Zajazd. Napędzanie gości. Znowu marzenia o skarbie
Czy wiecie, co to jest zajazd? Zajazd to ani dom noclegowy z restauracją, ani hotel.
Zajazd to coś pośredniego. Dom zajezdny, źródło dochodów Nachuma Rabinowicza, był w istocie typowym zajazdem. Ogromny dom z ogromnymi stajniami dla koni i wozów oraz olbrzymimi pokojami dla gości. Najczęściej w pokojach stało po kilka łóżek. Gość wynajmował więc nie pokój, ale łóżko. Chyba, że zajeżdżał bogacz, jakiś elegancki lepszy gość. Wtedy wynajmował cały pokój. Jednak tacy goście zdarzali się rzadko. Nazywano ich tu „tłustymi” gośćmi. Ci zwyczajni nie potrzebowali ani oddzielnych samowarów, ani obsługi. Do sali wstawiano wtedy jeden samowar i każdy miał swój czajnik i własną herbatę do parzenia. Słowem, nalejcie sobie, mili moi Żydkowie, ile tylko wejdzie, i pijcie, ile dusza zapragnie! Była to istna rozkosz popatrzeć raniutko lub wieczorem na wnętrze zajazdu pana Rabinowicza.
Dookoła stołu spore grono Żydów. Piją i gadają. Gadają i młócą językami wszyscy naraz. Palą, kopcą. Dym gęstnieje. Jest tak gęsty, że można go kroić nożem. A gadają o wszystkim. O czym tylko chcecie. Jeden mówi o jarmarku. To człowiek targowiska. Drugi mówi o pszenicy. Jest to Żyd handlujący zbożem. Trzeci mówi o lekarzach. To chory człowiek, kaszle. Czwarty rozprawia o kantorach. Nie ma rady, rozmiłowany jest w muzyce. Inny znów siedzi sobie w kącie i, było nie było, odmawia modlitwę. A głos ma kobiecy. Zaś sam gospodarz, reb Nachum Rabinowicz, kondycji słabowitej, znany wam już z poprzednich relacji, siedzi sobie wśród gości odziany w chałat podbity kocią skórą, z okrągłą jarmułką na głowie i grubym papierosem w ustach. Siedzi sobie niczym król na tronie i przysłuchuje się temu, co mówią goście. Jednak słucha tylko jednym uchem. Drugim łowi mimo woli to, co akurat pyskuje macocha.
A słowa jej pyskówki płyną jak oliwa i ciągną się niczym miód. Od samego rana rozlicza swoich pasierbów. Każdemu z nich udziela właściwego błogosławieństwa. Nie żałuje przy tym szturchańców i kuksańców, a nawet potrafi kopnąć delikwenta w brzuch. Chodzi jej o to, aby jeden ukołysał dziecko, drugi znów poszedł na targ i pomógł jej dźwigać kosz, a co do trzeciego, to po prostu tłucze go, ot tak sobie. Niech go piorun trzaśnie… Dzieci słuchają jej. Wykonują wszystko, co im każe. Wszyscy przeżywają trudny okres. Z zarobkami krucho. Chłopcy przebywają w chederze tylko do południa. Po południu pomagają ojcu. Jeden obsługuje gości, drugi czeka na ławeczce przy bramie. Jego zadaniem jest napędzanie przejeżdżających. Głośno woła: – Zajedźcie tutaj, do naszego zajazdu!
Z pewnością praca przy bramie jest lepsza od tej w środku zajazdu, tam bowiem panuje piekło. Macocha nie skąpi szykan. Tu zaś, na ławeczce, praca nie jest uciążliwa. To żadna praca. To przyjemność. Zabawa. Zwłaszcza latem. Furmani przejeżdżają z hukiem, z gwizdem, z trzaskiem. Wracają z przystani. Wzięli pasażerów z parostatku. Ścigają się, kto pierwszy. Wzniecają tumany kurzu.
Pasażerów nie widać, wiadomo tylko, że są. Wszyscy chłopcy i wszyscy posługacze wybiegają wtedy na trakt i głośno a wesoło zachęcają furmanów do odwiedzenia ich zajazdu: – Do nas, wujku! Do naszego zajazdu, wujku! – A furman odpowiada im świstem bata. Przelatuje mimo i znika w tumanach gęstego kurzu. Chłopcy i posługacze stoją z nosami spuszczonymi na kwintę.
Tak się dzieje latem, gdy trwa żegluga na Dnieprze. Zimą, gdy Dniepr jest skuty lodem, zajezdne domy żyją z gości innego rodzaju. Wtedy zajeżdżają duże kryte budy, wozy załadowane towarem, śmierdzącym tranem. To już nie są nawet goście do łóżek ani do uroczystego spędzania dnia sobotniego. Bez ceregieli kładą się pokotem na podłodze albo nawet na dworze, na gołej ziemi, przy swoich wozach. Płacą tylko za siano i owies. Mało z nich pociechy i jeszcze mniej zarobku. Do tego jeszcze mróz. Do słodkich zajęć nie należy siedzieć wtedy przy bramie.
Bohater niniejszych relacji doskonale pamięta te czasy, gdy siedział na ławeczce w oczekiwaniu gości. Latem w upale, pod palącymi promieniami słońca, zimą w mróz jak pies na dworze. Miał na sobie podarty kożuszek i domagające się szewca buty. Stukał butem o but i gorliwie wypatrywał na drodze wozu z ewentualnymi gośćmi. Gdy zauważył nadjeżdżającego bałagułę, wybiegał naprzeciw i wołał:
– Tutaj! Zajeżdżajcie tutaj, do tego zajazdu! – Jakby na złość, przeważnie mijano go bez słowa i zajeżdżano do stojącego niedaleko bogatszego zajazdu pana Rubena Jasnogrodzkiego.
