Rozdział II

Mówią Polacy

Tej nocy porucznik Stanisław Motyka na sen mógł wygospodarować zaledwie trzy godziny. O ósmej był już z powrotem w gmachu komendy miejskiej MO. Musiał przygotować prokuraturze szczegółowy piśmienny raport z wydarzenia w restauracji hotelu „Nosal” i z dotychczasowych ustaleń milicji oraz pierwszych kroków śledztwa. Poza tą „papierkową robotą”, zdał też dokładne sprawozdanie komendantowi.

– Paskudna sprawa – stwierdził zwierzchnik – morderstwo cudzoziemki. Musimy jak najszybciej znaleźć przestępcę. Trzeba zawiadomić komendę wojewódzką MO.

– Przygotowałem tekst teleksu.

– Sam zadzwonię do pułkownika. Pewnie zechcą przejąć śledztwo. A na razie prowadźcie je dalej. Najlepiej znacie całą sprawę i nie ma powodów, aby miał ją przejmować ktoś inny.

– Nigdy nie miałem tak poważnej sprawy – porucznik z jednej strony bardzo by chciał poprowadzić takie śledztwo, w którym można się „wykazać”, z drugiej zaś nie krył swojego braku doświadczenia.

– Zawsze trzeba kiedyś zacząć – uśmiechnął się komendant – nie sądzę, żebyście długo prowadzili tę sprawę. Na pewno przyślą kogoś z wojewódzkiej, a może nawet z Warszawy. Kim była ta Szwedka?


– Żona bogatego przemysłowca. Podobno bardzo bogatego. Obwieszona była biżuterią wartą dobrych kilkadziesiąt tysięcy dolarów.

– Iz tym całym bogactwem nie miała się gdzie wybrać tylko na dansing do „Nosala”. Nic dziwnego, że jakiś łobuz zauważył tę biżuterię. Zszedł za babką do toalety, sprawdził, że tam nikogo prócz niej nie ma i wystarczyło jedno uderzenie.

– Ale dziwię się, że zabrał jedynie bransoletkę.

– Najłatwiej było ją zerwać z ręki.

– Równie łatwo zdjąć zegarek. A platynowy, wysadzany brylantami zegareczek nie nosi najmniejszych śladów wskazujących na to, że usiłowano go zerwać z ręki zabitej.

– Morderca bał się, że w każdej chwili ktoś może zejść z góry. I tak, trzeba mu to przyznać, był cholernym ryzykantem. Przecież gdyby ta kobietą zdążyła krzyknąć…

– Doktor Świątek twierdzi, że zgon nastąpił natychmiast. Cios karate błyskawicznie wymierzony w skroń.

– Karate?

– Tak twierdzi lekarz. A przecież zna się trochę na tym. Opiekuje się miejscową sekcją judo i sam także nieco ćwiczył.

– Czy taki cios wymaga specjalnej siły?

– Lekarz twierdzi, że tylko umiejętności. Mogła go zadać także i kobieta.

– Należy szukać przestępcy w kołach ludzi, którzy uprawiają lub uprawiali karate. Nie zapomnijcie o Franku Karate. O nim przede wszystkim.

– Poleciłem pracownikom restauracji „Nosala” stawić się tutaj o dziewiątej. Przesłuchując ich ustalę, kto się kręcił koło tych Szwedów. Franka Karate nie mana mojej liście gości, którzy byli tego dnia w „Nosalu”.


– Mógł wyjść natychmiast po zabójstwie. Zanim podniesiono alarm.

– Mógł – przyznał porucznik – ale to jeszcze dodatkowe ryzyko, że szatniarz go zauważy.

– Już i tak dużo ryzykował – komendant spojrzał na zegarek. – Dochodzi dziewiąta. Na pewno niektórzy z wezwanych przez was są już na miejscu. Bierzcie się więc do roboty. Gdybyście ustalili coś nowego, natychmiast mnie zawiadomić. Jeżeli będzie wam potrzebna pomoc, zrobimy co w naszej mocy. Powtarzam, tego przestępcę musimy znaleźć jak najprędzej.

Za chwilę przed porucznikiem zasiadł szatniarz, Józef Malinowski.

