Arnold z Pidworków. Nowi koledzy. Mełamed Garmizo. Łobuziaki z Woronki pokazują, co potrafią
Między okresami szkolnymi. Kto wie, co to znaczy? Wakacje, vacation, ferie, kanikuły. Są to różne słowa, ale jednej treści. Nie wyjaśniają jednak tego, co to słowo znaczy dla żydowskiego chłopca. Dziecko, które przyjeżdża ze szkoły lub gimnazjum do domu na wakacje, ma za sobą rok pełen zabaw. Zdążyło w tym czasie wytańczyć się do woli, pohulać, pobiegać i pofiglować ze swoimi kolegami. Bardzo możliwe, że więcej figlowało, niż uczyło się. Jednak żydowski chłopak z chederu harował, niestety, przez okrągły rok. Do późnej nocy przesiadywał nad księgą. Uczył się, wkuwał i wkuwał. I nagle przerwa między okresami szkolnymi. Półtora miesiąca, czterdzieści dwa dni nieprzerwanych wakacji. Od połowy miesiąca Elul do końca miesiąca Tiszri nie będzie chederu. Czy może być większe święto? A do tego trzeba dodać również normalne święta. Nowy Rok, Jom Kipur, Święto Kuczek i Symchat Tora. I wszystko to razem na nowym terenie, w wielkim mieście Perejasławiu.
Przede wszystkim należy obejrzeć miasto. Chłopaki prawie go nie znają. Poza domem cioci Chany i wuja Pinie, oprócz wielkiej bóżnicy, starej bóżnicy i zimnej synagogi, w której śpiewa kantor Całe, chłopcy nigdzie jeszcze nie byli. A pozostało sporo ulic i mnóstwo miejsc godnych obejrzenia: rzeki Altyca i Trabejła, długi most. A gdzie Pidworki z tamtej strony mostu? Pidworki to odrębny rozdział w historii miasta, aczkolwiek należą one do Perejasławia. Arnold z Pidworków pochodzi stamtąd.
Arnold często wpada do Nachuma Rabinowicza na pogawędkę. Lubi rozprawiać o Majmonidesie, o księdze Kuzari, o Baruchu Spinozie, o Mojżeszu Mendelsonie i o wielu innych znakomitościach, których Szołem nie mógł zapamiętać, z wyjątkiem jednej osoby o nazwisku Drefer. To nazwisko wryło mu się w pamięć. Drefer.
– Arnold to bardzo wykształcony człowiek – mówi ojciec Nachum. Bardzo go ceni.
– Gdyby – powiada – Arnold nie był Żydem, mógłby zostać nawet prokuratorem.
– A dlaczego to prokuratorem? Tego jeszcze Szołem nie mógł zrozumieć. Właśnie Arnoldowi z Pidworków bohater tej opowieści miał dużo do zawdzięczenia w czasie swoich późniejszych studiów. Z nim więc będziemy mieli okazję spotkać się jeszcze nieraz. Na razie jest przerwa między zajęciami szkolnymi, jesteśmy w przededniu świąt. Najwyższy czas zawrzeć znajomość z nowymi kolegami, poznać jak najwięcej chłopców.
Ze wszystkich chłopców wywodzących się z nobliwych domów pierwsze miejsce zajmuje Mojszeł, syn Icchoka Awigdora. Jest to czyściutki i schludny rudzielec, ubrany zwykle w alpakową kapotkę. Ma niesłychanie wysokie mniemanie o sobie. Tak wysokie, że nie wypada mu nawet rozmawiać z samym sobą. I ma rację. Po pierwsze, ojciec jego, Icchok Awigdor, ma własny dom z białym gankiem. Po drugie, w jego domu roi się od zegarów, zegarków i zegareczków. Jest ich bez liku. Gdy dochodzi godzina dwunasta, wszystkie zegary zaczynają bić naraz. Można ogłuchnąć. Sam Icchok Awigdor to Żyd, który wojuje z całym światem. Oczy ma jak u zbója. Wszyscy chłopcy w bóżnicy drżą na jego widok.
Po Mojszle następuje Zioma Korecki. Chłopak ten należy do największych łobuziaków. Nieco przygarbiony. Z byle kim się nie zadaje. Bowiem jego ojciec goli się. Ma krótko strzyżoną brodę. Jest adwokatem w Petersburgu. Nosi jakieś dziwne okulary. Nazywają je pince – nez. Ten to Zioma nauczył wszystkich chłopców w mieście pływać, zażywać kąpieli, jeździć na łyżwach i wiele, wiele innych rzeczy, których chłopcy żydowscy nie znali.
A dalej Isrule, synek Bendickiego, blady i drżący chłopaczek. Potem Chajtł Ruderman, syn mełameda, chłopak o grubych policzkach, i Awrejmł Zołotuszkin, czarny jak Arab. Za nimi eleganccy synkowie Merfertów i Lipskich w wypastowanych butach z cholewami. Z nimi rozmawiać to był nie lada zaszczyt. Kto bowiem na co dzień nosi pastowane buty? Za nimi idą chłopcy Konewerów, istne diabły znęcające się nad kotami. Z nimi Szołem nie chciał się kolegować. Wolał raczej przyjaźnić się z takimi chłopcami, jak Motł Szyrme, chłopak o długich pejsach, grający na skrzypcach, albo Elijahu Dodes, z temperamentem, wiecznie roześmiany. Z nimi modlił się w tej samej bóżnicy. Zaglądali wspólnie do jego modlitewnika. Razem wyczyniali kawały, dowcipkowali i żartowali. Naśladowali szamesa Refuela, jak jednym oczkiem rozgląda się dookoła i śpiewa Osiemnaście rubli dla kohena. Naśladowali też Koreckiego, jak gwiżdże przez nos, i Benię Kanawera, jak zajada tabakę Icchoka Awigdora i wzrusza ramionami. Naśladowali Szołema Wileńskiego, jak sobie głaszcze bródkę i pociąga nosem. Jest, dzięki Bogu, kogo przedrzeźniać. Wystarczy sam Garmizo czytający Torę.
