolę sekretarza bogatych przemysłowców. Szwedzi byli bardzo zadowoleni z tej wycieczki. Nie miałem z nimi najmniejszego kłopotu. U siebie mają dużo gór i umieją po nich chodzić. Kiedy wróciślimy do Zakopanego, tytułem rewanżu zaprosili mnie na wieczór, na kolację.

– Do „Nosala”?

– Nie. Do „Kasprowego”.

– Poszedł pan?

– Nie bardzo mi się chciało. Wykręcałem się jak mogłem, ale pan Osterman tak serdecznie zapraszał, że w końcu zgodziłem się. W „Kasprowym” poznałem resztę towarzystwa, to jest pana Rolfa Perssona i panią Margaretę Andersson.

– Chyba pan zauważył, że spodobał się pan Gunhild?

– Takie rzeczy mężczyzna zawsze dostrzeże. Zauważyłem także, ze to wcale nie przeszkadza panu Perssonowi, który był zadowolony, że żona znalazła tan-


cerza. Nie chwaląc się, tańczę nieźle, a pani Gunhiid była znakomitą tancerką. Nie siedziałem długo w „Kasprowym”. Stamtąd do mnie dość daleko, a później nawet taksówki bym nie złapał. Pożegnałem towarzystwo gdzieś przed jedenastą. A cała czwórka zgłosiła się na następną wycieczkę. Tym razem na Czerwone Wierchy.

– A „Nosal”?

– Czwartego, czy piątego dnia byślimy także na Nosalu. Zaprowadziłem ich również na Giewont. To są takie normalne wycieczki dla trochę lepiej chodzących wczasowiczów.

– Mnie chodzi o hotel „Nosal”.

– Tego drugiego dnia znowu namawiano mnie na „Kasprowy”. Ale kategorycznie odmówiłem. Po prostu powiedziałem, że dla mnie za daleko i mam trudności z powrotem. Wtedy, bodajże Marek Daniec, zaproponował dansing w „Nosalu”. To mi już bardziej odpowiadało, bo tutaj nie musiałem przysiadać się do Szwedów i korzystać z ich poczęstunku. To krępujące. W „Nosalu” mogłem zamówić kawę w kawiarni lub usiąść przy barku.

– A flirt z Gunhiid? – porucznik ciągle przerywał Andrzejowi Szaflarowi.

– Przyznaję, że głównie dla niej zgodziłem się przyjść do „Nosala”. To była dziewczyna dużej klasy. Miła, inteligentna. A jaka wspaniała tancerka. Może sprawy między nami potoczyłyby się normalną koleją: wczasowiczka i przewodnik mający wolną chatę, gdyby nie pan Persson. Już w ten pierwszy wieczór w „Nosalu” znalazł taki moment, kiedy byłem sam i zaproponował rozmowę w cztery oczy. Nie w „Nosalu” ani w „Kasprowym”. Prosił o zachowanie dyskrecji. Umówiliśmy się nazajutrz na godzinę piątą po południu w „Kmicicu”.

– Zazdrosny mąż – znowu się wyrwał Stanisław Motyka.

– Ja też tak myślałem. Trochę obawiałem się tej rozmowy. Chociaż sumienie miałem w porządku, ale nie są przyjemne tego rodzaju dyskusje z zazdrosnymi mężami. Spotkała mnie jednak przyjemna niespodzianka. Pan Persson był bardzo miły, a nawet serdeczny. Szczegółowo mnie wypytywał o moje wykształcenie, warunki rodzinne i mieszkaniowe. Pochwalił mnie, że zdobyłem się na samodzielne mieszkanie. Napomykał, że gdybym się zdecydował na wyjazd do Szwecji, u niego w fabryce mogę liczyć na dobrze płatne stanowisko. To nic, że nie znam szwedzkiego. Szybko się nauczę. A przydałby mu się taki fachowiec do prowadzenia spraw socjalnych. Jednym słowem, dobry wujaszek z bajki. Kiedy mu podziękowałem i wyjaśniłem, że wyjazd do Skandynawii mnie nie interesuje, Szwed wyraźnie się zasępił i zaczął mnie przekonywać, abym nie robił głupstwa. Przecież całe życie nie mogę być przewodnikiem. Odpowiedziałem, że sam to rozumiem i zamierzam w przyszłości kupić sobie taksówkę. Mówiłem prawdę, bo tak szczerze mówiąc, chociaż kocham góry, te sztampowe, powtarzające się co dwa tygodnie wycieczki bardzo mi się już sprzykrzyły. Przyjeżdża turnus. Koniecznie wieczorek zapoznawczy. Potem powozikami jazda do Doliny Kościeliski oj albo na zabawę z cygańską orkiestrą w „Siedmiu Kotach”. Z kolei wycieczka na Miętusią i autobus do Morskiego Oka. I tak dalej i tak dalej. Co dwa tygodnie w kółko Macieju.

