– Spodziewaliśmy się pana – podpułkownik powitał młodego człowieka. – Porucznik Motyka chciał się założyć, że pan przyjdzie pierwszy, bo spodziewamy się także i innych szwedzkich gości.
– No to porucznik wygrał – sekretarz najwidoczniej nie wiedział o tym, że przed nim gościł w tym pokoju generalny dyrektor koncernu.
– Przynajmniej nie będzie kłopotów ze sporządzaniem protokołu w języku angielskim.
– To prawda – zgodził się Marek Daniec – mówię dobrze po angielsku, ale z pisaniem mam kłopoty. Robię sporo błędów. A co do moich współtowarzyszy, sądzę, że zjawią się tutaj prawie w komplecie. Razem łgaliśmy, razem teraz musimy to odszczekiwać.
– Postawił pan sprawę bardzo jasno.
– Co tu ukrywać, kiedy pan pułkownik już nas rozszyfrował. Okręt tonie, trzeba z niego wysiadać, póki czas.
Po krótkim spisaniu personaliów, Marek Daniec złożył następujące oświadczenie:
– Chciałbym uzupełnić i sprostować uprzednie zeznania. O niektórych faktach przypomniałem sobie dopiero później. Wtedy, kiedy byłem pierwszy raz przesłuchiwany, znajdowałem się jeszcze pod wpływem szoku spowodowanego tragiczną śmiercią żony mojego chlebodawcy.
„Bardzo sprytne, pomyślał podpułkownik, ten młody człowiek zajdzie wysoko. Umie zręcznymi słowami zabezpieczyć się od zarzutu fałszywych zeznań.”
– Proszę, niech pan nam opowie szczegółowo, co panu wiadomo o tej sprawie.
– Mam zacząć od tego wieczora, kiedy pani Gunhild zginęła?
– Nie. Zacznijmy wcześniej. Jak doszło do przyjazdu do Zakopanego i jakie było tło tego przyjazdu?
– Pracuję u pana Perssona w charakterze jego sekretarza przeszło trzy lata. Jest ze mnie zadowolony, co znalazło swój wyraz w moich rosnących poborach. Miał także do mnie coraz większe zaufanie. Niejednokrotnie powierzał mi zadania, które normalnie znacznie przekraczały kompetencje sekretarza. Znałem oczywiście testament starego Berggrena i orientowałem się w stosunkach domowych mojego szefa.
– I pozadomowych? – dorzucił Kaczanowski. – Pozadomowych także.
– Proszę, niech pan mówi.
– Pewnego dnia pan Persson zwrócił się do mnie z dziwną propozycją. Że jestem młody, znam na pewno sporo młodych ludzi. Chciał, abym mu wynalazł przystojnego chłopaka, który potrafiłby uwieść Gunhild. Wtedy z rozwodem nie będzie kłopotów. Plan był sprytny, ale wyraziłem zastrzeżenie, że na miejscu, w Szwecji, na pewno się nie uda. Nigdy nie lubiłem specjalnie żony mojego pryncypała, ale nie mogłem jej odmówić pewnego sprytu i bystrości. Młody człowiek, nagle zjawiający się w ich towarzystwie i uderzający do Gunhild, byłby przez nią natychmiast rozszyfrowany. Zresztą Szwedzi nie potrafią uwodzić dziewczyn. W Skandynawii raczej one są stroną czynną.
– Tak powstał pomysł przyjazdu do Zakopanego?
– Uważałem, że takie spotkanie musi mieć charak ter zupełnie przypadkowy. Oczywiście tym przypadkiem my byśmy kierowali. Zaproponowałem więc wyjazd do Zakopanego. Znam dobrze Zakopane, znam atmosferę, jaka tutaj panuje, no i znam Polaków. Przecież jestem Polakiem z obywatelstwem szwedzkim. Ani jedna kropla krwi Wikingów nie płynie w moich żyłach. Wiedziałem, że Polacy na pewno będą chętnie nadskakiwać przystojnej Szwedce. Właśnie tutaj w Zakopanem najłatwiej będzie znaleźć uwodziciela Gunhild. Pan Persson zaakceptował mój punkt widzenia i znaleźliśmy się pod Giewontem. Uważałem, że zdarzenia potoczą się normalnym torem. Gunhild zakocha się w jakimś Polaku. On może w niej także. Pieniądze, jakie ona posiadała, a pomimo testamentu ojca rozporządzała sporą prywatną fortuną, spadkiem po swojej matce, na pewno nie szkodzą moim planom. Tym bardziej, że Polacy mają w Szwecji opinię bardzo dobrych mężów a Polki żon.
