Niespodziewane spotkanie na promie. Ezaw. Rozstanie bez słów
Mali podróżnicy nie zdążyli jeszcze dokończyć modlitwy, gdy ich oczom ukazał się jakiś czarny kłąb płynący w oddali po błyszczącej tafli Dniepru. W miarę zbliżania się do brzegu nabierał on w blasku zachodzącego słońca coraz to nowych kolorów i rósł w oczach. Raz po raz znikał, jakby się zapadał w wodę, aby za chwilę znów się wynurzyć. Wtem rozległ się dziwny szum. Zahuczało i zaturkotało. Można było rozróżnić turkot toczących się kółek i ciężkie skrzypienie liny. Skrócili więc modlitwę, szybko skacząc po ostatnich wersetach, i pobiegli na brzeg. Tam ujrzeli ciągnącą się przez całą szerokość rzeki grubą linę, jednym końcem przymocowaną do pala wbitego w ziemię po przeciwległej stronie Dniepru. Tymczasem przedmiot na rzece rósł coraz bardziej i bardziej. I oto ten drewniany stwór przeistoczył się w istotę niemal żywą. Wyglądała jak dom, który porusza się i płynie po wodzie. U góry, na grzbiecie, ma kółko; kółko wciąż się kręci i wprawia go w ruch. Pozwala mu płynąć po wodzie. Płynie więc powoli, ale pewnie. Jest coraz bliżej brzegu. Już można go obejrzeć z bliska. Objąć wzrokiem ze wszystkich stron. Nie! To nie jest żywa istota. Nic z tych rzeczy. To zwykły statek. Coś w rodzaju barki lub berlinki. Pełno na nim furmanek, koni i ludzi. To jest właśnie ów prom, z takim utęsknieniem wypatrywany przez dzieci. Tym promem popłyną i przepłyną Dniepr. Lżej się robi na sercu. Można tymczasem usiąść na piaszczystym brzegu i cierpliwie czekać, aż prom dobije do przystani. Prom bowiem płynie bardzo powoli. Ledwo porusza się. Już znacznie szybciej słońce wędruje po niebie. Właśnie je widać. Dopiero co było w górze, a oto schodzi już w dół, zniża się, zanurza i znika za rzeką. Zostawia za sobą szeroką, czerwoną plamę. Wietrzyk robi się coraz chłodniejszy. Dzieci wciąż jeszcze siedzą na piaszczystej ziemi. Najstarsze z nich wzięło na ręce najmłodsze jednoroczne maleństwo.
Nareszcie prom zatrzymuje się. Ludzie, fury, konie powoli opuszczają pokład.
Wszystko odbywa się w kompletnej ciszy. Ludzie w ogóle nie odzywają się. Bałaguła Szymon Wolf wszedł na prom i również pary z gęby nie puścił. Wygląda na to, że tu obowiązuje zakaz mówienia. Najpierw Szymon Wolf wprowadził na prom konie i wóz. Ani razu przy tym nie zaklął, nie posłał koni do cholery. Następnie dał znak dzieciom, aby weszły na prom. Jeszcze chwila, a prom ruszył z woli jednego człowieka, który naparł na linę ze wszystkich sił. Cicho, bezszelestnie drgnął. Tak cicho, że nie słychać, jak płynie. Wydawało się, iż to nie prom płynie, przeciwnie, to rzeka, to Dniepr cofa się, przesuwa do tyłu, wyciąga do nas rękę na pożegnanie. Tu, na promie, widać dopiero jak piękny, ogromny i wspaniały jest Dniepr. Płynie się, płynie, a do drugiego brzegu daleko.
Słońce zaszło już dawno. Na niebie pojawił się księżyc. Z początku był czerwony, potem zbielał. Biel i srebro. Białosrebrna kula. Stopniowo, jedna za drugą, niczym świece sobotnie, zapalały się gwiazdy. Tego wieczoru Dniepr przybrał inny kształt. Zgoła inne ukazał oblicze. Innych nabrał kolorów. Zdawało się, że włożył na siebie ciemne ubranie. Powiało od niego świeżym chłodem. Delikatnym, lekkim chłodem. I tysiące różnych myśli zaczęły Szołemowi chodzić po głowie. O nocy, o niebie, o gwiazdach, które odbijały się w cichym nurcie Dniepru. A każda gwiazda to przecież dusza ludzka. Myślał o sile promu i jego mocy. I o tym, że jeden człowiek, jeden zwyczajny goj potrafi go wprawić w ruch. Kładzie po prostu rękę na linę, ciągnie ją i wtedy kółko zaczyna obracać się, a prom płynie.