– Jak usłyszałem z dołu krzyk – rozpoczął szatniarz swoje zeznania – natychmiast zbiegłem na dół. W drzwiach damskiej toalety stały dwie panie. Jedna z nich krzyczała. A tam na kafelkach leżała ta Szwedka. Nachyliłem się nad nią i wziąłem za rękę. Chciałem ratować. Ale od razu zrozumiałem, że to na nic. Ona już nie żyła. Wtedy wyprowadziłem te panie na górę, schody zastawiłem dwoma fotelami, żeby nikt nie mógł wejść i kazałem Kazikowi biec na komendę. Starałem się, aby nikt nie zatarł śladów.

– Bardzo dobrze – pochwalił porucznik. – A czy w toalecie męskiej nie było nikogo?

– Na pewno nie było. Dobrze pilnowałem. Nikt tam po mnie nie wszedł ani też nie wyszedł. Z tymi Szwedami to omal się nie pobiłem. Całe szczęście, że pan porucznik w porę przyszedł.

– A kto wyszedł z lokalu po tym wypadku?

– Nikt nie wyszedł.

– Przecież drzwi nie były zamknięte.

– Drzwi nie zamykałem, to prawda – odpowiedział pan Józef – ale widziałem dobrze, że nikt nie wychodził.


– A przed tym, przed krzykiem tej pani?

– Przed dziesiątą ruch był dość duży, bo kawiarnię opuszczali ostatni goście. Ale potem, przez jakieś pięć?zy dziesięć minut, w holu było zupełnie pusto.

– Franek Karate też wtedy wyszedł?

– On chyba wyszedł wcześniej. Tak zaraz po dziewiątej.

– Ale był tego wieczora w „Nosalu”?

– Przecież on tam jest codziennie. Choć na parę minut musi wpaść. On i tacy jak on. Pilnują swoich interesów.

– Czy widzieliście, kiedy ta Szwedka zeszła na dół?

– Nie.

– Przecież schody do toalet są tuż przy szatni.

– To musiało być wtedy, kiedy właśnie goście wychodzili z kawiarni. Przy szatni zrobił się tłok. Nie miałem czasu na rozglądanie się. Każdy chce jak najprędzej dostać swoje okrycie. Gość może w kawiarni nad pół czarnej przesiedzieć ze trzy, cztery godziny, ale w szatni nie chce czekać ani minutki.

– W ogóle zauważył pan tego wieczora tę Szwedkę?

– Pewnie, że widziałem. Oni przychodzili do nas co wieczór.

– Franek Karate kręcił się koło nich?

– On zawsze się kręci koło zagraniczniaków. Przecież z tego żyje. Widziałem jak z tym młodym Szwedem, co mówi po naszemu, pili wódkę w barku. Jak tam poszedłem, aby wziąć od pani Marii butelkę coli.

– To było wczoraj?

– Nie. Jakieś trzy dni przedtem.

– O której Szwedzi przyszli do „Nosala”?

– Jak zwykle, gdzieś między ósmą a dziewiątą. Na zegarek nie patrzyłem, ale tak musiało być.

– A potem już tej zamordowanej, nazywa się Gunhild Persson, pan nie widział?


– Widziałem. Zeszli do holu i dość długo spacerowali rozmawiając.

– Jak to: zeszli?

– Ta Szwedka i Jędrek Szaflar. Przewodnik z Domu Nauczyciela. W ogóle zauważyłem, że on się przy niej stale kręcił. Przed tym u nas bywał bardzo rzadko. Przewodnika nie stać na chodzenie do takich lokali jak „Nosal”. Chyba, żeby go ktoś zaprosił. A tymczasem jak tylko ci Szwedzi pojawili się u nas, Jędrek nie opuścił ani jednego wieczoru.

– Oni go zapraszali?

– Nie wiem. Ale chyba nie, bo nie przychodził z nimi i też sam wychodził. Czy siedział z nimi przy stoliku,? to już kelnerzy będą wiedzieli.

– A ta rozmowa w holu, o której się odbyła?

– Chyba około wpół do dziesiątej.

– O czym rozmawiali? Słyszał pan?

– Mówili po niemiecku, bo Jędrek, znam go przecież od wielu lat, dobrze włada tym językiem. Był przecież przedtem przewodnikiem w pensjonatach „Orbisu”. Musiał więc znać niemiecki i wprawił się w rozmowach z cudzoziemcami.

– Kłócili się? To chyba można poznać bez znajomości języka.

– Nie. Mówili po cichu. Głównie mówiła ona. Wyglądało na to, że go o coś prosi, a on nie chce się zgodzić. Potem go pocałowała, a on wyszedł na dwór.

– Wróciła na górę do sali restauracyjnej?