– Ale co dwa tygodnie inni ludzie. Ładne dziewczyny, czekające, żeby je „rwać”.

– To wszystko prawda, ale to wszystko już mi się dawno sprzykrzyło. A poza tym łatka lecą. Zgadzam się panem Perssonem, że nie można całe życie być przewodnikiem. Szwed pochwalił moje projekty i za-


pytał, ile kosztuje w Polsce taka taksówka. Wyjaśniłem, że około dwóch tysięcy dolarów. W dolarach oni najlepiej rozumieją, złotówki nic im nie mówią. Wtedy przemysłowiec zapytał, ile już mam odłożone. Roześmiałem się i powiedziałem, że jeszcze nie spłaciłem długów, jakie zaciągnąłem na kupno mieszkania.

– Dużo tych długów zostało? – to znowu pytanie porucznika.

– Jeszcze około trzydziestu tysięcy.

– Proszę, niech pan możliwie najdokładniej streszcza rozmowę z Perssonem – podpułkownika zainteresował ten fragment opowiadania Andrzeja Szaflara.

– Wtenczas pan Persson wystąpił z niezwykłą propozycją. Poprosił, abym mu wyrządził pewną grzeczność, która, jak zaznaczył, nie będzie mi specjalnie przykrą. „Wiem – mówił Szwed – że moja żona podoba się panu, pan jej także nie jest obojętny. Mnie z żoną od lat nic nie łączy. Ale rozwodu mi dać nie chce. Gdybym miał chociaż jakąś poszlakę, że mnie zdradza, sprawa byłaby do wygrania. Pan rozumie. Wystarczy, jeżeli będę miał fotografię was obojga wchodzących do pańskiego domu”. Pan Persson także wyjaśnił, że o fotografię nie muszę się martwić. To już załatwi Marek Daniec.

– Co za łobuz! – wyrwało się z ust porucznika.

– Szwed zaznaczył, że za „tę drobną przysługę” zapłaci tyle, ile potrzeba na taksówkę. Wyjął z portfela i położył przede mną siedem zielonych papierków, każdy po sto dolarów. Powiedział, że pięćset dolarów jako zaliczka, a dwieście jako zwrot kosztów.

– To te siedemset dolarów, które znaleźliśmy w biurku koło bransoletki?

– Tak. Byłem zaskoczony tą propozycją. Powtarzam… Nie jestem świętym, ale nie jestem także takim sukinsynem, za jakiego mnie miał Persson. Początkowo chciałem mu dać w mordę i wyjść z „Kmicica”, ale potem zmieniłem zamiar. Udałem, że się zgadzam i zapytałem, co będzie, jeżeli nie uda mi się pani Persson zaprosić do mojego mieszkania. Szwed wyjaśnił, że wtedy on straci siedemset dolarów, a ja tysiąc pięćset, które bym mógł jeszcze od niego dostać. Pomyślałem sobie, że nie ma co żałować drania. Jak mu dam w pysk, poboli go kwadrans i na tym koniec. A jak go natnę na te siedem setek zielonych, może bardziej go tym dotknę. Jak więc, panowie, widzą, mówię szczerą prawdę i wcale się nie wybielam. Wiem, że przywłaszczenie sobie dolarów jest także draństwem, ale uważam, że dużo mniejszym niż to, co mi Persson zaproponował. A poza tym, nie kryję, bardzo mi te pieniądze były potrzebne. Od tej chwili pani Gunhild stała się dla mnie nietykalna. Jak święty obrazek.

– Ale nadal pan bywał w „Nosalu” i co wieczór tańczył z panią Persson.

– Bywałem. Tańczyłem. Prowadziłem ją na wycieczki, gdzie bardzo o nią dbałem. Ale w taki sposób, żebyśmy nigdy nie byli sami. Robiłem wszystko tak, aby upozorować moje starania o zarobienie tych siedmiuset zielonych.

– A co na to pani Persson?