Jego właśnie Szołem, syn Nachuma Rabinowicza, podpatrywał przez dwie soboty z rzędu. Obserwował, jak mełamed Garmizo kołysze się na jednej nodze, po czym wykrzywia swoją dziobatą twarz, wystawia żółte zęby, wyciąga długą szyję, spiczasty nos podnosi do góry, potem opuszcza w dół i wydobywa z siebie dziwny i straszliwy zarazem głos. Intonuje po hebrajsku: „Zobacz, postawiłem przed tobą dziś życie, dobro, śmierć oraz zło”. Można pęknąć ze śmiechu. Ci wszyscy, którzy widzieli i słyszeli, jak Szołem naśladuje Garmizę czytającego Torę, gotowi byli przysiąc, że to prawdziwy Garmizo. Ale Garmizo nie był specjalnie zachwycony, gdy się o tym dowiedział. Nie lenił się, poszedł do Nachuma Rabinowicza i opowiedział mu całą historię o tym, iż on, Garmizo, słyszał od ludzi, że u Nachuma Rabinowicza jest taki chłopak, który go przedrzeźnia. Wywołało to poruszenie w domu. Nachum obiecał że gdy tylko dzieci przyjdą do domu, wyjaśni tę sprawę. Po powrocie dzieci natychmiast zabrano się do nich. Ojciec odgadł, że to sprawa Szołema.
– Chodź no tu, Szołemie. Pokaż, jak udajesz mełameda Garmizę. Pokaż, jak on czyta Torę.
– Jak go parodiuję? W jaki sposób?
Szołem długo nie zwlekał. Zakołysał się na jednej nodze. Wykrzywił twarz tak, jak to robił Garmizo, wystawił zęby, wyciągnął szyję, podniósł do góry nos, opuścił go w dół i zaczął w straszliwy i zarazem osobliwy sposób intonować: „Zobacz, postawiłem dziś przed tobą życie”.
Nigdy jeszcze w swoim życiu nie widział Szołem ojca tak roześmianego. Nachum nie mógł po prostu się powstrzymać. A gdy już wyśmiał się do końca, wykaszlał do reszty i otarł oczy, odezwał się do dzieci tymi słowy:
– Widzicie, co takie wakacje mogą narobić? Pałętacie się po próżnicy. Licho wie, co wam strzeliło do głowy parodiować mełameda Garmizę czytającego Torą. – W tym miejscu tato nie wytrzymał i ukrył swoją roześmianą twarz w chustce. – Jak Bóg da, to natychmiast po Święcie Kuczek zaczynacie chodzić do chederu. Koniec z wakacjami!
Skoro koniec z wakacjami, to tym bardziej trzeba użyć żywota!
I chłopaki zaczęli korzystać ze swojej wolności na sto dwa. Zawierali znajomości z wieloma kolegami. Nie przebierali. Z każdym się zaprzyjaźnili. Hulali tak jak poborowi przed wcieleniem do wojska. Chłopcy z Woronki pokazali tym z Perejasławia, że chociaż są z małego miasteczka, to znają sprawy, o których chłopcy perejasławscy nie mają zielonego pojęcia. Nie wiedzą na przykład, że do każdego imienia można dopasować odpowiedni rym. Oto próbka. Motek – kmiotek, kapotek, płotek, kotek, młotek itd. Janek – ganek, wianek, dzbanek, straganek…
I o mowie „taszrak” chłopcy z wielkiego miasta nie mają pojęcia. Każde słowo wymawia się na wspak. Na przykład: „Szam ęgif – masz figę”. Z zamkniętymi oczyma potrafił Szołem przez bitą godzinę mówić na wspak. To przecież prawdziwa rozkosz. Człowiek może nagadać drugiemu, co tylko zechce, a ten ani be, ani me. A cóż to za chłopcy, ci z Perejasławia, skoro pozwalają przejść swobodnie popu i nie powiedzą mu żadnego słowa? Chłopcy z Woronki z całą pewnością tak nie postąpią. Nie są tak głupi. Oni nie przepuszczają tak sobie popa. Wszyscy chłopcy jak jeden mąż ustawią się za popem i zaśpiewają na głos żartobliwą i szyderczą piosenkę.
Chłopcy z Perejasławia twierdzą, że w ich mieście nie wolno tego robić. Można za to oberwać, i to niewąsko. No i nowina – bać się popa. Niedobrze, jak pop przechodzi ci drogę. Co do tego zgoda. Ale bać się? Perejasław jest doprawdy wielkim i pięknym miastem. Co do tego nie ma dwóch zdań. Jednak w Woronce podczas wakacji było weselej.
Tak sobie myśleli chłopcy z Woronki i mimo wszystko pragnęli, aby dni wakacyjne w Perejasławiu ciągnęły się w nieskończoność.