Rozdział VI

Opowiadanie Franka Karate

Podpułkownik Janusz Kaczanowski spojrzał na zegarek. Dochodziła pierwsza po południu.

– Chyba jeszcze zdążę, do prokuratury – powiedział.

– Zaraz panu pułkownikowi załatwię samochód.

Ale nie sądzone było Kaczanowskiemu tego dnia rozmawiać z prokuratorem. Porucznik nie zdążył się nawet podnieść zza biurka, kiedy drzwi się otworzyły i wszedł młody człowiek w wieku, tak na oko, około dwudziestu pięciu lat. Blondyn o pociągłej twarzy i charakterystycznym „góralskim” nosie. Włosy długie jak u dziewczyny. Wąsy i broda jak u przeciętnego hipisa. Ubrany był w mocno wytarte, ale oryginalne dżinsy i czerwony zapinany sweter, spod którego wyglądała barwna koszulka z reklamą angielskiego samochodu jaguar.

– Jak się masz, Stasiek – przybyły zawołał od progu i szedł z wyciągniętą ręką do porucznika – mówiła mi matka, że przysyłałeś jakiegoś gliniarza, żeby się ze mną zobaczyć. Co, potrzebujesz zielonych?

Bardzo zmieszany Stanisław Motyka chcąc nie chcąc przywitał z przybyłym. Ten zaś, jak gdyby dopiero teraz spostrzegł podpułkownika i wyciągając także do niego rękę, powiedział:

– O, nowy. Nie znałem pana. Jestem Franek Bujak. Dla przyjaciół po prostu Karate.


– A ja jestem podpułkownikiem Kaczanowskim z Komendy Głównej MO w Warszawie. To ja wzywałem pana – podpułkownik udał, że nie dostrzega wyciągniętej dłoni – żeby go przesłuchać w sprawie morderstwa Gunhild Persson.

– To dopiero – szczerze roześmiał się Bujak – nie wiedziałem, że jestem taki ważny, że aż pułkownicy przyjeżdżają ze stolicy, aby ze mną rozmawiać. Jestem do dyspozycji pana pułkownika – Franek ukłonił się przesadnie nisko.

– Siadajcie – Kaczanowski wskazał krzesło przed biurkiem i sam usiadł po jego drugiej stronie. Wyjął z szuflady „protokół przesłuchania świadka” i zaczął zadawać pytania.

– Imię i nazwisko, data i miejsce urodzenia?

– Franciszek Bujak, imię ojca Mateusz – młody człowiek najwidoczniej nieraz był już w podobnej sytuacji – urodzony w Zakopanem, siedemnastego marca 1952 roku.

– Wykształcenie?

– Skończyłem Uniwersytet Jagielloński w Krakowie. Matematykę.

– Miejsce pracy?

Franek roześmiał się:

– Kto nie ma w głowie, ten musi pracować. U mnie jednak „baska” pracuje. Niech pan napisze, że pomagam ojcu w gospodarstwie.

– Nie zalewaj – wtrącił się porucznik – ojciec ma niecałe dwa hektary, gdzie tylko owies rośnie i to nie co roku. Jeździ powozikiem i wynajmuje pokoje. Powiedz od razu, że jesteś cinkciarz.

– Jeszcze mnie ani milicja, ani prokurator nie przyskrzynili na jakiejś lewej transakcji – bronił się Franek Karate.

– Dlaczego nie pracujecie w swoim fachu?

– Pracuję. Codziennie muszę dobrze liczyć, aby na ten kieliszek wódki z zagrychą zarobić.

– Co robiliście przedwczoraj wieczorem? Tak od siódmej do dziesiątej?

– To pan myśli, że ja rąbnąłem tę Szwedkę? – zdziwił się młody człowiek – będę musiał pana rozczarować.

– Proszę odpowiadać na moje pytania.

