31. AR MICWA

Bohater bar micwy zyskuje uznanie. Galeria typów perejasławskich. Łzy matki


Zastanawiając się nieraz nad nauką w takim chederze, u takich mełamedów, których przedstawiłem w poprzednich rozdziałach, mając w pamięci obraz małżonki rebego, której należało zawsze pomagać w pracy, oraz uwzględniając rodziców, braci i siostry, których należało słuchać we wszystkim, wreszcie dodając do tego marnotrawienie czasu na łobuzowaniu, bumelowaniu, grze w karty i guziki zimą, a kąpielach w rzece latem, trudno doprawdy pojąć, jakim cudem dzieci zdołały przyswoić sobie tę wiedzę, którą posiadały.

Nie należy przy tym zapominać, że często oszukiwaliśmy naszego mełameda. Własnego ojca też wprowadzaliśmy w błąd, a wzywani do rabina na egzamin, potrafiliśmy i jego wystrychnąć na dudka. Najwięcej jednak powodów do kpin dostarczyli zgromadzeni w komplecie Żydzi z całego miasta, którzy przybyli na uroczystość bar micwy syna Nachuma Rabinowicza.

Bohater niniejszej autobiografii doskonale pamięta, że nie miał zielonego pojęcia o droszy, którą miał wygłosić w dniu bar micwy. Mimo to całe miasto nie przestawało trąbić o nim. Ojcowie nie ukrywali zazdrości, a matki głośno wyrażały życzenia, aby i one miały tak udane dzieci.

Było to prawdziwe święto. Wspaniały, cudowny, uroczysty dzień. Do jego uświetnienia przyczyniło się wiele osób. Wszystkie pod komendą babci Mindy, która w swojej sobotniej sukni, ze świąteczną chustką na czole wyglądała jak prawdziwy dowódca. Ona wydawała rozkazy. Ona decydowała, kogo zaprosić, a kogo pominąć. Kto i gdzie ma siedzieć. Jakie talerze mają znaleźć się na stole. Jakie wina i jakie wódki należy podać. Ze wszystkimi pokłóciła się, na wszystkich się pogniewała. Nie uszanowała nawet samego bohatera bar micwy. Pouczała go, jak ma się zachować. Upominała, że ma trzymać fason. Na oczach ludzi nie ogryzać paznokci. Nie śmiać się i innych dzieci nie rozśmieszać. Słowem, nie powinien zachowywać się jak byle huncwot.

– Bóg okazał łaskę i dożyłeś dnia swojej bar micwy. Najwyższy więc czas, abyś stał się człowiekiem. – Tak perorowała babcia, gładząc wilgotnymi palcami resztkę jego pejsów, które ledwo zdołała wywojować u swego syna, ojca Szołema. Nachum Rabinowicz bowiem od dawna miał chętkę, aby zupełnie ostrzyc mu pejsy. Babcia Minda jednak nie dopuściła do tego. – Po mojej śmierci – mówiła – gdy moje oczy już tego nie będą widziały, zrobisz ze swoich dzieci gojów. Ale póki ja żyję, chcę oglądać na ich twarzach choćby ślad żydowskości.

Poza licznymi gośćmi zaproszonymi wprost z bóżnicy na uroczystość bar micwy przybyła niemal cała rodzina Rabinowiczów. Wśród obecnych był, rzecz jasna, rebe Mojsze Dawid Ruderman. Zjawił się w swojej sukiennej kapocie, z wyblakłą czapką pluszową, wyglądającą jak łata na głowie. Zachowywał się skromnie i starał się trzymać z boku. Od czasu afery z chrztem jego syna mocno podupadł na duchu. Prawie nie tknął serwowanych win i przekąsek. Zaszył się w kąt. Przygarbił się i pochylił. Cicho pokasływał w rękawy swojej sukiennej kapoty.

I oto nadeszła chwila egzaminu. Konfirmant miał wystąpić z kazaniem przed zgromadzonymi ludźmi. I wtedy rebe Ruderman zerwał się gwałtownie.

Wyprostował się w mgnieniu oka. Uniósł w górę gęste czarne brwi. Wbił oczy w swego ucznia. Kciukiem wykonał ruch podobny do ruchu pałeczki w ręku dyrygenta. Podawał w ten sposób swojemu uczniowi ułożone wcześniej pojedyncze słowa i zdania.

