47. WŁAŚCICIEL KOLEKTURY

Saskie i brunszwickie losy loteryjne. Wielkie nadzieje i nikłe wygrane. Szołem pisze powieść w stylu Miłości Syjonu Abrahama Mapu


Zaiste, był Nachum Rabinowicz godnym największego podziwu. Jaką siłę musiał w sobie posiadać ten spokojny i wiecznie zamyślony człowiek, aby wytrzymać rozpętane przez macochę piekło? Ile hartu trzeba było mieć, aby wysłuchać jej pyskówek i „błogosławieństw”? Ile spokoju wewnętrznego, aby patrzeć, jak znęca się nad dziećmi i nie wyrzec ani jednego słowa? Głębia jego serca pozostanie tajemnicą.

Na zewnątrz niczego nie okazywał. Nie zdradził się przed nikim ani jednym słowem. I z tego też powodu macocha szanowała go. Słuchała, poważała i nie obchodziła się z nim tak szorstko jak z dziećmi. Miała dla niego taki respekt, jaki żywić mogła tylko kobieta, która sama nie zaznała w życiu słodyczy, która harowała od świtu do nocy niczym koń, ledwo mogąc uporać się z czeredą dzieci własnych i cudzych.

A może jej poważanie dla męża wzięło się stąd, że całe miasto otaczało go szacunkiem, mimo iż nie był bogaty i ledwo zarabiał na kęs chleba. Głupią, jak to się mówi, macocha w żadnym wypadku nie była. Tylko zgorzkniała. W gniewie nie potrafiła się opanować. Z natury szczera. Co na sercu, to i na języku. Za to, że ojciec nigdy nie przerywał jej pyskowania, ona nie przeszkadzała ojcu w jego sprawach.

Nie przeszkadzała mu w czytaniu ksiąg, w grze w szachy ani w spotkaniach z ludźmi. A ludzie, z którymi spotykał się ojciec, to byli sami maskile, młodzieńcy postępowi i wykształceni, w ogóle ludzie z głową. Można śmiało powiedzieć – śmietanka ówczesnej inteligencji perejasławskiej. Była to pokaźna grupa maskilów zasługujących na to, aby ich dokładniej opisać oraz wymienić z imienia i nazwiska.

Pierwszy powinien być opisany właściciel kolektury. Cała ta kolektura mieściła się w jednej teczce. Był to człowiek opasły, ciężkawy, ale z głową na karku. Po cichu mówiono, że z niego kawał heretyka, mimo iż nosił długą kapotę i gęste pejsy.

Nachum Rabinowicz mówił o nim nie inaczej, jak tylko „człowiek ó rozległej, głębokiej wiedzy”. Mogli we dwójkę całymi dniami przesiadywać i rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać. Bez końca, bez umiaru. Skąd wynaleźli tyle tematów? Właściciel kolektury często przychodził z książką. Często po książkę.

U macochy zyskał przezwisko Kołtun. Miał bowiem nieco skołtunioną brodę. W mieście nazywano go jednak z szacunkiem „pan właściciel kolektury”. Handlował losami loteryjnymi: saskimi i brunszwickimi. Nosił ciemne okulary. Oczy mu nie dopisywały. Latem i zimą chodził w głębokich kaloszach. W żadnych tam butach, tylko w kaloszach. W białych pończochach i w kaloszach. Biedny jak mysz, ale pełen wiary i ufności. Był święcie przekonany, że któregoś dnia na jakiś los loteryjny jego klienta padnie wielka wygrana, a wtedy i on coś z tego będzie miał. Może wykaraska się z biedy. A wygrać, to niechybnie wygra Nachum Rabinowicz. Jest tego pewien. Nikt bowiem tak bardzo nie potrzebuje tej wielkiej wygranej. Mówił o tym ze szczególnym przejęciem. Bardzo możliwe, że właściciel kolektury tak samo zapewniał innych swoich klientów. Miał ich sporo. Prawie całe miasto. Niemal wszyscy Żydzi grali na loterii. Ale Nachum Rabinowicz wierzył w niego jak w rebego. Razem z nim wyczekiwał wielkiej wygranej. Czekał i wypatrywał jej tak, jak wypatruje się Mesjasza. Wzdychał, tęsknił i czekał. A nuż właśnie zjawi się właściciel kolektury z dobrą nowiną. Mazł tow, reb Nachumie, wygrał pan te dwadzieścia pięć tysięcy.