– Tam – powiadano – są lepsze i większe pokoje. Tam w pokojach są miękkie ławeczki, tam – powiadano – znajdują się w pokojach lustra i wiele, wiele wspaniałych rzeczy, których Rabinowicze nie mają. – Nic dziwnego więc, że tam jest zawsze komplet gości, i to grubo nadzianych. Za to zajazd Rabinowiczów świeci pustkami. Tylko psy do niego zagnać. Szołem buntuje się. Przeciwko komu? Przeciwko Bogu! Dlaczego Bóg nie sprawił, żeby on, Szołem, urodził się jako syn Rubena Jasnogrodzkiego, a nie Nachuma Rabinowicza?
I Ruben Jasnogrodzki staje się dla niego symbolem szczęścia, bogactwa i wszelkiego dobra. Przyjmuje „tłustych” gości. Jasnogrodzki jest ideałem Szołema. Jest jakby drugim skarbem, o którym teraz marzy chłopiec tak jak ongiś w Woronce. I zaczyna mu się wydawać, że w każdym przejeżdżającym obok wozie znajdują się osoby godne szacunku. Grubi goście w niedźwiedzich kożuchach. Właśnie nadjeżdża jakiś bałaguła. Nim Szołem zdążył wykrzyknąć słowo „tutaj”, zatrzymał konie. Wyłażą z wozu godni szacunku goście w niedźwiedzich kożuchach. Za nimi służący niosą walizki z żółtej skóry załadowane wszelkim dobrem. A każda walizka waży chyba z pud. I wszyscy wchodzą do zajazdu. Każdy zamawia oddzielny pokój i oddzielny samowar. Zamawiają obiad i kolację na gorąco. I wychodzi na ich spotkanie ojciec w jarmułce. Serdecznie z uśmiechem wita przybyłych. Pyta, czy życzą sobie spędzić również dzień sobotni w jego zajeździe. Goście wybuchają śmiechem. Dlaczego tylko jedną sobotę? A dlaczego by nie trzy soboty? Okazuje się, że są to kupcy, którzy przybyli po zakup pszenicy. Przy tej transakcji ojciec zarobi nieźle tytułem pośrednictwa. I właściwie dlaczego nie ma się przy tym obłowić? Nagle zjawia się macocha. Ma na sobie chustkę sobotnią. Twarz jej promienieje z radości. Jednym okiem zerka na „tłustych” gości i pyta:
– Kto ich tu sprowadził?
– Ja ich tu sprowadziłem. Ja sam – odpowiada Szołem z dumą. Jest szczęśliwy pomimo naprędce wymyślonego kłamstwa. Jest szczęśliwy, bo i u nich w domu będzie choć raz jeden dobry pogodny dzień. I sobota. Jedna i dobra! Ach! Co to będzie za piękna sobota! A dlaczego tylko jedna sobota? A dlaczego by nie trzy soboty?
Wszystko jest piękne i wspaniałe, ale to tylko urojenie. Tylko sen. Wymarzeni, nadziani „tłuści” goście w niedźwiedzich kożuchach i z żółtymi, skórzanymi walizami. Gdyby rzeczywiście istnieli! Pewnie zajechaliby nie do ich zajazdu, tylko do położonego naprzeciw domu zajezdnego Rubena Jasnogrodzkiego. Ach, co za wstrętni ludzie! Co im przeszkadzało zajechać do nas? Tak rozmyślając, nasz wieczny marzyciel, przemarznięty do szpiku kości, wraca do domu. Widzi ojca w kocim chałacie, głęboko pochylonego nad księgą. Macocha rozpalona jak w gorączce wylatuje z pyskiem. Nikt nie zajechał? A co zrobić z chlebem, który upiekła? Co z rybami, już są przygotowane. Choć weź i rzuć je psom na pożarcie. – A może myślicie, że będą dla was? – pyta pasierbów. – A nie łaska czerstwy chleb zajadać? Świeży chleb jeszcze gotów wam stanąć sztorcem w gardle. Wasze żołądki mogą go nie strawić. Widzieliście je? Takie to wychuchane bachory. Takie to wymuskane. I tyle ich, bez uroku.
Szkoda, że nie zostawiono ich wraz z dziewczynkami u dziadków w Bogusławiu. Mogły przecież pętać się tam, do jasnej choroby, a nie tu. Po co je tutaj ściągnięto? I niech by je licho wzięło. Czy po to, aby tu pomagały żreć? A niech je robaki żrą. Niech je toczą żywcem. Oby was ze skóry obdzierano, tak jak wy mnie ze skóry obdzieracie. Z nadejściem zimy was czort pochłonie. Obyście zeschli się na szczapy! Oto przykład słynnej pyskówki. I Szołem zapomina, że mu zimno. Znowu wybiega na mróz. Siada na swojej ławeczce przy bramie. Pewnie, że tu jest lepiej.
Przynajmniej jest spokój. Można pomarzyć o tym, że Bóg nareszcie ześle im „tłustych” gości w niedźwiedzich kożuchach z żółtymi skórzanymi walizami. A nuż Bóg sprawi, że ci goście zatrzymają się w ich zajeździe, a nie w zajeździe Rubena Jasnogrodzkiego. Bóg, jeśli tylko chce, to potrafi!