40. WŚRÓD KOŻUCHÓW

Buchalteria dziadka. Jego morały, jego książki i jego dobroczynność. Co będzie, gdy Mesjasz przyjdzie? Ekstaza dziadka


Pierwszą czynnością dziadka Mojsze Josy, gdy tylko wnuki odmówiły modlitwę i posiliły się, było poddanie ich egzaminowi. Egzamin odbył się oczywiście u niego. W jego pokoju, do którego zwykły śmiertelnik nie miał dostępu. Nie miał prawa wstępu i nie miał takich możliwości. Nie było po prostu gdzie wejść. Był to pokoik tylko nieco większy od klatki, od kojca na kury. W takiej klatce przebywał, po pierwsze, sam dziadek. Następnie mieściły się tam jego książki. W tym całe Szas. Poza tym miał na przechowaniu przeróżne depozyty zostawione przez ludzi za pożyczone u niego pieniądze. Były tam srebrne łyżki, tacki, lampki, miedziane patelnie, samowary, kapoty żydowskie, siermięgi gojów i kożuchy. Najwięcej było kożuchów.

Było to coś w rodzaju lombardu. Zarządzała nim od lat babcia Gitł. Sparaliżowana, przykuta do łóżka, kierowała twardą ręką tym przedsiębiorstwem. Gotówkę trzymała u siebie pod poduszką. Nikogo do tej kasy nie dopuszczała. Jednak depozytami władał dziadek. Przyjąć albo oddać depozyt to jego sprawa.

Aby zapamiętać, jaki fant do kogo należy, trzeba było mieć głowę ministra. Bardzo możliwe, że dziadek Mojsze Jose miał taką głowę. Nie chciał jednak całkowicie zdać się na nią. Różne rzeczy mogą się przydarzyć! Wpadł na pomysł. Był to wyłącznie jego pomysł. Do każdego fantu przyczepił świstek papieru i na tym papierze wypisał własnoręcznie po hebrajsku, nie zawsze gramatycznie: „Ten kapota należy do Berła”. Albo: „Ta koszula należy do gojki Jewdokii”. Pech chciał, że któregoś dnia zgłosił się po wykup kapoty Berł i wydano mu kapotę jakiegoś innego Berła. To co? Znalazł na to radę. W takich wypadkach wykłada się obydwie kapoty obydwu Berłów. Klient rozpoznaje swoją; przecież żaden Żyd nie weźmie cudzej kapoty. Nie powie, że to jego. Z gojem jednak sprawa ma się inaczej. Gdy taka przygoda się przytrafi, to już, bracie, nie jest dobrze. Ale i wtedy znajdzie się rada. Żyd uczony w Piśmie zawsze znajdzie radę. Mówi się wtedy Iwanowi, aby był łaskaw potrudzić się i podać jakiś znak na kożuchu. Każdy Iwan doskonale zna swój kożuch i z całą pewnością ma na nim jakiś znak. Jak widzicie, pomysł dziadka był niezawodny. Mimo to często dochodziło do brzydkich awantur pomiędzy babcią i dziadkiem.

– Ja się ciebie, stary durniu, pytam – skoro już zabierasz się do pisania i bazgrzesz, że „ten kapota należy do Berła”, to co ci szkodzi dopisać jeszcze jedno słowo: „Berł Jąkała”?! Albo jak już piszesz, że ten kożuch należy do Iwana, to napisz już w pełni jego imię: „Iwan złodij”. Albo: „Te koszule należy do gojki Jewdowkii Perkatej”.

Był jednak z tego dziadka Mojsze Josy, oby się na tamtym świecie nie obraził, kawał starego uparciucha. Właśnie dlatego, że ona chce tak, to on odwrotnie. I to nie bez racji. Kobieta kaleka, przykuta do łóżka, a pozwala sobie komenderować mężem. Nazywa go starym durniem przy wnukach. A przecież wiadomo, że nie jest byle kim. Mojsze Jose pochodzi z dobrej rodziny. Dnie i noce spędza na nauce i pracy. Albo uczy się, albo modli. Pości w dni na to przeznaczone. Pości w poniedziałki i w czwartki. Tylko w soboty i w święta je mięso. Do bóżnicy przychodzi pierwszy, a wychodzi ostatni.

Kidusz odprawia wtedy, gdy wszyscy Żydzi już śpią. Z tego też powodu babcia Gitł jest zła. Warczy na niego. Nie chodzi o nią. Ona już przyzwyczaiła się do głodowania. Chodzi o dzieci. O te nieboraczki! O te sierotki! Ich szkoda!

Ze wszystkich dzieci dziadek Mojsze Jose umiłował sobie najbardziej Szołema.

Prawda, że szejgec, łobuz i urwis, ale ma główkę na karku. Byłby z niego człowiek, gdyby chciał trochę więcej przesiedzieć z dziadkiem w pokoiku pełnym kożuchów, a nie biegać z chłopakami bogusławskimi nad rzekę i przyglądać się, jak łowią ryby, albo pędzić do lasu, by strącać owoce z dzikich grusz. Słowem, gdyby nie bisurmanił.