– Przecież nic nie wiedziała o naszej rozmowie. Byłem nadal miły, przychodziłem na dansingi. Tańczyłem z nią. Spacerowaliśmy i dużo rozmawialiśmy. Coraz bardziej ją lubiłem. Ale i coraz bardziej ją szanowałem. Obawiam się, że byłem na najlepszej drodze do zakochania się w niej. A może zresztą już byłem zakochany? Ona była zbyt mądrą kobietą, aby nie zauważyć tej zmiany, że już z nią nie filtruję jak dawniej. I bez słowa, nigdy nie doszło między nami do rozmowy ma ten temat, przyjęła pozycję ni to siostry, ni to serdecznej przyjaciółki. Było nam z tym zupełnie dobrze.

– A Persson?

– Bacznie nas obserwował. Kiedyś zapytał mnie przy barku, jak sprawy postępują. Tłumaczyłem, że nie mogę przełamać oporów Gunhild, że ciągle się cofa przed postawieniem ostatecznego kroku. Ten Szwed to jeden z tych ludzi, którzy uważają, że za forsę mogą kupić cały świat i że za forsę każdy człowiek nie cofnie się przed najgorszym świństwem. Chyba więc nawet mu przez myśl nie przeszło, że nie chcę zarobić tych tysiąca pięciuset dolarów.

– Czy o tej dziwnej transakcji poza wami dwoma jeszcze ktoś wiedział?

– Ja nie mówiłem nikomu. Prawdę mówiąc, nie miałem się czym chwalić. Jednakże pan Persson wtajemniczył w to swojego sekretarza, Marka Dańca. To właśnie on miał zrobić zdjęcia nas wchodzących do mojego domu i ewentualnie później być świadkiem na sprawie rozwodowej. Marek zawsze na wycieczki brał ze sobą aparat fotograficzny i niejednokrotnie fotografował mnie razem z panią Gunhild na tle gór. Panu Perssonowi trudno było rozmawiać ze mną w cztery oczy na dansingu, to by się rzucało w oczy pozostałym członkom tego towarzystwa. Co innego Marek, z którym codziennie chodziliśmy w góry. Tam sposobność do poufnych rozmów była dużo większa. Tam też nieraz Daniec wypytywał mnie, jak postępuje mój flirt z żoną przemysłowca. Nie muszę dodawać, że ciągle narzekałem na brak postępów i twierdziłem, że wszelkie namowy nic nie skutkują. Pani Persson, owszem, tańczy ze mną, flirtuje, jednak stale odmawia obejrzenia mojego małego mieszkanka na ulicy Zamojskiego. Pamiętam, że kiedyś Marek tak się o niej wyraził: „Cwana baba, wie, czym to pachnie. Ale staraj się, brachu. Jak dobrze pójdzie, to wyciśniesz ze starego grubo więcej, niż te kilka dolarów, które ci obiecał za tę słodką fatygę”. Nadal udawałem, że się staram.

– Czy rozmawialiście z panią Gunhild o jej mężu?

– Raczej nie. Ja ze zrozumiałych względów unikałem tego tematu. Ona parę razy niezbyt pochlebnie wyrażała się o nim. Kiedyś powiedziała „kupiłam sobie i teraz żałuję”.

– A o innych Szwedach?

– = Pani Persson pochlebnie wyrażała się o Inaze Osterman, a także z szacunkiem mówiła o jej mężu. Określała ich jako bardzo porządnych ludzi. Pan Osterman według słów Gunhild był w interesach nieskazitelnym człowiekiem, w przeciweństwie do jej męża. Marka Dańca zbyt wysoko nie ceniła, chociaż uważała, że jako sekretarz pana Perssona wykazuje dużo sprytu, co mu na pewno pozwoli zrobić prędzej czy później większą karierę niż obecnie zajmowane stanowisko. – A Margareta Andersson?

– Tej osoby pani Gunhild zdecydowanie nie lubiła. Nazywała ją „intrygantką” i twierdziła, że Margot gotowa jest na wszytko, byleby tylko zrobić karierę i zdobyć pieniądze. Może po prostu była zazdrosna o tę dziewczynę, młodszą od niej o tyle lat i obdarzoną przez naturę tego rodzaju wyzywającą urodą, która zwraca uwagę mężczyzn. Zresztą niezbyt dziwię się tej niechęci, sekretarka pana Ostermana wyraźnie zagięła parol na Perssona.

– A on?

– Był dumny, że się podoba młodej dziewczynie. Bałwan nie rozumiał, że to jego pieniądze jej się podobają.

– Przejdźmy teraz do tego ostatniego wieczoru – zadecydował podpułkownik. – Kiedy pan przyszedł do „Nosala”?