– Dobrze, dobrze. Więc o siódmej siedziałem w „Europejskiej”. Był tam Mietek Gąsienica, Jurek Ciaptak Hanka Wojasówna. Gdzieś po ósmej pomyślałem sobie, że trzeba zajrzeć do „Nosala”. Może ten młody Szwedzik będzie miał coś do wymiany. Ja mu trochę pomagałem wymienić dolary na bony i potem te bony sprzedać. Ale Szwedzi najwidoczniej nie zdążyli jeszcze wydać wszystkich dziaćków, bo Marek do mnie podszedł i powiedział, że nic dla mnie nie ma. Wyszedłem z „Nosala”, zajrzałem do „Maleńkiej”, tam pogadałem z pół godziny z takimi dwoma z GOPR i znowu zajrzałem do „Nosala”. Do kawiarni. Tam siedział pewien Niemiec z RFN. Hans mu na imię. Przysiadłem się do niego. Poznałem go przed tygodniem. Równy gość, chociaż szkop. Hans powiada, że jutro rano wraca do domu przez Czechosłowację i potrzeba mu trochę koron. Miałem w domu pięćset koron, pomyślałem sobie, dlaczego nie oddać przysługi takiemu miłemu facetowi? Umówiliśmy się, że te korony przyniosę mu do pokoju hotelowego, bo on mieszkał w „Nosalu”. Kopnąłem się do domu, mieszkam blisko, na Kasprusiach i przyniosłem mu te pięć setek.


– Która to była godzina?

– Nie było jeszcze dziesiątej.

– Mówcie dalej.

– Hans chciał się zrewanżować za wyrządzoną grzeczność. Już miał dzwonić na kelnera, ale kiedy sprawdził, to w portfelu miał zaledwie trzy setki. A wiadomo, w „Nosalu” za to nawet „żytka” nie kupi. Wziąłem od niego dwie stówy, zszedłem na dół i od pani Marii pożyczyłem butelkę winiaku. Na drugi dzień z samego rana jej oddałem. Kryska, która wtedy siedziała w recepcji hotelowej, musi mnie pamiętać, bo z nią rozmawiałem. Pytałem się, czy Hans jest na górze? Wypiliśmy z tym Niemcem po dwa kieliszeczki. On dużo nie mógł, bo na drugi dzień rano jechał samochodem. Ja także nie jestem specjalnie trunkowy. Pożegnaliśmy gdzieś około wpół do dwunastej i zszedłem na dół. Tam mi Krystyna powiedziała, że w restauracji zaciukali jedną Szwedkę i zrabowali jej bransoletkę. Wiedziałem, która to babka, bo obnosiła się z tymi świecidełkami, aż oczy bolały.

– Do restauracji już nie wchodziliście?

– A po co? Tam już milicja gospodarowała. Wyszedłem przez wyjście hotelowe, to z lewej strony gmachu, i poszedłem do domu spać. Na drugi dzień rano wyjechałem do Krakowa, gdzie miałem parę spraw do załatwienia. Wróciłem, a matka mi powiada, że mnie porucznik Bujak szuka i milicjanta przysłał. Od razu do was przyszedłem.

– Po ten winiak weszliście do restauracji z hotelu czy z dworu?

– Z dworu. Tak jakoś automatycznie zszedłem ze schodów i zamiast skręcić na lewo, tam jest taki korytarzyk i drzwi prowadzące do restauracji, to wyszedłem na dwór. A już się nie wracałem, tylko obszedłem budynek i wszedłem drugim wejściem. Tym naprzeciwko drzwi do „Zbójeckiej Piwnicy”.

– Czy muzyka wtenczas grała?

– Grała. Jakiegoś „foxa”. Później walca.

– Przechodząc przez hol, widzieliście kogoś znajomego?

– Sporo ludzi odbierało płaszcze w szatni. Pewnie ci z kawiarni, bo tam o dziesiątej zamykają. Widziałem dyrektora Kozłowskiego, ale z nim nie rozmawiałem. Nie wiem, czy on mnie spostrzegł? Podałem szatniarzowi forsę i wziąłem paczkę malboro. Może szatniarz będzie pamiętał?

– Schodził pan na dół do toalety?

