Przedmieście Perejasławia. Arnold heretyk. Wyjście z Egiptu to legenda. Co mówi Drefer o Majmonidesie. Szkoła rabinacka i gimnazjum
Każde niemal miasto z błogosławionej strefy osiedlenia posiada swoje przedmieście, swoją Słobodkę, której ludność składa się przeważnie z gojów. Mieszkający tam Żydzi nie są podobni do Żydów w mieście. To zupełnie inni Żydzi. Inny gatunek. Bardziej wyglądają na wsiowych. Nie są tak chytrzy jak miastowi Żydzi. Są bardziej prostaccy. Noszą wysokie buty z cholewami i śmierdzą juchtem. Miast słowa „dosyć” używają słowa „hadi”. Śmieją się nazbyt głośno, i to „cho, cho!” zamiast „cha, cha!”. Spółgłoskę „r” wymawiają twardo, jakby podwójnie, przez dwa „r” albo i więcej: – Rrebe! Brrat Morrdechaj zaprrasza na urroczystość obrzezania!
W okolicy Perejasławia znajduje się taka Słobodka, oddzielona od miasta rzeczką, nad którą wznosi się drewniany most. Żydzi nazywają tę osadę Pidworki. Jest to miejscowość o zupełnie innym wyglądzie i inna panuje w niej atmosfera. Tam się chodzi wtedy, gdy się ma czas. Tam się chodzi po to, aby łyknąć świeżego powietrza. Tam są sady, tam rośnie trawa. Tam chodzą w sobotę na spacer chłopcy i dziewczęta. Nie znaczy to, Boże broń, że razem. Chłopcy oddzielnie i dziewczęta oddzielnie. Ale skoro już chodzą, to i muszą się spotykać. Na moście. Wówczas przystają.
Wymieniają spojrzenia. I słowa. Czasami też podchodzą do siebie bliżej. Dotykają się nawet łokciami. Wówczas oboje oblewają się pąsem. Młode serca biją szybciej. Po kilku takich spotkaniach na Pidworkach zaczynają w najgłębszej tajemnicy korespondować ze sobą. Idą w ruch liściki. Czasami wykluwa się romans. Jak się kończy taki romans, o tym będziemy mieli okazję powiedzieć później. Tymczasem jesteśmy przy Arnoldzie z Pidworków, a z nim właśnie mamy zamiar zapoznać się bliżej.
Tam, na Pidworkach, miał Nachum Rabinowicz pewnego znajomego. Był nawet jego serdecznym przyjacielem. Nazywał się ów człowiek Beniamin Kałman z Pidworków. Kiedyś Beniamin Kałman handlował zbożem do spółki z Nachumem Rabinowiczem. Razem ładowali barki i berlinki płynące do Królewca i do Gdańska. Ostatnio Beniamin przygasł trochę, zatracił dawny blask. Handlował na znacznie mniejszą skalę. Nie wychodził poza obręb czterech ścian własnego domu. Jednak serdeczna przyjaźń dawnych wspólników trwała dalej. Były wspólnik często wpadał do domu Nachuma na pogawędkę. Właściwie gawędził tylko Beniamin Kałman. Bardzo lubił gawędzić. A najbardziej uwielbiał opowiadać historyjki o swoim młodszym bracie, Arnoldzie. Mój Arnold! Czy jest jeszcze jeden taki mędrzec jak mój Arnold? Taki uczony jak mój brat? Taki przyzwoity jak on? Nie macie nawet pojęcia, jaki on jest. To ci człowiek! I tak dalej.
Ale nie tylko on mówił o Arnoldzie. Wszyscy o nim mówili. Arnold z Pidworków był swego rodzaju bohaterem miasta. Po pierwsze, kawaler, chociaż już w latach. Może wdowiec lub też rozwodnik. W każdym razie bez żony. Żyd bez żony to samo przez się zjawisko wyjątkowe. Poza tym notariusz. A Żyd notariusz to już całkiem wyjątkowe zjawisko. Wielu spotkaliście u nas notariuszy? To znaczy na razie nie jest jeszcze notariuszem, ale będzie. Studiuje bowiem. Od dawna zresztą już studiuje. Ma tylko złożyć egzaminy i natychmiast zostanie notariuszem. Chyba, że nie zda egzaminów. A dlaczego miałby ich nie zdać? Z całą pewnością zda. Tak twierdzi Beniamin Kałman. Zda i niewątpliwie zostanie notariuszem. Bez dwóch zdań.