A uczeń, bohater bar micwy, w pierwszej chwili omal nie stracił przytomności ze strachu. Poczuł w ustach jakąś dziwną suchość. Przed oczyma nagle wszystko zawirowało. Zdawało mu się, że porusza się nie po ziemi, lecz po lodzie. Za chwilę lód pęknie. Gorzej, już pęka. Bęc! Pada. Wraz z nim pada cały tłum. Ale im dłużej to trwa, tym wyraźniej czuje na sobie wzrok rebego. Poddaje się jego wpływowi. Czuje na sobie ucisk jego kciuka. Powoli zaczyna wracać do siebie. Czuje przypływ sił. Czuje się mocniejszy. Coraz mocniejszy. Jego krok staje się pewny. Pod nogami ma już mocny grunt. Jakby to był żelazny most. I po całym ciele zaczyna przepływać jakaś ciepła fala. Teraz już po wszystkim, poszło jak z płatka, jak z nut. W trakcie wygłaszania kazania nasz bohater przyglądał się uważnie zebranym gościom. Dokładnie obserwował miny i reakcje malujące się na ich twarzach. Nikogo nie przeoczył. Oto widzi przed sobą Icchoka Awigdora. Ma oczy zbója i nieprzerwanie wzrusza ramionami. Teraz miga mu przed oczyma starzec Jehoszua Szybne. Podobno stuknęła mu już setka. Cały wiek. Język w jego ustach przypomina dzwon. Nie ma bowiem w nich zębów. Przy nim jego syn Berko. Też już posunięty w latach. Oczy ma przymknięte. Głowa zwisa na bok. Oto zbliża się Oszer Gajdes, którego wszyscy zwą tutaj wujem Oszerem. Jest tęgi, szeroki w barach i tłusty. Jedwabna kapota aż pęka na nim. Siwy jak gołąb. A oto nadchodzi Jose Fruchsztejn ze swoimi ogromnymi sztucznymi zębami, błyszczącymi okularami i rzadką bródką. Heretyk i niedowiarek. Z Nachumem Rabinowiczem często grywa w szachy. Czytuje takie książki jak Tajemnice Paryża, Drogi świata itp. Jego młodszy brat to Michoel Fruchsztejn. Młodzieniec roztropny, wykształcony i sprytny niczym bękart. Żadnych świętości nie uznaje. W sobotę każe gojce pogasić świece. Szalenie natomiast poważa takich Żydów jak Benie Konawer i Mojsze Berger, o których wszyscy wiedzą, że za młodu nie zwracali zbytniej uwagi na fakt, że fryzjer ostrzygł im brody. Isruel Bendicki też był wśród gości. Ongiś zwano go po prostu Isruel Klezmer. Dziś jednak jest już właścicielem domu. Ma stałe miejsce honorowe w bóżnicy. Zapuścił sobie potężną brodę. A broda jest czarna, błyszcząca i zawsze starannie uczesana. Chociaż nawet dziś pogrywa sobie na niejednym weselu, nikt nie powie na niego „klezmer”. A tym bardziej za jego plecami. W samej rzeczy Isruel Bendicki to nobliwy Żyd. Zachowuje się jak prawdziwy pan. Gdy się śmieje, to całą gębą. Wszystkimi zębami – rzadkimi, małymi, białymi. I szames Refuel nie uszedł uwadze naszego bohatera. Widział go, jak stał pochylony, przejęty całkowicie tym, co prawił bohater bar micwy. Odnosiło się wrażenie, że jego pociągła chuda twarz z krzywym nosem wyraża jakieś wielkie pragnienie. Chciałby pewnie za chwilę uderzyć w stół i zgodnie z rytuałem sobotnim przy odczytywaniu Tory zawołać: – Dziesięć rubli…

Nikt i nic nie uszło uwadze konfirmanta. Świąteczny nastrój malował się na twarzach wszystkich zebranych. Najbardziej jaśniała twarz stryja Pinie. Siedział na honorowym miejscu tuż obok ojca konfirmanta. Miał na sobie szabasową jedwabną kapotę, opasaną szerokim pasem, również jedwabnym. Na głowie aksamitną czapkę w kolorze niebieskim. Z dumą patrzył na swego bratanka. Uśmiechał się do niego znacząco: „Co do wiedzy, to huncwot ją ma. To widać… ale czy modli się codziennie? Czy myje ręce, kiedy trzeba? Czy odmawia Kriat Szma przed snem? Czy aby nie łobuzuje w sobotę? Mam poważne wątpliwości”.

Za to ojciec był wniebowzięty. Promieniał. Nie było na świecie szczęśliwszego od niego człowieka. Głowę trzymał wysoko. Lekko drżały mu wargi. Chodził za synem, nie odstępując go ani na krok. Nie odrywał wzroku od zebranych gości. Spoglądał na brata Pinię. Śledził wzrokiem rebego Rudermana. Wpatrywał się w konfirmanta. Patrzył na jego matkę.

A matka, malutka Chaja Estera, stała sobie z boku, wśród innych kobiet, i z ogromnym szacunkiem przypatrywała się wszystkim zgromadzonym. Miała na sobie sobotni szal jedwabny. Z zachwytem cichutko wzdychała i nerwowo przebierała palcami. W jej oczach pojawiały się dwie błyszczące jak brylanty łzy. Wypłynęły spod powiek i toczyły się po policzkach, lśniąc słonecznym światłem na jej szczęśliwej, młodej, jasnej, ale już wielce pomarszczonej twarzy.

Jakie to były łzy? Czy łzy radości? Czy łzy satysfakcji? A może łzy dumy? A może płakała z powodu nie najlepszej sytuacji materialnej rodziny? A może serce podpowiadało jej właśnie w tej chwili, że syn, świętujący dziś swoją bar micwę i tak pięknie z tej okazji przemawiający, już wkrótce będzie odmawiał po niej Kadisz. Kto wie, dlaczego matka potrafi płakać?

Загрузка...