– Nie schodziłem. Poszedłem na górę do sali restauracyjnej, do pani Marii.

– Widział pan znajomych?

Franciszek Bujak zastanawiał się.

– Orkiestra grała. Chyba właśnie zaczęli tego walca. Prawie wszyscy goście tańczyli. Aha, już wiem;, zauważyłem jedną z tych Szwedek, jak szła, w stronę schodów prowadzących na dół.

– Chmhiłd Persson?

– Nie. Inna. Ta młoda, ruda.

– Widzieliście stolik szwedzki?

– Nie przyglądałem się specjalnie. Przecież przyszedłem tylko do pani Marii, aby wziąć butelkę winiaku. Ale zdaje mi się, że tam siedział Marek i tych dwoje, Osterman i jego żona.

– A Perssona nie widzieliście?

– Gdzieś mi mignął. Ale nie przypominam sobie. Albo w holu, albo w restauracji.

– Przy stoliku?

– Nie wiem. Ale raczej nie przy stoliku. Na pewno stał, a nie siedział.

– Co było potem?

– Nic. Wziąłem od pani Marii butelkę i wyszedłem z restauracji.

– Znowu na dwór?

– Nie. Tymi wewnętrznymi drzwiami do recepcji hotelowej.

– Muzyka jeszcze grała?

– Tak. Przestali, kiedy już byłem na górze u mojego Niemca. To pamiętam dobrze.

– Ta ruda Szwedka szła sama? Może właśnie z Perssonem?

– Nie. Była sama. To mogę stwierdzić z całą pewnością.

– A Gunhild pan nie widział?

– Nie. Nie widziałem. Na pewno nie było jej przy stoliku z pozostałymi Szwedami.

– W holu także pan jej nie zauważył?

– Nie. Nie rozglądałem się. Przy kontuarze szatni tłoczyło się trochę ludzi.

– Pan uprawia karate?

– Jakie tam „uprawia”. Trenowałem i walczyłem w Krakowie. Byłem judokiem, a potem przerzuciłem się na karate. Ale w Zakopanem nie ma żadnej sekcji. Trochę tam doktor Świątek usiłował coś robić, nic z tego jednak nie wyszło. Jest nas tu paru. Czasami sobie poćwiczymy, aby nie zapomnieć.

– Właśnie doktor Świątek stwierdził, że Gunhild Persson została zabita pomiędzy dziewiątą trzydzieści a dziesiątą. Ciosem karate w skroń. Nawet z pańskich zeznań wynika, że w tym czasie był pan w „Nosalu”.

Franciszek Bujak jakby zaniemówił. Przez chwilę nie mógł wydobyć głosu z krtani. Wreszcie opanował się i nieco drżącym tonem powiedział.

– Pan pułkownik myli się. Ja nie zabiłem tej kobiety. Zresztą dlaczego miałbym to zrobić?

– Dla zrabowania bransoletki wartej co najmniej dziesięć tysięcy dolarów.

– Przyznaję – Franek Karate odzyskał pełny spokój – że kręcę się przy różnych cudzoziemcach, których w Zakopanem nie brakuje. Pomagam im przy wymianie. Także nieraz coś się kupi od Czechów i od Węgrów. Pan wie. Przyjeżdżają przez Łysą Polanę, a później w drodze do Zakopanego zatrzymują samochody. Najczęściej tam, jak te maliniaki przed tą podwójną pętlą przy Wierchu Poroniec. Wtedy podjeżdża ją innymi samochodami Polacy. W maliniakach załatwia się transakcje, towar szybko z samochodu do samochodu i wszystko cacy, cacy. Tam sprzedają nie tylko sweterki i dziecięce ciuchy czy koniaki, ale także korony i forinty. Kto ma głowę, o zarobek, łatwo. Więc dlaczego miałbym mordować? Nawet dla dziesięciu tysięcy dolarów. Za duże ryzyko. Gdzie ja bym sprzedał taki klejnot w Polsce? „Jubiler” nie kupi. Prywatniacy tak samo. A wywieźć za granicę, z miejsca bym wpadł, bo Szwedzi na pewno zrobią zastrzeżenie. Zresztą nie tylko Szwedzi, ale i wy. A pociąć na złom i sprzedawać jedynie brylanty? To się straci, co najmniej połowę.