– Gdyby twój ojciec był porządnym człowiekiem – tak perorował dziadek – gdyby twój tato nie był zarażony Tanachem i dykdukiem, nie był pod wpływem Mojsze Desewera i innych heretyków, to według wszelkich przepisów prawa powinien pozostawić ciebie w mojej dyspozycji przez kilka okresów szkolnych. Przy bożej pomocy byłby z ciebie wtedy porządny człowiek, przyzwoity Żyd. Stałbyś się prawdziwym chasydem, prawdziwym i zagorzałym kabalistą. A tak, co z ciebie będzie? Zero do kwadratu. Próżniak, łobuziak, pyszałek, fanfaron, potępieniec, że licho go wie, hultaj, złoczyńca, grzesznik profanujący świętość soboty, trefniak, kacerz, odstępca od Boga Izraela.

– Mojsze Jose! A może wystarczy już znęcać się nad dzieckiem?

„Oby długo żyła babcia Gitł!” – Tak sobie życzy w myślach wyzwolony z rąk dziadka Szołem. Na dworze przecież czekają na niego chłopcy. Mimo wszystko bywały chwile, kiedy dziadek Mojsze Jose był bliski jego sercu. Był drogi i kochany.

Pewnego razu zastał go siedzącego na łóżku babci z woreczkiem tefilin pod ręką. Starał się podlizać babci. Mówił po cichu. Targował się. Prosił o jakieś dodatkowe pieniądze. Gitł nie chciała o tym słyszeć. Chodziło mu o pieniądze na jałmużnę dla biednych chasydów z bóżnicy. Babcia powtarzała swoje: – Nie trzeba. Mam swoje własne sieroty. One bardziej zasługują na miłosierdzie.

I znowu pewnego dnia zastał dziadka w pokoju z tałesem i tefilin. Głowa odrzucona do tyłu. Oczy przymknięte. Jakby nie na tym świecie przebywał. Gdy przebudził się, w oczach miał blask. Była w nich jakaś osobliwa światłość. I jego twarz o grubych rysach wyszlachetniała. Aureola, widoczny znak łaski bożej, otaczała jego głowę. Mówił do siebie. Uśmiech błąkał się na jego straszliwie gęstych wąsach.

– Edom długo nie będzie panował… Zbawienie jest już bliskie. Bardzo bliskie… podejdź moje dziecko. Usiądź na chwilę. Pomówmy o ostatecznym końcu o tym, co będzie, gdy przyjdzie Mesjasz.

I dziadek Mojsze Jose zaczął opowiadać swemu wnukowi o tym, co będzie, gdy przyjdzie Mesjasz. Opowiadał z takim zapałem, z takim entuzjazmem i w tak pięknych i jaskrawych kolorach przedstawił przyszłość, że wnuk za żadne skarby nie chciał w tej chwili opuścić dziadka. Mimo woli przyszedł mu na myśl Szmulik, jego pierwszy i zarazem jedyny najlepszy kolega i przyjaciel. Różnica pomiędzy nimi polegała na tym, że Szmulik opowiadał o skarbach, czarownikach, książętach i księżniczkach, a więc o rzeczach należących do tego świata, zaś dziadek Mojsze Jose ignorował zupełnie ten nasz świat. Przeniósł się wraz ze swoim wnukiem, który słuchał go w najwyższym napięciu, do tamtego świata, do świata cadyków i aniołów, serafinów i cherubinów. Dotarł prawie do tronu, do świętego majestatu, tuż, tuż, do Niego, do Króla królów – do Boga. Tam są Szor Habor i Lewiatan.

Najdroższy olejek balsamowy i najlepsze wino przechowywane. Cadycy ślęczą nad księgami i studiują. Rozkoszują się łaską Boga i owym ukrytym światłem, które Bóg widział tylko w chwili, gdy stworzył świat. Doszedł wtedy do wniosku, że zwykli ludzie nie są godni, aby je ujrzeć, i ukrył to światło na długo, długo. Aż do czasów, które kiedyś nadejdą. I sam Pan Bóg we własnej osobie stoi i przyjmuje cadyków niczym ojciec.

A z góry, z nieba, opuszcza się powoli na to samo miejsce, gdzie stała dawna Świątynia Pańska, nowa Świątynia. Nowy Bet Hamikdasz z najczystszego złota i najdroższych kamieni szlachetnych, diamentów i brylantów. I kapłani wyciągają ręce i błogosławią. A lewici śpiewają. I Król Dawid wychodzi naprzeciw ze skrzypcami i śpiewa: – Radujcie się, cadycy, cieszcie się Bogiem!

W tym miejscu dziadek Mojsze Jose zaczyna śpiewać na głos i strzela do wtóru palcami. Oczy utkwił gdzieś w górze. Cała twarz promienieje. Jest nieobecny.

Przeniósł się poza ten świat. Jest gdzieś tam, daleko. Bardzo daleko. Na tamtym świecie.

Загрузка...