Czym jest notariusz, wiedzą wszyscy. I Szołem też wie. Jest w Perejasławiu notariusz, ale to goj. Nazywa się Nawow. Notariusz Nawow. O zdawaniu egzaminów Nawow nie ma pojęcia. Z czego składa się egzamin? Są to sprawy, o których słyszy się i o których się mówi. Nie ma jednak mowy, aby rozumieć, o co chodzi. Co to, to nie. O Arnoldzie z Pidworków na przykład mówi się, że pisze do gazet, że całe miasto, zarówno Żydzi, jak i chrześcijanie boją się go. Boją się, żeby ich nie opisał w „Kijewlaninie”. Tego już Szołem nie rozumie. Po pierwsze, czego się boją? A po drugie, kto to jest ten Kijewlanin? Słyszy, gdy inni mówią, więc powtarza za nimi. Wszyscy drżą przed Arnoldem. Boją się jego języka, jego pióra. Boją się go jak śmierci. Ukryć się przed nim – niemożliwe. Przekupić go – nie starczy pieniędzy. – Doigrają się – powiada z uśmiechem Beniamin Kałman. – Gdyby tylko mój Arnold chciał zapaćkać sobie ręce, to by ich opisał w „Kijewlaninie” od stóp do głów. Nikomu by nie przepuścił. Z Arnoldem nie ma przelewek!
Jest rzeczą dziwną i zarazem charakterystyczną, że Arnold mieszkając ze swoim bratem pod jednym dachem na Pidworkach był z nim zwaśniony. Nie rozmawiali ze sobą od lat. Nie bacząc na to, jeden za drugiego dałby się posiekać na kawałki. „Mój Arnold! Mój Beniamin Kałman!” Nikt na Pidworkach nie widział, aby bracia kiedykolwiek szli razem. Nikt nie słyszał, aby kiedykolwiek zamienili ze sobą choć jedno słowo. Nie siadywali nawet przy jednym stole. Arnold miał w mieszkaniu Beniamina Kałmana oddzielny pokoik. Pełno w nim było książek i świętych ksiąg. Zalegały aż pod sufit. Mieszkał jak samotnik. Istny odludek. Dziwni bracia!
Arnold należał do częstych gości Nachuma Rabinowicza. Jego odwiedziny nie były jednak podobne do innych wizyt maskili. Nie przychodził po to, aby tak sobie pogadać, popaplać o wszystkim i o niczym. Przychodził z książką, której jeszcze nikt nie znał, albo z egzemplarzem „Kijewlanina” lub z pretensjami do miasta i jego notabli. Szołem żywił dla niego szacunek większy aniżeli dla innych. Nie odstępował go ani na krok. Chłonął każde jego słowo. A więc to jest ten Arnold, który ma zdać egzamin na notariusza? To on będzie notariuszem? I to jest ten Arnold, który pisze w „Kijewlaninie”? To ten, który nie chce sobie paćkać rąk? Zresztą po co paćkać sobie ręce, gdy się pisze w „Kijewlaninie”? I Szołem nie spuszcza z niego oka. Arnold spodobał mu się. Bardzo sympatyczny i przyjemny facet. Niewysoki. Chudawy, ale mocny. Jakby odlany ze stali. Ruda bródka, o dziwo, dobrze przystrzyżona. Ani śladu pejsów. Krótka marynarka, cienka laseczka i języczek jak brzytwa. Miota gromy i błyskawice. Rozprawia o Bogu i Mesjaszu. Drwi i wyśmiewa chasydów. Rozbija na miazgę fanatyków. Trzeba być uczciwym. Na co mi zda się pobożność? Na co mi wasza pobożność? Bądźcie raczej uczciwi. I głośny, zjadliwy jego śmiech odbija się echem.
Dziwi się Szołem. Jak śmie Żyd coś takiego powiedzieć? Widocznie może sobie na to pozwolić. Arnold z Pidworków może sobie pozwolić na wszystko. Nazywa się przecież Arnold i jest notariuszem. To znaczy będzie notariuszem.
Zdarza się czasem, że stryj Pinie jest akurat obecny i słyszy, jak Arnold z Pidworków przemawia. Skręca się ze śmiechu i woła: – Arnoldzie! Arnoldzie! Oj, Arnoldzie! – Myśli przy tym: „Jak ziemia może dźwigać takiego grzesznika?” Mimo to stryj Pinie również wysoko ceni Arnolda. Ceni go za uczciwość. Uczciwość Arnolda znana jest w mieście. Wariat na punkcie uczciwości. Człowiek nie znający przed nikim strachu. Wali prawdę w oczy. Rzecz najważniejsza – kpi z bogaczy. Pluje na forsę. No i powiedzcie sami, czy można nie cenić takiego człowieka? Ale Arnold was nie ceni. Nikogo nie ceni. Nikogo nie szanuje. Stryjem Pinie też się nie zachwyca. Znacznie bardziej szanuje jego brata Nachuma. A to dlatego, że, jak powiada, Nachum Rabinowicz jest człowiekiem bez maski. Nie jest ogłupionym chasydem. Jemu można wszystko powiedzieć. Można przed nim nagadać nie tylko na rebego, ale nawet na samego Mojżesza. Szołem słyszał na własne uszy, jak Arnold wyjawił, że nie wierzy w wyjście Żydów z Egiptu! – To zwykły mit – powiedział. – Cała ta historia to tylko legenda, to zwykła bajka. – Szołem uznał, że słowo „bajka” wywodzi się od bujania. Legenda, czyli bajka historyczna, to po prostu małe bujanie, małe kłamstewko. Dobrze przynajmniej, że niewielkie.