Bohater naszej opowieści doskonale pamięta, że za każdym razem, gdy odbywało się ostatnie ciągnienie klasy, ojciec nie mógł usiedzieć w miejscu. Wzdychał, ziewał potężnie i miotał się jak w malarii. Wraz z ojcem gorączkował się Szołem. I on wypatrywał szczęśliwego dnia. Może nawet bardziej niż ojciec. Był przekonany, że nie kto inny, tylko jego tato jest najpewniejszym kandydatem do wielkiej wygranej. Powtórzyła się historia skarbu z opowieści Szmulika. Dniami i nocami myślał o tym. Znał na pamięć wszystkie numery losów ojca. Widywał je w swoich snach. Nie mógł sobie wyobrazić, żeby Bóg okazał się niełaskawy. Co mu szkodzi, że wygrana padnie na los ojca? Dla Pana Boga to błahostka, to drobiazg. Łatwiejszej już być nie może…

Szołem siedzi na ławeczce przy bramie i zauważa nadchodzącego właściciela kolektury. Ten zasuwa w swoich kaloszach wprost do ich domu. Zrywa się więc i biegnie do ojca z nowiną: – Idzie! – Kto idzie? – Właściciel kolektury. – A jeśli on, to co? – Co znaczy „co”? – Przecież dziś jest ostatni dzień ciągnienia! – Wypowiedziawszy te słowa Szołem zauważa, że pożółkła, pomarszczona twarz ojca nagle zbladła. W jego zatroskanych oczach ukazuje się ognik i natychmiast gaśnie. Do mieszkania wpada zasapany właściciel kolektury. Ma astmę. – Niech go się trzyma! – powiada macocha. Nim powie dzień dobry, musi zaczerpnąć tchu. Tato nie zadaje mu żadnych pytań. Gdyby coś było, powiedziałby przecież sam. Przybysz siada na krześle, zsuwa na bok czapkę, wyciera pot z czoła połą swojej kapoty i dzieli się nowiną.

– Dzieje się – powiada – coś strasznego. Pali się. Pożar! – Następuje przerwa. Obaj milczą. Po chwili właściciel kolektury rozwija swoją chustę. Brudną, czerwoną, z zielonymi plamami. Zalatuje od niej śledziami. Trzyma w niej losy loteryjne. Drżącymi owłosionymi rękoma wyciąga arkusz papieru, na którym od góry do dołu widnieje cała masa liczb. Kieruje ku nim swoje oczy osłonięte ciemnymi okularami. Szuka. Sza! Znalazł. Ciemne okulary zwraca więc w stronę ojca.

– Pański los, reb Nachum, ma, o ile się nie mylę, numer szesnaście tysięcy trzysta osiemdziesiąt cztery?

– Nie rozumiem – powiada tato z uśmiechem. – Nie, nie rozumiem. Nie rozumiem pańskiego pytania. Mnie się wydaje, że pan posiada wyjątkowo dobrą pamięć. Pan zna wszystkie numery pańskich klientów na pamięć.

– Na pamięć, powiada pan? Być może… Słowem, szesnaście tysięcy trzysta osiemdziesiąt cztery. – Właściciel kolektury patrzy przez swoje ciemne okulary i palcem wskazuje liczby na papierze. Szołem owi głośno bije serce. Lada chwila, a wyskoczy z piersi. A więc? Chciałby już to usłyszeć. Właściciel kolektury nie spieszy się jednak. Cedzi słowa powoli:

– Pański los wygrał, panie Nachumie… Tak, wygrał…

Szołem dostrzega, jak po twarzy ojca przelatuje żółta chmurka i znika. Chce mu się nagle zakrzyknąć niczym kogut: – Kukuryku! – Powstrzymuje się. Chłonie każde słowo właściciela kolektury: – Wygrał pan, ale mało. Będzie tego po niewielkim potrąceniu kosztów tyle, powiedzmy tyle…

Mały Szołem omal nie mdleje. Będzie tego w sumie osiem rubli i sześćdziesiąt kopiejek. – Od pana, o ile się nie mylę, należy mi się dwanaście pięćdziesiąt, a z okresu wcześniejszego, jeśli pan pamięta, trzy ruble i osiemdziesiąt kopiejek. Mamy znaczy się, dla pełnej jasności, w sumie szesnaście rubli i trzydzieści kopiejek. Z tego wynika więc, że pan pozostaje mi winien na przyszłość, powiedzmy, siedem siedemdziesiąt. Zgadza się? Czyż nie tak? A teraz chyba pan życzy sobie nabyć nowy los. Dam go panu. Weź pan, reb Nachumie. Wybierz pan sobie. Tym razem, jeśli Bóg zechce, wygra pan na pewno. Tak jak dzisiaj mamy wtorek. Już? Dokonał pan już wyboru? A co to za los? Jaki ma numer? Osiem tysięcy sześćset trzynaście. Oby Bóg dał szczęście, oby to było w dobrą godzinę! Czego tak się gapisz, łobuziaku? – Tak zwraca się do Szołema. Akcent kładzie na „ło”. – Jak daleko jesteś zaawansowany w Szirej Tiferet, ty urwisie jeden? – Tu akcent kładzie na „ur”.