– Wiedziałem, że moi Szwedzi zazwyczaj zjawiają się tam około ósmej wieczorem. I ja także w tym czasie przyszedłem.

– Czy oni już byli?


– Najpierw zajrzałem do kawiarni. Przywitałem się ze znajomymi, chwileczkę z nimi posiedziałem i dopiero potem poszedłem na górę do sali restauracyjnej. Towarzystwo było w komplecie. Podszedłem, przywitałem się z panem Perssonem i panną Margaretą, oni nie brali udziału w wycieczkach w góry. Pan Persson jak zwykle powitał mnie serdecznie i zaprosił do stolika. Wymawiałem się twierdząc, że siedzę z przyjaciółmi, ale musiałem wypić kieliszek koniaku. Kiedy orkiestra zagrała, pan Rolf komenderował „Młodzi tańczyć”. Ja poprosiłem do tańca Gunhild, Marek panią Osterman, a jej mąż zatańczył z Margaretą. Po skończonym tańcu odprowadziłem swoją partnerkę na miejsce, a sam wróciłem do kawiarni.

– Na następny taniec znowu pan poprosił Gunhild?

– Nie. Orkiestra chyba dwa czy trzy razy grała. Siedziałem w kawiarni i coraz bardziej dochodziłem do wniosku, że trzeba z tym błazeństwem skończyć. Gunhild coraz bardziej mi się podobała, a jednocześnie rola płatnego uwodziciela brzydła mi z każdym dniem. Byłem już zdecydowany oddać panu Perssonowi jego dolary i więcej nikogo z tych Szwedów nie oglądać. Miałem dość tej komedii, którą codziennie odstawiałem, Zdecydowałem się, że przede wszystkim powiem żonie, jakiego ma miłego męża i jaką to pułapkę on na nią zastawił.

– Ta rozmowa odbyła się?

– Kiedy orkiestra zagrała jeszcze raz, wróciłem do restauracji i poprosiłem panią Gunhild do tańca. Kiedy tańczyliśmy, ona powiedziała, że mnie polubiła, a może nawet więcej niż polubiła. Ale wie, że mnie się nie podoba, bo od pewnego czasu jestem dla niej jakiś inny, niż na początku naszej znajomości. Te słowa dziewczyny były decydujące. Jeszcze silniej utwierdziły mnie w moim postanowieniu. Jeżeli dotychczas wahałem się, a w mojej sytuacji niełatwo wyrzec się tylu pieniędzy, powziąłem nieodwołalne postanowienie – koniec z tym alfonsostwem. Kiedy orkiestra skończyła grać, powiedziałem pani Gunhild, że chciałbym z nią porozmawiać poufnie w ważnej dla nas obojga sprawie. Zeszliśmy na dół, do kawiarni. Tam szczerze opowiedziałem Szwedce, że ja ją także może więcej niż lubią i że bardzo mi się podoba, ale nie nadaję się do roli, jaką wyznaczył mi jej mąż. Mówiłem o siedmiuset dolarach otrzymanych w zadatku i o tych tysiąc pięciuset, jakie miałem dostać w przyszłości po wykonaniu swojej misji. Nie ukrywałem także roli Marka Dańca i jego aparatu fotograficznego. Zaznaczyłem, że nazajutrz z samego rana odeślę panu Perssonowi jego pieniądze, nie miałem ich niestety przy sobie, i więcej się im na oczy nie pokażę.

– A co pani Gunhild na te rewelacje?

– Pobladła słuchając mojej relacji. Zgodziła się ze mną, że decyzja o naszym zerwaniu jest jedynie słuszną. Natomiast wyśmiała mnie, że chcę odesłać otrzymane dolary. Kategorycznie żądała, abym tego nie robił. Uważała to za zwykłą donkiszoterię. Powiedziała także, że cała akcja jej męża musiała być z góry zaplanowana, bo to właśnie pan Persson nagle postanowił, że całe towarzystwo pojedzie na krótki urlop do Zakopanego. A Polacy w oczach Szwedów mają opinię, że im się żadna dziewczyna nie oprze. Gunhild prosiła mnie, abym na trzy, cztery dni gdzieś wyjechał. Obiecałem spełnić jej prośbę, chociaż naturalnie nie planowałem pobytu w szałasie na Hali na Stołach.

– Ta rozmowa cały czas była prowadzona w kawiarni?