– I tak pozostanie pięć tysięcy dolarów – wtrącił porucznik.

– I krawat na szyję – dodał Franek – to nie dla mnie takie interesy. Po co mi to. Chałupę mam. Maluchem jeżdżę. Jeżeli bym chciał, to i większego fiata mogę sobie zafundować. Na żarcie także zarobię. Stasiek, panie pułkowniku, mnie zna. Od szczeniaka. Razem chodziliśmy do szkoły, razem zdawaliśmy maturę. Potem on poszedł do milicji, ja na uniwerek. Może poświadczyć, że lubię mieć i lubię wydawać pieniądze. Ale się w nich nie kocham. Lekko przyszło, lekko poszło. Ale zabijać dla paru dolarów?

Porucznik przy tych słowach miał niewyraźną minę. Nie wiedział, co robić. Czy stanąć w obronie kolegi szkolnego, czy też pamiętać, że jest oficerem prowadzącym śledztwo. Milczał i nie patrzył na podpułkownika.

– Znacie Andrzeja Szaflara?

– Pewnie, że go znam. Przewodnik z Domu Nauczyciela.

– Ten sam. O niego mi chodzi. Widzieliście go w „Nosalu”?

– Nie. Nie widziałem.

– A tamtego dnia wieczorem widzieliście go?

– To było, kiedy wychodziłem z „Maleńkiej”. Szaflar szedł Krupówkami. On mieszka na Zamojskiego.

– Rozmawialiście?

– Nie. Był jakiś dziwny. Zawołałem do niego: „Hallo, Andrzej”. Szedł drugą stroną Krupówek, ale mnie nie zauważył, ani nie usłyszał. Nic do niego nie miałem, więc więcej go nie zaczepiałem. Wróciłem do „Nosala”.

– A w ogóle tego dnia pan go widział?

– Tak. Kiedy wszedłem pierwszy raz do restauracji, aby się zobaczyć z Markiem Dańcem, Jędrek wtedy siedział przy stoliku Szwedów. Ale ja do nich nie podchodziłem, tylko kiwałem na Marka, aby przyszedł do mnie.

– Pan zmieniał tym Szwedom dolary. Dużo?

– Żadnych dolarów nikomu nie zmieniam – zastrzegł się Franek Karate – nigdy mnie nikt na tym nie złapał i nie złapie. Jeżeli chcę komuś grzeczność – zrobić, to go podprowadzę do kasy „Pewexu”. Tam facet zmieni dolce na bony. A że ja mu te bony sprzedam i trochę sobie zarobię, to nie grzech.

– Komu ty to mówisz? – oburzył się porucznik.

– Nikt mnie nigdy nie złapał.

– Ale złapią.

– Na pewno nie ty.

– Ile tych dolarów wymienili? – podpułkownik przerwał sprzeczkę szkolnych kolegów.

– Co najmniej kilka tysięcy. Ci goście nie liczą się z forsą. W „Pewexie” także dużo kupują. Wszystkie babki sprawiły sobie po kożuszku.

– Szaflar był mocno zainteresowany tą Szwedką?

– To ona nim. Przypięła się do niego, jak rzep do psiego ogona. Od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyła. A Jędrek? Co mu tam jedna babka. Ma tego towaru w domu wczasowym do wyboru, do koloru. Niektó re specjalnie tu przyjeżdżają, aby „zaliczyć” prawdziwego górala.

– Szaflar nie jest góralem – wtrącił Motyka – przyjechał tu z Poznania.

– Ale o tym wczasowiczki nie wiedzą. Nosi góralskie nazwisko i nawet nauczył się mówić po naszemu nie gorzej niż pan Tetmajer. Rwą go Jedna przez drugą. Chłop samotny.

– Nie zauważył pan, kręcił się jeszcze ktoś koło Gunhild?