Szirej Tiferet autorstwa Naftalego Herca Wajzla to książka, którą właściciel kolektury kiedyś dał Szołemowi do przeczytania. Przyniósł ją wraz z innymi książkami, między innymi Adama Hakohena Lebensona, Kałmena Szulmana i rabi Icchoka Bera Lewinsona. A urwis Szołem połykał je na ławeczce przy bramie. Ojciec nie posiadał się z radości, że jego syn czyta takie książki. Często też go pytał, czy aby rozumie to, co czyta. A Szołem wstydził się powiedzieć, że tak. Jakże to wprost ojcu powiedzieć? Odpowiadał więc za niego właściciel kolektury: – Doskonale urwis rozumie.

Dlaczego miałby tego nie rozumieć? Widzi pan, Mapu albo Smoleński to dla takiego smyka lektura jeszcze za wczesna. – Tak zawyrokował. A wobec tego, że tak właśnie orzekł, Szołem nabrał jeszcze większego apetytu, jeszcze większej ochoty na te książki. Po kryjomu dorwał się do dzieł Mapu i Smoleńskiego. Połykał je po kolei. Czerpał mądrości trochę z dzieł jednego, trochę z drugiego. Pilnie baczył, aby nikt tego nie zauważył.

Pierwszą książką, która wpadła w jego ręce, była powieść Miłość Syjonu Abrahama Mapu. Połknął ją w ciągu jednego dnia sobotniego. Przeczytał od deski do deski. Czytał ją na strychu z wypiekami na twarzy. Płonął niczym dach ze słomy. Zalewał się łzami nad losem nieszczęsnego Amnona. Płakał i cierpiał. I wnet śmiertelnie zakochał się w bosko pięknej Tamar. Był tak zakochany, jak bohater tej powieści. Może nawet bardziej od niego zakochany. Widywał ją w swoich snach. Rozmawiał z nią językiem Pieśni nad Pieśniami. Obejmował ją, ściskał i całował.

Na drugi dzień zakochany Szołem snuł się jak cień. Okropnie bolała go głowa. Stracił apetyt do jedzenia, i to na amen. Macocha dziwiła się. Niepojęta dla niej zagadka; nie inaczej, jak tylko niedźwiedź zdechł w lesie. Potem macocha zaczęła śledzić Szołema. Koniecznie chciała dowiedzieć się, dlaczego chłopiec nie chce jeść. Koniec afery z powieścią Miłość Syjonu był następujący: Od gości, którzy zatrzymywali się w ich zajeździe, Szołem otrzymywał od czasu do czasu parę groszy za drobne usługi. Te grosze Szołem wydał na kupno papieru. Zszył arkusze papieru i oprawił. Mógł zabrać się do pisania książki. Postanowił napisać powieść w stylu Miłość Syjonu Abrahama Mapu. Własną powieść, ale w każdym calu naśladującą pierwowzór. Tak pod względem formy, jak i struktury. Tylko tytuł miał być inny. Nie Miłość Syjonu, lecz Córka Syjonu. Bohaterowie zaś nie nazywali się Amnon i Tamar, tylko Szlomo i Szulamit. A ponieważ w dzień nie było zbyt wiele czasu na pisanie, ponieważ pół dnia spędzał w chederze a drugie pół dnia na pracy w zajeździe, przeto na pisanie postanowił wykorzystać noc. Pisał przy świetle lampy. Spod pióra wychodziły maleńkie literki. Pisał i pisał, i byłby dalej to robił, gdyby macocha nie usłyszała skrzypienia pióra i nie zauważyła światła. Nie leniła się długo. Wstała z łóżka, zakradła się boso i złapała Szołema na pisaniu. Podniosła niebywałe larum. Cały dom stanął na nogi. Blady strach padł na wszystkich. Pomyśleli, że pali się. Alarm podniosła z powodu nafty. Naftę chcą wypalić do cna. Obyście się wszyscy spalili, Boże jedyny! Niech was szlag trafi! A niech was cholera, pożar i pomór! Rzecz oczywista, że tato skonfiskował nieskończoną powieść wraz ze skradzioną Miłością Syjonu. Autorowi Córki Syjonu pozostało tylko czekać na surową karę.

Okazało się jednak, że ojciec pokazał powieść właścicielowi kolektury. Ten nie mógł się nadziwić pięknemu charakterowi pisma, językowi i wspaniałej poetyckiej formie. W nagrodę tak uszczypnął urwisa w policzek, że na twarzy Szołema pozostał siny ślad.

– Pan, reb Nachumie, nie zdaje sobie sprawy, co to za chłopak. Skarż mnie Bóg, jeśli pan zdaje sobie sprawę! Z niego coś wyrośnie! Zbliż się do mnie, ty urwisie. Niech cię w nagrodę chociaż uszczypnę w twoje czerwone buziaki. A niech cię gęś kopnie!

Загрузка...