I nagle Szołem zapragnął ujrzeć tego goja. Ten właśnie majstrował przy linie. Szołem podszedł do niego. Zobaczył przed sobą młodzieńca odzianego w szarą siermięgę. Na nogach miał potężne buciory z cholewami, na głowie futrzaną czapkę. Z całych sił, nieprzerwanie mocuje się z potwornie grubą liną. Szołem nie spuszcza oka z młodego goja. Widzi, jak ten pracuje całą parą. Jak macha ramionami. W górę, w dół, i znowu w górę, w dół. Wyraźnie słyszy, jak tamtemu trzeszczą kości. „Ezaw – myśli sobie Szołem. – Prawdziwy Ezaw. Tylko goj tak potrafi. Żyd tego nie potrafi. Gdzie tam Żydowi do takiej roboty.»Bratu twemu służyć będziesz«. Tak przecież 3toi, jak byk w Pięcioksięgu. Dobrze się stało, że jestem wnukiem Jakuba, a nie Ezawa”.
A mimo to żal mu młodego goja. Współczuje temu wnukowi Ezawa. Zbyt jeszcze młody jest ten promowy. Bardzo młody Ezaw. Szołem bliżej i dokładniej przygląda mu się. Patrzy, patrzy i nagle odskakuje do tyłu. Zdaje mu się, że już kiedyś widział tę twarz. Twarz jakby znajoma. I Szołem nie zastanawia się więcej. Podchodzi do niego jeszcze bliżej. Tym razem jest tuż przy nim. Toż to żaden goj, to bardzo młody szejgec. Twarz ma niesamowicie umorusaną, zabiedzoną, o grubych rysach. Oczy ma jednak żydowskie. Zaś ręce goja. I przychodzi Szołemowi na myśl zdanie z Biblii: „A ręce jego to ręce Ezawa”. Tak, to ręce Ezawa… Dlaczego więc ten szejgec wydaje mu się znajomy? Gdzie go widział?
Zaczyna szperać w zakamarkach swojej pamięci. I przychodzi mu na myśl jeden z jego woronkowskich koleżków, Berł, syn wdowy.
Czarny chłopak o monstrualnie dużych zębach. Czyżby to był on? Przecież to on!
Młody goj zauważył, że patrzę na niego. Zsuwa czapkę głębiej na twarz i tylko boczkiem zaczyna zerkać na mnie.
I tak w ciemnościach nocy spotkały się ich oczy. Poznali się.
Niespodziewane spotkanie wywołuje w Szołemie mnóstwo refleksji. Czy Berł to goj? Żyd stał się gojem? I przypomina sobie, że jeszcze wtedy, w Woronce, głośno mówiono o tym, że Berł miał się wychrzcić. Nic też dziwnego, że obdarzono go wówczas mianem „złośliwego renegata”. A może tak podejść do niego i przypomnieć się? Zagadnąć go? Szołem czuje jednak w sobie jakiś wewnętrzny opór. Teraz istnieje przecież między nimi przepaść. Wytworzył się dystans. Panuje chłód. I jednocześnie Szolema ogarnia litość. Litość nad Żydem, który stał się gojem. W imię czego? W jakim celu? Czy po to, aby włożyć na siebie ogromną siermięgę i dużą czapę? Czy po to, aby zostać pomocnikiem promowego? Czy po to, aby być parobkiem? A parobek stoi i milczy. Zęby chociaż poruszył się. Widocznie nie śmie spojrzeć w oczy swojemu dawnemu koledze. Patrzy w dół. Wbił swój wzrok w wodę. Jakby tam było coś godnego oglądania. W chwilę potem Berł wtulił się głębiej w swoją siermięgę. Jeszcze głębiej wsunął głowę do czapki i splunąwszy w dłonie, z większym niż przedtem zapałem zabrał się do roboty. Pełną parą natarł na linę. Ta zaczęła skrzypieć i trzeszczeć. Kółka obracały się. Prom ślizgał się w wodzie. Pożerał coraz większą przestrzeń. Przybiliśmy do brzegu.
– Właźcie do budy! – zakomenderował milczący dotąd bałaguła, gdy tylko wytoczył wóz z promu na brzeg. Świsnął batem i obdarzywszy konie takimi epitetami, jak: „cholery, padliny”, ruszył naprzód. Za nami pozostał Dniepr, prom i parobek przy linie. Pozostał ten, który kiedyś był dzieckiem żydowskim, wnukiem naszego praojca Abrahama. A teraz kim jest? Szkoda! Szkoda!