– Nie. Usiadła na fotelu w holu. Jakby na kogoś czekała. Może na niego?

– A potem?

– Potem to do szatni wchodzili goście z kawiarni i już jej nie widziałem. Dopiero tam na dole, na posadzce.

– Zauważył pan, kiedy wrócił Szaflar?


– Nie. Jędrka nie widziałem więcej. Nikogo nie wi działem. W szatni było urwanie głowy, bo na dobitek wszystkiego jakiejś pani zginął szalik. Musiałem go szukać między paltami. A on po prostu zaczepił się o wieszak. Jak się w końcu przerzedziło i w holu zrobiło się pusto, to nikt ani nie wchodził, ani nie wychodził. Kawiarnia opustoszała, a na górze, w restauracji, grała orkiestra. Oni zawsze przed kolacją dłużej grają, aby zmęczyć gości. A później muzyka się skończyła, z góry zeszły te dwie panie i poszły do toalety. Od tej chwili do „Nosala” ani nikt nie wszedł, ani nikt nie wyszedł. Za to mogę dać głowę.

Widząc, że stary szatniarz niczego więcej nie wniesie do sprawy, porucznik podziękował za zeznania, a przede wszystkim za tak przytomne zachowanie się w czasie wypadku i jako następnego zaprosił do swojego pokoju kierownika restauracji.

Zygmunt Jabrzemski, siwawy mężczyzna o twarzy ogorzałej od słońca i wiatrów halnych, ongniś znakomity narciarz, krótko określił sytuację:

– Paskudna sprawa – powiedział – bardzo paskudna sprawa dla mojego lokalu. Zabójstwo to straszna rzecz, a morderstwo w restauracji to wprost potworność. Współczuję panu Perssonowi, tej bieduli, ale i nam trzeba współczuć.

– Reklamę wam zrobił.

– Dziękuję za taką reklamę. Taka wiadomość, że w „Nosalu” mordują cudzoziemców latami będzie się za nami snuła i płoszyła nam co lepszych gości. I tak sytuacja jest ciężka. Dawniej byliśmy pierwsi w całym Zakopanem. Teraz „Kasprowy” odebrał nam najlepszą klientelę. Bezstronnie przyznaję, że lokal lepszy, bardziej nowoczesny i znacznie większy.

– A jednak ci Szwedzi, chociaż mieszkali w „Kasprowym”, woleli „Nosal”.

– Może im tam coś nie odpowiadało? Swoją drogą nawet się wszyscy dziwiliśmy, że oni tak co wieczór do


nas przychodzą. Przecież w Zakopanem lokali nie brakuje. Jeżeli nie „Kasprowy”, to jest jeszcze „Giewont” albo „Jędruś”, nie mówiąc o „Ermitażu” czy „Watrze” i „Wierchach”.

– Dużo zamawiali? Chodzi mi o alkohol.

– Szwedzi to na ogół naród trunkowy, więc i ci za kołnierz nie wylewali. Ale nigdy nie przekroczyli miary. Za to zamawiali tylko najdroższe potrawy i alkohole. Z pieniędzmi się nie liczyli. Wiadomo, jak się dolary wymienia na czarno, to Polska jest najtańszym krajem na świecie.

– Franus Karate?

– Może on, może inni – dyplomatycznie odpowiedział kierownik – ja na to nie patrzę, pilnuję jedynie aby na sali był porządek i goście zadowoleni.

– Tych Szwedów jednak specjalnie pan obserwował. Takich dobrych gości.

– Przyznaję. Starałem się, żeby byli zadowoleni. Nawet w kuchni sprawdzałem, ich zamówienie musiało być zrobione ekstra. Żadnej tam fuchy. Stolik także mieli zawsze ten sam. Na nim codziennie świeże kwiaty i szwedzka flaga. To są drobiazgi, ale tym się gościa kupuje. Najwidoczniej to nam się udało, bo codziennie u nas się bawili.

– Z „dewizówkami” także?

– Mieli swoje panie. Zresztą mężczyźni prawie że nie tańczyli.

– A kobiety?

– Te nie odmawiały, jak jakiś obcy poprosił.

– Na przykład Andrzej Szaflar?

Pan Zygmunt uśmiechnął się.

– Milicja wie wszystko. Szaflar jest przystojnym młodym człowiekiem i, trzeba mu przyznać, znakomitym tancerzem. Takim kobiety rzadko odmawiają.

– A pani Persson?

– Ona także doskonale tańczyła. Przyjemność była patrzeć.