– Więc pan…
– Najzwyczajniej – przerwał Marek Daniec – chciałem w Polsce wydać za mąż żonę mojego dyrektora. Uważałem, że to byłoby dla nich najlepsze i najmniej bolesne wyjście. Tak moralnie, jak i materialnie. Całą sprawę zepsuł sam Rolf Persson.
– Dlaczego?
– Zupełnie przypadkowo trafiłem na Andrzeja Szaflara. Zobaczyłem w Dolinie Kościeliskiej bardzo przystojnego przewodnika tatrzańskiego z grupką wczasowiczów. Postanowiłem sprawdzić, czy nie byłby on dobrym kandydatem do realizacji moich planów. Poprosiłem go o dołączenie naszej grupki do jego wycieczki. Zgodził się bez wahania. Tego samego dnia zasięgnąłem o nim opinii. Dowiedziałem się, że jest rozwiedziony, żyje samotnie, cieszy się dobrą marką w całym Zakopanem. A na dodatek od razu spostrzegłem, że bardzo się spodobał pani Gunhild, a ona mu także.
Był co prawda o kilka lat od niej młodszy, ale to nie rzucało się w oczy. Zresztą, cóż to za przeszkoda dzisiaj?
– Czy pan mówił Szaflarowi o planach związanych z jego osobą?
– Naturalnie, że nie. Od razu bym go spłoszył. Sprawy układały się jak najlepiej. Już na trzeci dzień widać było, że Gunhild wpadła na dobre, a i Andrzej jest na najlepszej drodze do tego. Gdyby nie Persson, Gunhild by żyła i teraz byłby czas na rozwiązanie kwestii materialnych z korzyścią dla obojga rozwodzących się małżonków. To przecież było do załatwienia przy obopólnej zgodzie. Mojemu szefowi zależało jedynie na utrzymaniu się na swoim stanowisku. Do majątku po starym Berggrenie nie mógł rościć najmniejszych pretensji. A gdyby Gunhild mu odpaliła z milion koron, co dla niej nie było specjalnym problemem, czułby się najzupełniej szczęśliwy. A ona z Szaflarem na pewno tak samo. Ale Persson nie wytrzymał. Musiał się wtrącić.
– W jaki sposób?
– Jak każdy nowobogacki uważał, że pieniędzmi można załatwić wszystko. Umówił się z Szaflarem na poufną rozmowę. Zrobił to bez poradzenia się ze mną. Nigdy bym do tego nie dopuścił. W czasie tej rozmowy Persson po chamsku wyłożył kawę na ławę. Niech się Szaflar prześpi z jego żoną, on za to zapłaci dwa tysiące dolarów. Dał nawet zaliczkę siedemset dolarów. Kiedy pochwalił się przede mną swoimi posunięciami, aż się za głowę złapałem. Wiedziałem, że sprawa jest przegrana.
– Powiedział pan o tym szefowi?
– Jeszcze czego! – zdziwił się Marek Daniec. – U nas wytykanie błędów zwierzchnikowi jest niezdrowe. Można szybko rozstać się z posadą, a o drugą coraz trudniej. Robiłem więc dobrą minę do złej gry. Pers-
son także wymyślił, że to ja sfotografuję tę parkę wchodzącą do domu, gdzie mieszka Andrzej Szaflar. Musiałem się na to zgodzić.
– Czy Persson obiecał panu coś za to?