– Tak. W pewnej chwili Gunhild powiedziała „Nie myślałam, że tak szybko się rozstaniemy. Dziękuję ci za wszystko i żegnaj”. Wyszliśmy z kawiarni, zszedłem na dół do szatni, ona szła ze mną. Włożyłem wiatrówkę. Podaliśmy sobie ręce. Powtórzyła „żegnaj”, objęła


mnie i pocałowała. Czułem, że mi coś wkłada do kieszeni wiatrówki. Sięgnąłem i wyjąłem z kieszeni tę złotą bransoletkę, którą ona zawsze nosiła na prawej ręce. Nie zauważyłem, jak ją zdejmowała z ręki. Musiała to zrobić, kiedy odbierałem od szatniarza moje okrycie. Chciałem jej oddać klejnot. Nie przyjęła. Prosiła: „weź, będziesz mnie dłużej pamiętał”. Jeszcze raz powtórzyła: „żegnaj”, odwróciła się i odeszła. Nie mogłem stać na środku holu z bransoletką w ręku. Włożyłem złote cacko do kieszeni i wyszedłem z lokalu. Pamiętam, że szedłem Krupówkami jak pijany. Chyba ktoś mnie wołał? Ale nie wiem kto, nie zwróciłem na niego uwagi. Wróciłem do mieszkania i włożyłem bransoletkę do szuflady biurka. Tam, gdzie już leżało siedemset dolarów. Możecie, panowie, ze mnie się śmiać, możecie uważać, że miałem dziwny fart, możecie także myśleć, że jestem kawał łobuza. Nie „wiem, co zrobiłbym? Czy odesłałbym te pieniądze i tę biżuterię jej właścicielom, czy też zatrzymałbym je u siebie? Chciałem oddać. Ale i pokusa zatrzymania tego bogactwa była silna. Nie ukrywam tego.

– Czy pan wie, ile jest warta ta bransoletka?

– Jest ciężka. Oceniam jej wagę na około pięćdziesiąt gram. Te dwa brylanty także spore. Nie znam się na tym, sądzę jednak, że jest warta co najmniej kilkadziesiąt tysięcy złotych. A może jeszcze więcej.

– Pan Persson twierdzi, że przeszło dziesięć tysięcy dolarów.

– Niemożliwe!

– Nie sądzę, aby się zbytnio omylił. Jeśli nawet, to raczej zaniżył jej wartość. Przecież złoto stale idzie w górę.

– Tym gorzej dla mnie. Nikt nie uwierzy w prezent za dziesięć tysięcy dolarów. Łatwiej przyjąć wersję, że poszedłem za Gunhild, zabiłem ją, porwałem bransoletkę i uciekłem w góry.


– Tak – zgodził się podpułkownik – ta wersja jest także prawdopodobna. Śledztwo nie może jej całkowicie odrzucić. Czy widział was ktoś, kiedy rozmawialiście w kawiarni?

– Wtedy podawała kelnerka, pani Basia. Ona mnie dobrze zna. Może zapamiętała, że siedziałem z cudzoziemką i rozmawialiśmy po niemiecku. Przy kelnerce pytałem się pani Gunhild, czy się czegoś napije?

– A w „Kmicicu” widział ktoś pana rozmawiającego z Perssonem?

– Tam była pani Marysia. Nie znam jej nazwiska, ale przedtem pracowała w „Lipowym Dworze”. Może zapamiętała, że Szwed zamawiał francuski koniak i zapłacił rachunek około tysiąca złotych. W „Kmicicu” to się nieczęsto zdarza. Zwłaszcza teraz, w październiku. Obawiam się, że to nie na wiele się zda. I tak mi nie uwierzycie. I wy, i prokurator, i sąd. Na to, że jestem niewinny, nie wystarczą moje zapewnienia.

– Będziemy musieli uważać pana za jednego z tych, którzy mogli popełnić tę zbrodnię. Ale uwzględniamy także okoliczności, które przemawiają na pana korzyść.

– Boję się, że tego jest nie za wiele.

– Przeciwnie – poważnie powiedział podpułkownik – gdybym był przekonany o pańskiej winie, nie rozmawialibyśmy przy herbatce w szałasie na Hali na Stołach, lecz gdzie indziej i rozmowa miałaby inny charakter. Za panem przemawia przede wszystkim to, że pan uciekł.

– Jak to?

– Morderca, gdyby już uciekał, zabrałby – ze sobą bransoletkę. Poza tym nie pasuje pan do tej zbrodni z dwóch powodów. Jest pan człowiekiem praworęcznym, a wywiad, jaki przeprowadziliśmy o panu nie stwierdził, aby pan kiedykolwiek trenował dżudo lub karate.