– Tańczyła z Szaflarem?

– Ta para mogła występować na konkursach.

– A Szaflar kręcił się przy bogatej Szwedce?

– Nie wiem, jak tam było między nimi. Ale wyglądało, że to raczej ona leci na przystojnego mężczyznę. Znam Szaflara, ten chłopak nie poluje na pieniądze. Ale ta Szwedka była bardzo przystojna i nie jednemu mogła w głowie zawrócić. Szaflarowi także.

– Pan dawno zna Szaflara? – zapytał porucznik – bo ja go prawie nie znam. Nie przypominam go sobie ani ze szkoły, ani z żadnych zawodów sportowych. On pochodzi z Zakopanego czy z Szaflar?

– Z Poznania.

– Z takim góralskim nazwiskiem?

– Pewnie jego rodzice czy też dziadkowie wywędrowali z Podhala.

– A potomek wrócił w góry?

– Tak się właśnie stało. Zjawił się tutaj jako osiemnastoletni chłopak. Z wycieczką szkolną. I od razu zakochał się w Tatrach. Zaraz po maturze zamieszkał w Zakopanem. Chwytał się najrozmaitszych zajęć, aby z czegoś żyć i cały wolny czas spędzał na włóczędze po Tatrach. Poznał je lepiej niż niejeden z nas. Niełatwo ceprowi zostać przewodnikiem tatrzańskim, ale jednak Szaflarowi udała się ta sztuka. Bodaj jako czwartemu w ogóle człowiekowi z nizin.

– A kto był pierwszym?

– Chyba Kazio Dziób. Pamiętam, jak zdawał i jak go miejscowi chcieli zagiąć. Nawet kazali mu wyliczyć, ile jest krzyży w Dolinie Kościeliskiej.

– Ja, chociaż z górali – roześmiał się porucznik – nie potrafiłbym na to odpowiedzieć. Ile?

– Razem cztery.

– Ile lat ma Szaflar?


– On tylko tak młodo wygląda. Już dobija do trzydziestu pięciu.

– To starszy ode mnie. Nigdy bym nie przypuszczał. Czy jest żonaty?

– Był. Ale małżeństwo się rozleciało. Podobno nie z winy Szaflara. Ale niełatwo być żoną przewodnika tatrzańskiego i członka Góralskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego.

– To prawda – przyznał Motyka – ale wracajmy do naszych przykrych spraw. Nie zauważył pan, kto się przy tych Szwedach kręcił?

– Pani Persson lubiła tańczyć z Szaflarem. Ona mu chyba także wpadła w oko, bo odwiedział nas codziennie.

– Mąż na to nie reagował?

– Nie. Parę razy widziałem Jędrka i pana Perssona, jak siedzieli w barku i przyjacielsko ze sobą rozmawiali. A za te koniaki, które tam wypili, płacił Szwed.

– A inni?

– Panie tańczyły z różnymi przygodnymi gośćmi. Ale to zawsze kończyło się na jednym czy kilku tańcach. Ten młody Szwed, Marek, obtańcowywał tę drugą mężatkę.

– A ruda?

– Czasem tańczyła z panem Perssonem lub z tym drugim starszym Szwedem, Najrzadziej z Polakami.

– Z Szaflarem?

– Może raz ich widziałem na parkiecie. Częściej chodziła z panem Perssonem do barku. Ale to raczej on pił, a nie ona.

– Przecież mieli alkohol na stole.

– Zamawiali polskie wódki i francuskie koniaki. W barku pan Persson najczęściej pił whisky. Ona sok pomarańczowy.

– Panią Persson przezywano „bransoleta”?

– Słyszałem o tym. Tak ją podobno nazwała Czar na Lola i to się przyjęło. Ta bransoletka rzucała się w oczy. Nie bardzo zresztą pasowała do osoby właścicielki.

– Dlaczego?

– Pani Persson była bardzo elegancką kobietą. Prawdziwą damą. A ta bransoletka raczej by pasowała jakiejś nowobogackiej.

– Inną biżuterię pani Persson miała również kosztowną?

– Ale nie tak demonstracyjnie rzucającą się w oczy.

– Niewiele mi pan powiedział, panie kierowniku.

– Niestety, nie mogę panu pomóc, choć bardzo chcęc Kiedy się uważa na całość, łatwo pominąć pewne drobiazgi.

– Może pan chociaż zapamiętał ostatnie momenty przed tym, nim się pan dowiedział o zbrodni.