Opowiem wam teraz coś ciekawego.
Pewnego razu Arnold z Pidworków przybiegł z grubą książką pod pachą: – Weźcie – powiada – i czytajcie. Zobaczcie, co Drefer pisze o Majmonidesie! Majmonides przez trzynaście lat był lekarzem nadwornym u sułtana tureckiego. W związku z tym przeszedł na mahometanizm. Przez trzynaście lat był Turkiem. Wasz Majmonides, wasz More Newuchim. I co wy na to?
Szczęście, że nie było przy tym stryja Pinie. Strach pomyśleć, co by się działo, gdyby przypadkiem stryj Pinie był przy tym obecny.
Przed takim człowiekiem chwalił się widocznie ojciec Szołema pisaniną swego syna.
U niego zapewne zasięgał rady, co zrobić z dzieckiem? Jak wykierować go na ludzi?
Szołem akurat nadszedł i usłyszał te oto słowa Arnolda: – Jego pisanina jest do niczego. Może ją pan wyrzucić na śmietnik. Tego rodzaju pisanina niewarta jest papieru, na którym została napisana. A chłopaka, jeśli go chcecie wykierować na ludzi, poślijcie do ujezdnoj. Po tej szkole otwierają się przed nim wszystkie drogi.
Chce pan skierować go do szkoły rabinackiej – bardzo proszę. Chce pan do gimnazjum – ma pan gimnazjum.
Gdy nadszedł Szołem, rozmowa się urwała. I chociaż ocena pisaniny nie wypadła dla Szołema zbyt różowo i wyznaczone dla niej miejsce na śmietniku wcale nie było honorowe, to jednak mimo wszystko Szołem został wiernym i oddanym przyjacielem Arnolda z Pidworków. A wszystko z powodu gimnazjum. Brzmiało to słowo w uszach Szołema jak najpiękniejsza muzyka. Miało mnóstwo czaru i powabu. W rzeczy samej nie miał o gimnazjum jeszcze zielonego pojęcia. Chodziło raczej o to, że on, Szołem, będzie gimnazjalistą. Wyobraźcie sobie! Gimnazjalista. Znał pewnego gimnazjalistę. Widział go na własne oczy. Był nim jedyny w Perejasławiu żydowski gimnazjalista. Nie tyle może gimnazjalista, co gimnazjalątko ze srebrnobiałymi guzikami mundurka i srebrnym cackiem na kaszkiecie. A nazywał się także Szołem, chociaż zwano go Salomon. Chłopak jak wszyscy chłopcy, a mimo to inny.
Gimnazjalątko. Zupełnie inna, jak się zaraz przekonamy, istota. Na razie jesteśmy przy radzie udzielonej przez Arnolda z Pidworków. Swoim pomysłem wpędził nam kota do domu. Od tego czasu takie słowa jak: „klasy, egzaminy, szkoła rabinacka, gimnazjum, doktor weszły na stałe do repertuaru rozmów przy stole. O czym by nie mówiono, to zawsze w końcu trafiło się przynajmniej jedno ze wspomnianych słów. Każdy z domowników miał coś interesującego do opowiedzenia. Jak to pewien ubogi młodzieniec z jeszywy udał się na bosaka do Żytomierza, aby wstąpić do tamtejszej szkoły rabinackiej; o tym, jak chłopak jakiegoś mełameda, litwak, zaginął na kilka lat. Wszyscy myśleli, że jest w Ameryce, a w końcu okazało się, że zdał egzaminy z zakresu wszystkich ośmiu klas gimnazjalnych i obecnie studiuje medycynę. Tego tylko litwak potrafi dokonać!
Sza! Czemu daleko szukać? Weźcie dla przykładu synalka naszego lekarza Jenkla. Jak myślicie, wiele mu brakuje, żeby zostać doktorem? Szkoda fatygi! Jeszcze minie rok i jeszcze jedna środa, nim synalek lekarza zostanie doktorem…
Synalek lekarza to jest właśnie ten gimnazjalista Salomon, o którym wspomniałem. O nim mam zamiar napisać w następnym rozdziale.