– Nie rozumiem?

– Pani Persson została zabita ciosem wymierzonym w prawą skroń. Taki cios można zadać tylko lewą ręką. A więc człowiek uderzający musi być mańkutem. Poza tym, tak twierdzą znawcy, ten, kto zabił Szwedkę, jest karateką. Wreszcie te siedemset dolarów w pańskim biurku także przemawia za panem. Fakt, że nie chciał pan zarobić dalszych tysiąca pięciuset zielonych papierków właściwie za… trudno to nazwać za co, wskazuje, że dla większej kwoty nie – poszedłby pan na całość. Na morderstwo.

– A więc? – w głosie Andrzeja Szaflara zabrzmiał akcent nadziei.

– A więc wysłuchaliśmy pańskiej spowiedzi. Albo pan mówił prawdę, albo pan nas usiłował okłamać. My milicjanci, nikomu nie możemy wierzyć na słowo. Musimy wszystko sprawdzić. Będziemy się starali sprawdzić pańskie słowa, nie zapominając i o innych aspektach naszego śledztwa. Bransoletka i dolary pozostaną aż do wyjaśnienia sprawy w naszym posiadaniu. Jeśli to, co pan nam powiedział, okaże się prawdą, wtedy zarówno kosztowności, jak i pieniądze będą panu zwrócone.

– A ja?

– Największy kłopot – roześmiał się podpułkownik – mam z pana osobą. Właściwie to powinienem pana zamknąć.

– Trudno – zgodził się Andrzej Szaflar.

– Nie zrobię jednak tego. Liczę, że drugi raz nie będziemy musieli łazić po górach, aby się z panem spotkać. Niech pan wraca do Zakopanego, do pracy. Naturalnie nie wolno panu bez naszej wiedzy opuszczać miasta. Poza prowadzeniem wycieczek, co przecież jest pańskim zajęciem. Jutro zgłosi się pan do komendy MO, dó porucznika Motyki, i zezna pan do protokołu to, co pan nam tu powiedział. A także i to, co pan sobie ewentualnie jeszcze przypomni.


– O której mam przyjść?

– O której zaczyna pan pracę?

– Zwykle przychodzę do Domu Nauczyciela około ósmej. Wczasowicze mają o ósmej śniadanie, potem robimy zbiórkę chętnych i gdzieś przed dziewiątą wyruszamy.

– Proszę przyjść – zadecydował porucznik – zaraz po siódmej rano. Będę na pana czekał.

– Przyjdę niezawodnie.

– Jest pan młody i wytrenowany. Prędzej pan zejdzie niż ja – powiedział podpułkownik – czuję jeszcze to podejście w nogach i trochę odpoczynku mi się należy. Nie zatrzymuję pana. Dziękuję za herbatę.

– To ja panu pułkownikowi dziękuję – Andrzej Szaflar trochę trzęsącymi się rękoma zbierał swoje rzeczy i upychał, je w plecaku. Kiedy był gotowy do drogi, Kaczanowski powiedział:

– Jeszcze jeden warunek, panie Szaflar.

– Słucham pana pułkownika.

– Na dole przy schronisku spotka pan pewnego szwedzkiego dziennikarza. Nazywa się Sven Breman. Mówi po polsku tak, że można się z nim porozumieć. Ten Szwed będzie chciał przeprowadzić z panem wywiad. Będzie zadawał panu masę pytań dotyczących zarówno bransoletki, jak i dolarów znalezionych w pańskim biurku. Proszę z nim w ogóle nie rozmawiać. Proszę mu powiedzieć, że ja panu zabroniłem. To mój kategoryczny rozkaz.

– Będę milczał jak grób.

– Uprzedzam, że Szwed jest bardzo sprytny i przebiegły. Umie człowieka wyciągać na słówka. Niech pan nie wdaje się z nim w nawet najniewinniejszą rozmowę. Ostrzegam pana.

– Nie dam mu się złapać.

– A ze znajomymi i sąsiadami czy też przyjaciółmi także niech się pan nie wdaje w zbędne dysputy. Wystarczy wyjaśnić: przesłuchali, wypuścili.

– Nigdy nie byłem gadułą i plotkarzem.

Kiedy Andrzej Szaflar znikł za zakrętem drogi, porucznik powiedział szczerze:

– Już nie wiem, co sądzić o tej całej sprawie.

– Ja także – przyznał Kaczanowski – a jednak powoli posuwamy się naprzód.

– Pan jest przekonany, że Szaflar jest niewinny?