– Orkiestra poszła na kolację, goście siedzieli przy stolikach.

– A kiedy orkiestra jeszcze grała? Czy pani Persson tańczyła z Szaflarem albo z kimś innym?

– Widziałem, że tańczyli. Ale czy to było wtedy, gdy orkiestra grała te ostatnie kawałki, tego nie mogę powiedzieć. Na pewno nie siedziała przy stoliku.

– A reszta Szwedów?

– Chyba tak.

– Chyba czy na pewno?

– Nie jestem pewien. Nie mógłbym przysiąc.

– Czy pan zna sportowców uprawiających karate albo takich, którzy w przeszłości uprawiali tę dyscyplinę?

– Trochę ich znam. Ale w Zakopanem to nie jest zbyt popularne.

– A tacy byli wtedy w restauracji?

– Mignął mi Franciszek Bujak. Jego nawet nazywają „Karate”. Jednakże zaraz po ósmej wyszedł, bo już go więcej nie widziałem. Może siedział w kawiarni? Albo w „Zbójeckiej Piwnicy”?

– Lekarz twierdzi, że śmiertelny cios, jaki pani Persson otrzymała, może pochodzić z ręki człowieka biegłego w sztuce karate.

– Doktor Świątek na tym się zna – przyznał kierownik – sam przecież trochę uprawia judo. Wczoraj na sali nie było prawie miejscowych gości. Jedynie ci Szwedzi i różni wczasowicze. Mógł być wśród nich i karatowiec. Franka nie posądzam o taki skok. Przecież i tak dobrze zarabia.

– Ta bransoletka warta jest około dziesięciu tysięcy dolarów.

– To dużo. Ale chyba za mało, żeby skusić Franka.

– A kogo?

– Nie wiem – przyznał kierownik – powiedziałem już wszystko, co tylko wiedziałem. I bardzo bym chciał, żebyście tego drania jak najszybciej złapali.

Saksofonista orkiestry jazzowej, grającej od miesiąca w „Nosalu”, nie miał żadnych wątpliwości.

– Panie poruczniku – tłumaczył – jak się gra, to dużo rzeczy można zauważyć. Widziałem, że ta Szwedka, kiedy tylko pierwszy raz się zjawiła w „Nosalu”, od razu zagięła parol na tego chłopaka z odznaką tatrzańskiego przewodnika. W tańcu kleiła się do niego. Ciągnęła do barku na drinka.

– A Szaflar?

– Tańczy znakomicie, ale zachowywał się bardzo poprawnie. Żadnych tam pocałunków czy przyciskam W barku nie pozwalał jej płacić, chociaż dla niego to był na pewno większy wydatek niż dla niej. Przecież taki przewodnik groszem nie śmierdzi.

– Z innymi pani Persson także tańczyła?

– Nie. Nigdy. Wyłącznie z Szaflarem. Za to nie opuszczali ani jednego tańca.

– A co mąż na to?

– Ci Szwedzi są widocznie inni niż Polacy. On wyraźnie był zadowolony, że ma pomocnika.

– W tańcu?

Saksofonista roześmiał się.

– Nie wiem czy tylko w tańcu, czy też i gdzie indziej. Facet był jednak wyraźnie zadowolony widząc, że jego żona durzy się w Polaku.

– Zbrodnia została popełniona prawdopodobnie w tym czasie, kiedy orkiestra grała ostatni kawałek przed pójściem na kolację. Czy widział pan wtedy panią Persson?

Saksofonista chwilę się zastanawiał.

– Nie. Wtedy nie tańczyli. Pamiętam, że kiedy skończyliśmy grać przedostatni kawałek przed kolacją, to Szwedka i Szaflar zeszli schodami na dół. Już ich później nie widziałem.

– A Franka Karate?

– Tego widziałem przez chwilę zaraz na początku, kiedy zaczynaliśmy grać. Później stał koło schodów. Rozmawiał z tym najmłodszym Szwedem. Tym, który mówi po polsku. Coś tam poszeptali i Franek pożegnał się z nim.

– Kiedy to mniej więcej było?

– Gdzieś przed dziewiątą. Potem go nie widziałem.

– A reszta Szwedów? Tańczyli?

– Marek chyba ze dwa razy z tą drugą mężatką. Ją także widziałem, jak tańczyła z jakimś wczasowiczem.

– A mężczyźni i ta trzecia? Młoda, ruda.

– Z rudą pan Persson raz zatańczył, a potem poszli do barku. Więcej ich nie widziałem na parkiecie.