– Mój szef jest zbyt sprytny, aby wyraźnie coś komuś konkretnego obiecać. W Sztokholmie, kiedy omawialiśmy całą sprawę, zapewnił mnie, że kiedy dostanie rozwód z winy żony, potrafi się odwdzięczyć. Ale ta jego wdzięczność mogła się także wyrazić wręczeniem mi wypowiedzenia w ostatnim dniu miesiąca. Co prawda, w Warszawie, w czasie rozmów z waszymi przedstawicielstwami handlowymi, kiedy padł projekt założenia w Polsce składu konsygnacyjnego i oddziału koncernu, Persson zaznaczył, że jeśli pertraktacje skończą się pomyślnie, ja będę tutaj jego przedstawicielem. Ale jak na razie były to luźne orientacyjne rozmowy. Mieliśmy je kontynuować wracając z Zakopanego i później w Szwecji.
– Pan jednak rozmawiał z Szaf larem, kiedy on już otrzymał pieniądze od Perssona.
– Naturalnie. Dostałem od szefa polecenie wykonania zdjęć, musiałem się więc dowiadywać, kiedy je będę mógł zrobić.
– I co?
– Jak przewidywałem, kiedy Andrzej dowiedział się w jakie szambo chce go mój miły szefunio wpakować, natychmiast go odrzuciło od Gunhild. Chłopak miał jednak sporo długów i postanowił wykantować Perssona na tę sumę, jaką dostał tytułem zaliczki. Moim zdaniem miał stuprocentową rację. Ze świniami trzeba postępować po świńsku. Panie pułkowniku, proszę tego nie ujmować dosłownie w waszym protokole. W ogóle bardzo proszę o nie umieszczanie w nim moich opinii o dyrektorze.
– Dobrze – zgodził się Janusz Kaczanowski – zaprotokołujemy tylko podawane przez pana fakty.
– Szaflar przyjął prostą, ale dobrą taktykę. Udawał, że bardzo się stara zdobyć względy Gunhild, ale nie może przełamać jej oporu. Wiadomo, w tym ambaras, żeby dwoje chciało naraz. Na wycieczkach zabawiał Gunhild rozmową, trochę z nią flirtował. Na dansingu w „Nosalu” obtańcowywał dziewczynę i ulatniał się. Sądzę, że pani Gunhild pojęła jego grę i dostosowała się do jej reguł. W ten sposób Andrzej na jakiekolwiek zarzuty Perssona mógł zawsze powiedzieć „starałem się, ale nic z tego nie wyszło”. O zwrocie pieniędzy nie mogło być mowy. Zresztą mój szef na ten temat nawet by słówka nie pisnął, aby rzecz się nie wydała przed jego żoną. Wtedy Gunhild wyrzuciłaby Rolfa z posady na pierwszym zebraniu rady nadzorczej. Przecież rozporządzała tam bezwzględną większością głosów. Zresztą cóż „to dla Perssona znaczyło te siedemset dolarów? I tak by je jakoś wpakował w koszta handlowe koncernu. Do takich finansowych machlojek na szkodę skarbu państwa on był niezastąpiony.
– Teraz proszę nam szczegółowo opowiedzieć – zażądał podpułkownik – jaki był przebieg tamtego tragicznego wieczoru w „Nosalu”?
– Jak zwykle przyjechaliśmy do lokalu gdzieś około godziny ósmej wieczorem. Jeździliśmy tam codziennie. To był pomysł pani Gunhild. Lubiła tańczyć i tam najwygodniej jej było spotykać się z Szaflarem. Stolik mieliśmy stale zarezerwowany. Kelnerzy czekali na zamówienia. Wiedzieli, że dostaną wysokie napiwki. Już nie bardzo pamiętam, co nam podano na kolację. Jakieś przekąski i chyba pstrągi. Orkiestra, grała. W czasie kolacji zjawił się Szaflar. Pan Persson zaprosił go do naszego stolika i częstował. Andrzej wymawiał się jak mógł, wreszcie wypił kieliszek koniaku. Kiedy muzyka znowu zaczęła grać, Persson natychmiast wypchnął żonę i Szaflara na parkiet. To było takie niezręczne! Ślepy by się domyślił całej intrygi. Żeby zatuszować niedźwiedziowatość szefa, natychmiast poprosiłem Margaretę, zaś Ostermanowie tańczyli ze sobą. Potem Szaflar odprowadził Gunhild na miejsce i gdzieś znikł. Ja chyba jeszcze raz czy dwa razy zatańczyłem z Ingą Osterman, a później siedziałem przy stoliku.
– A inni?