– Przekonany nie jestem, ale sądzę, że to nie on zabił Gunhild Persson.

– Ja bym jednak go zatrzymał. Prokurator pewnie by podpisał postanowienie o tymczasowym aresztowaniu przewodnika tatrzańskiego.

– Może by podpisał, może nie? Nie jestem wcale tego taki pewien.

– W każdym bądź razie moglibyśmy go zatrzymać na czterdzieści osiem godzin. Przez ten czas może by się coś wyjaśniło.

– Zatrzymanie niewinnego, to zrobienie mu dużej krzywiły moralnej. Nie chcę tego ryzykować.

– Ale on może nam uciec.

– Jeżeli pan go raz znalazł, poruczniku, odszuka go pan znowu. Nie przypuszczam, aby Szaflar znowu próbował ucieczki. Dokąd? Bez pieniędzy, czy zaledwie z paru tysiącami złotych?

– Granica blisko, a Szaflar zna każdą ścieżkę. W Słowacji także ma znajomych. Może tam zapaść na dłużej i próbować dostać się do Austrii.

– To go władze czechosłowackie złapią. A nawet przyjmując nieprawdobodobne, że taka ucieczka by się powiodła, Austria także by wydała zabójcę żony bogatego szwedzkiego przemysłowca. Wierzę, że Andrzej uciekł pod wpływem nagłego szoku i później tego żałował, lecz nie miał odwagi zejść na dół. Druga ucieczka niedwuznacznie by wskazywała, że jest on przestępcą. Wypuszczając go dzisiaj i to również brałem pod uwagę. To jest pewien test, którego rozwiązanie będziemy mieli jutro przed ósmą rano.

– Może jednak podesłać kogoś na Zamojskiego, aby obserwował Szaflara?

– Dyskretna obserwacja! – roześmiał się podpułkownik. – Sam porucznik wspominał, że miejscowi znają wszystkich zakopiańskich pracowników aparatu. Szaflar od razu by rozszyfrował nasze manewry.

– Franek Karate podejrzany, ale na wolności. Szaflar również podejrzany i także spaceruje przez Dolinę Kościeliską. Persson, którego szwedzki dziennikarz usiłuje nam przedstawić jako przestępcę, też na wolności. Wszyscy są podejrzani i przeciwko żadnemu nie mamy pewnych dowodów.

– Zeznania Andrzeja Szaflara w niekorzystnym świetle przedstawiły szwedzkiego przemysłowca. Ale naturalnie od chęci rozwiedzenia się z żoną, tak żeby zachować wszelkie korzyści, jakie się przed tym osiągnęło z tego związku, do zbrodni daleko. Niemniej trzeba będzie z tym panem ponownie porozmawiać. A także ze sprytnym Mareczkiem, sekretarzem do załatwiania bardzo poufnych spraw.

– Raczej sprawek.

– Można to i tak nazwać.

– Za Rolfem Perssonem przemawia to, co i za innymi podejrzanymi. On także jest praworęczny i również nie miał nic wspólnego z karate.

– Uważam, poruczniku, że to jest najtwardszy orzech naszego śledztwa. Ciągle sobie na nim łamiemy zęby.

– A może mordercą jest ktoś czwarty, na którego trop dotychczas w ogóle nie wpadliśmy?

– Tego nie można wykluczyć.

– Co robić?


– To, co robimy dotychczas. Szukać, szukać i jeszcze raz szukać.

– Jutro pułkownik przesłucha Perssona?

– Tak. Zaraz z rana. Trzeba go będzie dzisiaj uprzedzić.

– Pojedzie pan pułkownik do „Kasprowego”?

– Nie. Wezwiemy go na komendę i przesłuchamy jak najbardziej formalnie. Tak samo postąpimy z Markiem Dańcem.

– Rozumiem.

– Coraz więcej chmur na niebie – zauważył Kaczanowski. – Słoneczko październikowe jest niestałe. Za kilka minut go nie będzie. Czas i nam zbierać się z powrotem.

– Trzeba z Kir zadzwonić, aby nam przysłano jakiś samochód.

– Damy sobie radę i bez niego. Jakoś się do miasta dostaniemy.

Kiedy obaj oficerowie zeszli do Doliny Kościeliskiej, pierwszą osobą, którą zobaczyli, był Sven Breman. Ucieszył się na widok milicjantów.

– Bardzo dziękuję – powiedział – bardzo dziękuję panu, pułkowniku, za tak wspaniałe wiadomości. Będzie z tego jeden albo nawet i dwa artykuły. Bomby!