– Siedzieli przy stoliku?

– Jak orkiestra gra i publiczność tańczy, to tamtego stolika w głębi sali nie mogę zobaczyć.

Zeznający kelnerzy również pamiętali, że Gunhild Persson tańczyła tego wieczoru wyłącznie z Andrzejem Szaflarem. Pytani o to, czy w czasie, gdy orkiestra grała ostatni kawałek, Szwedka była na parkiecie, nie umieli dać jednoznacznej odpowiedzi. Co do reszty zagranicznego towarzystwa, to jeden z kelnerów uważał, że cała piątka znajdowała się wtedy przy stoliku, drugi zaś twierdził, że siedziało tam dwie, a najwyżej trzy osoby. Ale kogo nie było, tego kelner nie umiał ustalić.

Bufetowa, pani Maria Lisowska, zeznała, że z całego szwedzkiego towarzystwa tego wieczoru barek odwiedzili tylko pan Persson i pani Margareta Andersson. Wypili po jednej whisky. To było chyba jakieś piętnaście minut przed tym, nim orkiestra udała się na kolację. Może nawet wcześniej. Przy bufecie byli niedługo. Do barku przyszli po tańcu, bo pan Persson był dość zmęczony.

– A pani Persson?

– Tego wieczoru do barku nie przyszła. Owszem, czasami tu przychodziła z Andrzejem Szaflarem. Ona zawsze chciała płacić, ale on nie pozwalał. Pieniądze brałam od niego. Rozmawiali po niemiecku. Znam dobrze niemiecki, ale nie podsłuchiwałam.

– Przypadkowo mogła pani coś usłyszyć.

– Musiało to nie być nic ważnego, bo nie pamiętam. Ona wyraźnie była zainteresowana Szaflarem. On na początku sprawiał takie samo wrażenie, potem jednak jakby nieco ochłódł i starał się być bardziej oficjalny. To dla mnie jako dla kobiety było zupełnie jasne. Po prostu lubił z nią tańczyć, ale nie chciał się posunąć za daleko.

– A Franek Karate?

– Raz czy dwa razy popijał u mnie z tym Markiem. Nawet mówili sobie po imieniu. Przy mnie Franek wręczał jakieś pieniądze Szwedowi. Musiało tego być dobre kilkadziesiąt tysięcy. Ci Szwedzi, to bardzo bogaci ludzie. Kiedyś, z pięć dni temu, przyszła do barku ta druga pani, żona tego młodszego. Kupiła najdroższy francuski koniak i całą butelkę zaniosła orkiestrze.

Przesłuchania innych pracowników hotelu „Nosal” nie wniosły do sprawy niczego nowego. Tyle, że kelnerki z kawiarni widziały tam Franka Karate. Przyszedł około godziny siódmej wieczorem. Siedział przy stoliku z kolegami. Parę razy wychodził z sali i wracał po dziesięciu lub piętnastu minutach. Około godziny dziewiątej zapłacił i wyszedł.

Porucznik po przesłuchaniu tych wszystkich osób wykręcił numer Domu Nauczyciela i poprosił do telefonu Andrzeja Szaflara. Portier, który odebrał telefon, poinformował oficera milicji, że dzisiaj przewodnik w ogóle nie stawił się do pracy, chociaż umówiona była wycieczka na Czerwone Wierchy. Dotychczas nie usprawiedliwił także swojej nieobecności.

Stanisław Motyka posłał też jednego z milicjantów po Franciszka Bujaka, który czasami mieszkał u swoich rodziców, oraz do domu Franka Karate. Gdyby milicjant go zastał, miał go od razu przyprowadzić do komendy. Jeśli nie, to zostawić zawiadomienie o stawienie się w dniu jutrzejszym o godzinie dziewiątej rano.

Oficer milicji także telefonował do hotelu „Giewont” do kawiarni „Europejskiej” i innych lokali, w których konkurent kas walutowych najczęściej „urzędował”. Ale nigdzie tam Franus Karate od rana się nie pojawił.

Porucznik spojrzał na zegarek. Przesłuchania personelu „Nosala” zajęły mu sporo czasu. Dochodziło południe. A przecież piątka Szwedów była zamówiona na jedenastą.

Oficer milicji wyszedł więc do poczekalni, gdzie zastał wezwanych w komplecie. Przeprosił ich za zwłokę i jako pierwszego zaprosił do swojego pokoju Marka Dańca.

Загрузка...