– Ja na nich nie zwracałem uwagi. Z nimi nie rozmawiałem. Jeżeli było coś do załatwienia, to kontaktowałem się z Markiem. A tej Szwedki to ja nie zabiłem. Nie tylko Franek Bujak zna w Polsce karate. Zresztą tych śmiertelnych ciosów w ogóle nie znam. Nie uczą ich na treningach. To może pan pułkownik sprawdzić u doktora Świątka.

– Na tym skończymy przesłuchanie – zadecydował podpułkownik – proszę jednak bez naszej wiedzy nigdzie z Zakopanego nie wyjeżdżać. Teraz dokończę pisania protokołu. Może pan zapali? – Kaczanowski podsunął paczkę papierosów i zwracając się do porucznika poprosił: – Rzućcie, poruczniku, panu Bujakowi zapałki.

Porucznik spełnił żądanie zwierzchnika, Franek zręcznie złapał pudełeczko. Kaczanowski kończył protokół. Sam bowiem go pisał. Wreszcie przeczytał go przesłuchiwanemu i poprosił o podpisanie bądź wniesienie uwag czy poprawek. Franciszek Bujak nawet bez instrukcji podpisywał każdą kartkę oddzielnie.

Kiedy formalnościom stało się zadość, podpułkownik zapytał:

– Zupełnie nie znam karate. Kiedy byłem w szkole oficerskiej dopiero wprowadzali dżudo. Mieliśmy chyba dwie godziny tygodniowo z bardzo sympatycznym instruktorem. Ale przyznaję, nie bardzo mnie to pociągało. Słyszałem jednak, że dobry karateka potrafi kantem dłoni rozłupać cegłę tak, jak murarz specjalnym młotkiem.

– To możliwe – przyznał Franek Karate – ja tego bym nie potrafił. Za mało trenuję.

– Ależ też musi pan mieć dłoń wyrobioną.

– Oczywiście. Ma się trochę tej krzepy – i dla zademonstrowania Bujak parę razy uderzył kantem dłoni w biurko. Tak mocno, że podpułkownik obawiał się, iż blat pęknie.

– Gdyby pan pułkownik – roześmiał się Bujak – tak walnął w stół, na pewno kości nadgarstka by nie wytrzymały. A u mnie nawet nie ma śladu zaczerwienienia – to mówiąc demonstrował prawą rękę obu zaciekawionym oficerom.

– Dziękujemy panu – podpułkownik żegnał przesłuchiwanego, ale i teraz nie podał mu ręki – tak, jak mówiłem, proszę nie wyjeżdżać z miasta. Gdyby pan miał jakieś interesujące nas wiadomości w tej sprawie, prosimy się do nas zgłosić.

Kiedy za cinkciarzem zamknęły się drzwi, porucznik zauważył:

– Myślałem, że pan go zamknie, choćby na czterdzieści osiem godzin. Nie jestem taki pewien jego niewinności.

– Nie możemy wszystkich podejrzanych zamykać. Poszlaki dość słabe. Nie ma alibi na krytyczny okres, plątał się po hotelu. To fakt. Ale od tego, do dowiedzenia komuś popełnienia morderstwa, jeszcze droga daleka. Prokurator nie wydałby nakazu aresztu i po czterdziestu ośmiu godzinach musielibyśmy go i tak zwolnić. Nie ucieknie nam. Jeżeli nawet jest winien, to nic w tej sprawie nie może zagmatwać. Zresztą bardzo wątpię, żeby był winien.

– Dlaczego?

– Przede wszystkim sam się do nas zgłosił.

– Bo logicznie rozumował, że na dłuższą metę ni gdzie się nie ukryje. Prędzej czy później zawsze byśmy go złapali. Nawet ucieczka za granicę nic by mu nie dała. Morderca Szwedki nie dostałby nigdzie prawa azylu. Wydano by go nam albo Szwedom. Na pewno z żądaniem ekstradycji wystąpiłyby i władze szwedzkie.