– Jakie wiadomości? – zdziwił się porucznik.

– Widzę, że ktoś redaktorowi głupstw nagadał – dodał podpułkownik.

– O, przeciwnie. Ten przewodnik zachowywał się jak głuchoniemy. To właśnie są te wiadomości, za które jestem tak wdzięczny polskiej policji. Znowu się omyliłem, chciałem powiedzieć milicji.

– Nie wiem, o czym pan mówi?

– Prosta rzecz – „król reporterów” świetnie się bawił. – Milicjanci zrobili obławę na Szaflarza. Znaleźli u niego, jak mi to powiedział pewien sympatyczny góral, w domu złotą bransoletkę i siedemset dolarów. I oto ten sam Szaflar schodzi z tej samej góry, gdzie wędrowali dwaj oficerowie, aby go spotkać. I to schodzi nie w kajdankach na rękach i z odpowiednią asystą, ale sam, z ogromnie zadowoloną miną. Poza tym do nikogo się nie odzywa i udaje głuchego czy też niemego. Stąd tylko jeden wniosek.

– Jaki? – porucznik nie wytrzymał.

– Prosty. Jeżeli Szaflara nie aresztuje się, to znaczy, że wszedł on w posiadanie tych skarbów najzupełniej legalnie. To znaczy, że dolary otrzymał od męża, a bransoletkę od żony. To chyba zupełnie jasne. Prawda?

Kaczanowski nic nie odpowiedział, ale miał minę, jakby go nagle ząb zabolał.

– Jeśli panowie chcą, chętnie wyjaśnię, za co to takie łaski spływały na przystojnego przewodnika górskiego?

– Nie ciekawym pańskich fantazji.

– Czasem dobrze pofantazjować – śmiał się, Szwed. – Persson płaci, aby zdobyć powód do rozwodu. Ze Gunhild nasz taternik od razu wpadł w oko, to stwierdzają wszyscy, którzy tę parę choć raz widzieli. Zdobycie dowodu, że Gunhild zdradza Perssona warte było dla tego ostatniego znacznie więcej niż głupie siedemset dolarów. Za jednym zamachem przemysłowiec pozbywa się żony, zachowuje swoje stanowisko w firmie, ba, umacnia się na swoim fotelu. To nie wystrzeliło, bo Szaflar albo okazał się, jak ogromna większość Polaków, niepoprawnym romantykiem, albo tak zimnym kalkulatorem, jak bywają Szwedzi. Albo bohatersko wyznał prawdę pięknej Gunhild, albo uznał, że wytarguje od niej znacznie więcej niż może dostać od męża. I rzeczywiście dostał od żony drogocenną bransoletkę. Osobiście zresztą sądzę, że przewodnik żadnych targów nie prowadził, a klejnot wpadł mu w ręce jak dojrzała gruszka spadająca z drzewa. Cieszę się z takiego obrotu sprawy. Teraz, kiedy niewinność Szaflara została dowiedziona, jest jasne, kto jest zabójcą.

– Ko panu powiedział, że niewinność Szaflara została dowiedziona?

– Pan sam, pułkowniku. Swoimi czynami. Gdyby był winny, bylibyście go aresztowali.

– Pan się myli, redaktorze. Polskie prawo karne żąda, aby sprawcy dowieść popełnienia przestępstwa. Dopóki takiego dowodu nie ma, nikogo nie można aresztować.

– Nie ma i nie będzie, bo Andrzej Szaflar jest niewinny tej zbrodni.

– To pańskie przekonanie, redaktorze.

– Pańskie też, pułkowniku.

– Ja tego nie powiedziałem.

– W każdym razie mam ciekawy materiał.

– Wysnuty ze zbyt pochopnych wniosków.

– Czyżby?

Porucznik chętnie wrzuciłby Szweda do potoku. – Niech się pan redaktor, jeśli naprawdę pan nam chce pomóc, zastanowi, w jaki sposób ten śmiertelny cios, który zabił Gunhild Persson, można było zadać prawą ręką. To jest dla nas dużo ważniejsze niż pańskie hipotezy.

– Na to pytanie odpowiem krótko. Takiego ciosu w prawą skroń nie można zadać prawą ręką. Potwierdzi to panu każdy karateka. Nawet najwięksi mistrzowie tej walki, Japończycy, nie potrafiliby tego. To na pewno był mańkut.

– Niech więc redaktor znajdzie tego mańkuta. Bo szczerze mówiąc, my jak dotychczas, nie możemy go odszukać.

Загрузка...