– Gunhild nie tańczyła, najwidoczniej czekała na Szaflara, on zaś długo nie przychodził. Persson w ogóle nie lubi tańczyć, i tym razem nie zrobił wyjątku. Margareta dotrzymywała mu towarzystwa. Pan Osterman także nie jest ani wybitnym tancerzem, ani specjalnym amatorem tego rodzaju zabawy.
– W jakim to się mniej więcej działo czasie?
– Od naszego przyjścia, to jest około ósmej wieczorem aż do po dziewiątej. Potem Andrzej znowu się zjawił i poprosił panią Gunhild. W parę minut później mój szef zaproponował pani Andersson małą wyprawę do barku. Przy stoliku zostaliśmy we trójkę, Ostermanowie i ja. Kiedy muzycy zrobili krótką przerwę, pani Gunhild już nie wróciła do naszego stołu.
– A Persson i Margareta?
– Urzędowali w barku. Ponieważ siedziałem twarzą w tamtą stronę, to ich widziałem. Potem orkiestra znowu zagrała coś do tańca, ale Gunhild i Szaflara na parkiecie nie zauważyłem. Również, kiedy muzycy grali ostatnie utwory przed przerwą na kolację, tej pary tańczącej nie widziałem.
– A para przy barku?
– Tańczący mi ją zasłaniali. Zresztą nie zwracałem na nich uwagi, bo byłem zajęty rozmową z Ostermanami. Pani Inga Osterman jest bardzo sympatyczną kobietą. Bez pretensji i bez pozowania na milionerkę. Zupełne przeciwieństwo Gunhild, która lubiła się popisywać swoim bogactwem.
– Co było dalej?
– Na krótko przed przerwą zobaczyłem pana Perssona. Znajdował się niedaleko naszego stolika i rozmawiał z pewnym Austriakiem. Zamienił z nim parę słów i dosiadł się do nas. Persson był zdenerwowany. Nic nie mówiąc nalał sobie kolejno dwa pełne kieliszki koniaku i wychylił je jednym haustem. Potem także łapczywie wypił stojącą przy jego nakryciu już na wpół wystygłą kawę. Powiedział do mnie, że jest zmęczony i źle się czuje. Zaproponowałem, aby uregulować rachunek i wrócić do „Kasprowego”, ale on się na to nie zgodził i twierdził, że ten mały kryzys powinien zaraz przejść.
– Pani Andersson wróciła do stołu razem z Perssonem?
– Nie. Przyszła nieco później. Za jakieś trzy, cztery minuty. Trudno mi określić dokładny czas, ponieważ tego nie sprawdzałem. Robiła wyrzuty Perssonowi, że sam się ulotnił i zostawił ją w barku. Bardzo się tym drobnym incydentem zdenerwowała i nawet doszło do małej awantury. Aż pani Osterman musiała interweniować. Opowiadała, że ktoś ją siedzącą samotnie przy barku wziął za „dewizówkę” i zrobił jej niedwuznaczną propozycję. Byłem zdziwiony tym wybuchem, bo to raczej spokojna i opanowana dziewczyna. A tym bardziej nie powinna się narażać mojemu szefowi. Przecież ta cała sprawa rozwodowa wynikła przede wszystkim z jej powodu. Persson zupełnie zgłupiał na punkcie tej dziewczyny, a ona, jak to się mówi, „szła na całość”.
– Czy pani Gunhild wiedziała o tym?
– Może się domyślała. Ze zrozumiałych względów, ciągle ten testament i zależność Perssona od żony, bardzo się z tym kryli. Ja nie byłem wtajemniczony w sprawy tego układu. Tutaj w Zakopanem Persson udawał, że to lekki, niewinny flircik i tak to przyjmowaliśmy. Nigdy na ten temat nie było najmniejszych komentarzy czy żarcików.
– Co było dalej?
– Kiedy orkiestra przestała grać, usłyszeliśmy jak jakaś pani krzyczała na sali, że w toalecie leży zamordowana kobieta. Przetłumaczyłem te słowa na szwedzki. A że pani Gunhild nie było z nami co najmniej od pół godziny, powiedziałem, że pójdę sprawdzić, co tam naprawdę się stało. Persson także wstał i poszedł ze mną. Wydaje mi się, że nie był zbyt zaskoczony tym wypadkiem. Mniej się zdenerwował śmiercią żony, niż można się było tego spodziewać. Kiedy przyszedł z barku, był w znacznie gorszym stanie.