– Załóżmy, że pan ma rację – podpułkownik nie dawał się przekonać swojemu pomocnikowi – ale i tak broni Bujaka jeszcze inny fakt.

– Jaki?

– Ten człowiek nie jest mańkutem.

– Nie rozumiem?

– Przecież to pan sam rzucił mu pudełko zapałek.

– Rzuciłem, bo pułkownik tak kazał. Byłem zdziwiony” bo wiem, że Franek ma maszynkę gazową. Taką japońską, bezkamieniową.

– A widział pan, którą ręką złapał te zapałki?

– Prawą.

– Właśnie. W takich niespodziewanych momentach mańkut użyje lewej ręki. Poza tym Bujak, kiedy demonstrował ciosy karate, także walił prawą dłonią w biurko. I to walił, ile siły w ręku. Mańkut i w tym drugim wypadku użyłby lewej dłoni jako bardziej wyćwiczonej.

– Pan sądzi, że zabójca Gunhild Persson był mańkutem?

– Jeśli tak twierdzi doświadczony karateka, jakim jest szwedzki dziennikarz Sven Breman, muszę mu wierzyć. A przecież on nam pokazał cios, którym zabito Szwedkę i wyraźnie powiedział „Uderzenie lewą dłonią w prawą skroń”. Wypytywałem także waszego lekarza, doktora Świątka. On, chociaż na pewno mniej biegły w sztuce karate od Bremana, także skłania się do tego, że morderca jest albo mańkutem, albo włada lewą ręką tak samo sprawnie jak prawą.

– Ciekawe czy Rolf Persson jest praworęczny? – zastanawiał się porucznik. – „Król reporterów” bardzo go obciążył i niedwuznacznie nam sugerował, gdzie należy szukać mordercy.

– Sprawdziłem i to. Przy okazji, kiedy przesłuchiwałem Szwedów. Muszę jednak pana zmartwić. Persson także, to nie ulega wątpliwości, jest praworęczny. Nie dziwię się, że Sven Breman nie kocha tego rekina, przemysłu. Na pewno te uczucia podzielają tysiące innych jego rodaków. Ale od antypatii czy nienawiści do dowiedzenia komuś morderstwa także droga daleka. Na razie Persson nadal pozostanie jednym z podejrzanych. Tak samo jak Andrzej Szaflar i Franciszek Bujak.

– Jeden z tych trzech na pewno jest mordercą Gunhild.

Podpułkownik uśmiechnął się.

– Jesteście, poruczniku, człowiekiem młodym i za-; palczywym. Wydaje się wam, że już wszystko wiemy. A przecież sprawa może w każdej chwili przybrać zupełnie inny obrót. Zaś przypuszczając nawet najgorsze, może się okazać, że nie potrafimy jej nigdy wyjaśnić.

– To niemożliwe.

– A jednak kroniki świata znają tysiące spraw, których nigdy nikomu nie udało się rozwikłać. Gdzie przestępcy nigdy nie stanęli przed sądem, albo i sta-; nęli, lecz z braku konkretnych dowodów winy musieli zostać uniwinnieni.

– Tutaj tak nie będzie.

– Mam nadzieję, że nie.

– Teraz, kiedy już z Frankiem Karate trochę się wyjaśniło, musimy jak najprędzej znaleźć Andrzeja Szaflara. Pan pozwoli, pułkowniku, że ja się tym zajmę.

– Doskonale. Ja zaś mam nadzieję, że jutro zdołam dotrzeć do prokuratury i porozmawiać z panem prokuratorem. Zdam mu dokładne sprawozdanie z dotychczasowych naszych czynności. Może prokurator będzie miał także jakieś polecenia.

– Nasi podejrzani są praworęczni, a zabójca jest mańkutem – rozważał porucznik. Trzech podejrzanych, zaś zabójca jest na pewno jeden. Co my wiemy?

– Wiemy, że nic nie wiemy. Ale to już przeszło dwa tysiące lat przed nami powiedział pewien wielki filozof – tymi słowami podpułkownik zakończył rozmowę.

Загрузка...