– Tak pan myśli?
– Ja nic nie myślę – odpowiedział Marek Daniec – ja tylko odpowiadam na pytanie pana pułkownika, jaki był przebieg tamtego wieczoru. Nie będę przecież oskarżał swojego szefa o zamordowanie żony.
– Jak to się stało – zapytał Kaczanowski – że wasze pierwsze zeznania brzmiały prawie jednomyślnie. Twierdziliście, że co najmniej na pół godziny przed wykryciem zbrodni siedzieliście w piątkę przy stoliku?
– Pan porucznik tamtego wieczoru spisał nasze personalia i polecił nam przyjść do komendy następnego dnia. Ktoś z nas, nie pamiętani już kto, ale chyba Ragnar Osterman zauważył, że najlepiej będzie właśnie w ten sposób opowiadać całą historię. Oszczędzi to nam nie kończącej się serii przesłuchań i wyjaśnień. Zresztą ta wersja nie różniła się zbytnio od prawdy. Nasza trójka, ja i Ostermanowie, siedziała cały czas przy stole, zaś Persson i Margareta także byli na sali przy barku i wrócili przed wypadkiem.
– Raczej przed wykryciem zabójstwa – poprawił podpułkownik – tak będzie ściślej. Ani pan, ani my nie wiemy dokładnie, o której godzinie zginęła pani Gunhild.
– Właśnie to miałem na myśli – zgodził się Marek Daniec.
– Czy prowadziliście jakieś dyskusje na ten temat?
– Nie. Po prostu przy śniadaniu ktoś powiedział: „W czasie przesłuchania najlepiej mówić, że siedzieliśmy przy stoliku przez ostatnie pół godziny”. Nikt nie zaprotestował i tak już zostało. Ale nie mogę na pewno stwierdzić, że to był Osterman. Wiem tylko, że z taką inicjatywą nie wystąpił mój zwierzchnik.
Marek Daniec podpisał protokół i opuścił pokój.
– To wyraźna zmowa o złożeniu fałszywych zeznań. Można za to pociągnąć do odpowiedzialności. Drogo ich to może kosztować.
– O tym to już będzie decydował prokurator. Jak na razie, te ich małe matactwa nie zaszkodziły specjalnie śledztwu. A że teraz je prostują, więc zbytniej szkody nie ponieśliśmy.
– Zeznania Marka Dańca obciążają Rolfa Perssona.
– To prawda – zgodził się podpułkownik.
– To już nie poszlaki, ale wyraźny dowód, że Persson jest mordercą. Zostawił Margaretę przy barku, sam zeszedł na dół i zabił Gunhild. To się doskonale zgadza z czasem zbrodni.
– Znowu muszę was poprawić – podpułkownik bawił się zapalczywością swojego pomocnika – to zaledwie poszlaka. Poważna, ale poszlaka. A drugi błąd, ciągle – pan używa słowa „morderstwo”. Nasz kodeks karny zna tylko pojęcie „zabójstwo”. Natomiast nasz język potoczny odróżnia aż dwa pojęcia: morderstwo to zawsze zbrodnia umyślna, a zabójstwo może być i nieumyślne. Kierowca, który wpadł na przechodnia i zabił go, jest zabójcą, ale nie mordercą, bo nie chciał tego człowieka zabić.
– Tutaj to rozróżnienie jest niepotrzebne. Na pewno mamy do czynienia z morderstwem. A nasze śledztwo coraz wyraźniej wskazuje na jego sprawcę.
– A ja jestem tego coraz mniej pewien i mogę to po przesłuchaniu Marka Dańca wyraźnie stwierdzić. Te zeznania dostarczyły mi nowych dowodów. Dotychczas wiedziałem, kto zabił Gunhild Persson, teraz mam już wprawdzie nie dowód, ale bardzo poważną poszlakę. No, ale zaczekajmy na resztę naszych „klientów”. Mam nadzieje, że ich zeznania wyjaśnią sprawę ostatecznie.