Podróż do Bogusławia. Milczący bałaguła – Szymon Wolf. W oczekiwaniu na prom. Bałaguła odmawia modlitwę Mincha nad brzegiem rzeki. Dzieci radują się modlitwą
Pewnego dnia pod koniec lata, tuż przed Groźnymi Dniami, zajechał przed ganek domu Rabinowicza kryty wóz, zwany budą. Ulokowano w nim młodsze dzieci. Dwie dziewczynki i czterech chłopców. Był wśród nich i nasz bar micwa, Szołem. Na drogę dzieci dostały po dwie koszulki, zapas żywności i list do dziadka oraz jego małżonki, babci Gitł. Nie szczędzono im pouczeń i wskazówek, jak zachować ostrożność na przeprawie promowej przez Dniepr.
Pływać po Dnieprze, i to promem! Nikt z nich dotychczas czegoś podobnego nie widział. Nie wiedzą nawet, czym to się je. Mogą sobie tylko wyobrażać. Z pewnością będzie to wielka frajda. I natychmiast wylatuje z myśli matka. Wszystko idzie w niepamięć. W głowie pozostaje tylko podróż. Myśli biegną ku Dnieprowi, zatrzymują się na promie. Znalazł się jednak ktoś, kto przypomniał im o śmierci matki. To babcia Minda. Raz po raz kładzie im do głowy, żeby, uchowaj Boże, nie zapomniały odmawiać Kadisz po matce. Głaszcze ich przy tym po twarzach swoimi zimnymi i śliskimi palcami. Całuje na pożegnanie. Na wieki, na zawsze. Wzdycha: – Jeden tylko Bóg wie, czy uda mi się jeszcze kiedyś spotkać z wami… – I tak też było. Serce nie oszukało jej. Gdy w jakiś czas potem dzieci powróciły z Bogusławia do domu, babcia Minda była już tam, gdzie przebywała ich matka. Grób przy grobie. I ojciec odmówił Kadisz po swojej matce. Był ten rok cholerny rokiem Kadiszów. Strasznie dużo ludzi odmawiało Kadisz po swoich zmarłych. Cała bóżnica naraz odmawiała Kadisz.
Człowiek i człowiek, a różnica wielka. O ile balaguła Meir, który kiedyś przewiózł dzieci z Woronki do Perejasławia, był człowiekiem ruchliwym, żwawym i wygadanym, o tyle bałaguła Szymon Wolf, wiozący teraz dzieci z Perejasławia do Bogusławia, był człowiekiem ospałym, zatroskanym i milczącym. Milczał, że aż strach! Możesz mu kołki ciosać na głowie, możesz strzelać do niego z armaty, a on nic. Słowa nie piśnie. Poza jednym jedynym, rzecz jasna, słowem: – Wyłazić! – Czasem: – Fora z wozu! – A dzieci wprost umierały z ciekawości. Chciały usłyszeć od niego, kiedy dotrą do Dniepru, kiedy wejdą na prom. I co to jest prom? Ale nic z tego. Zamknął się człowiek. Milczy jak zaklęty. Siedzi na koźle, biczem smaga konie i cmokając głośno grubymi wargami rzuca od czasu do czasu jedne i te same słowa: – A to ci cholera! Cholery na was nie ma! – Albo dla odmiany: – Naprzód, chabety! A bodajbyście zdechły! – A jeśli się zdarzy, że nie klnie, to wtedy po cichu coś szepcze albo nuci cienkim głosem. W ten sposób odmawia z pamięci psalmy.
I tak jak ludzie są różni i rozmaite mają charaktery, różne też, nie przymierzając, bywają konie. Konie Szymona Wolfa są do niego bardzo podobne. Po prostu wdały się w swego pana. Jak on ospałe. Mają jakiś dziwny nawyk: kichają, prychają, wywijają ogonami i wloką się, wloką i wloką. I zdaje się, że jazda trwa nie wiadomo od kiedy. Jeden Bóg tylko wie, kiedy dowleczemy się do jakiegoś osiedla. Dokoła pusto. Tylko niebo, ziemia i piasek. Nieprzebrane połacie piasku. Na domiar złego konie nagle przystają. Nie idą dalej. Szymon Wolf złazi powoli z wozu i swoim cienkim głosem wyciąga: – Szczęśliwy jest ten, co nie ma w sobie litości! – Następnie zwraca się do dzieci i powiada: – Fora z budy! – Dzieci wyłażą z wozu. Co się stało? Ano nic! Droga jest piaszczysta. Konie nie uciągną wozu z ładunkiem. Trzeba więc podrałować trochę na piechotę. Żaden problem. Nie ma nieszczęścia. Jak pieszo, to pieszo! Na piechotę to nawet weselej. Jeden tylko szkopuł. Najmłodsza sierotka ma niespełna roczek. Sama nie chce zostać w wozie. Płacze. Nie ma rady. Trzeba ją wziąć na ręce i nieść. A to już w jakimś stopniu psuje zabawę. Na szczęście trwa to niedługo. Droga dalej jest lepsza i Szymon Wolf powiada do dzieci: – Ano, właźcie do wozu! – Włażą więc znowu do wozu pod budę i zaczynają rozprostowywać kości. I tak to trwa aż do następnego piaszczystego odcinka drogi. Wtedy znowu pada komenda: – Fora z budy! – A wkrótce potem: – Właźcie do budy!
I nagle, uwaga! Coś tam błyszczy w dali. Co to jest? Błyszczy jak szkło i srebrem odbija promienie słońca. Gra kolorami. Oczy od nich ślepną. Czyżby to był Dniepr? Dzieci nie mogą już usiedzieć w wozie. A wóz, jakby na złość, wlecze się leniwie. Nim bowiem dotrze do Dniepru, musi pokonać jeszcze jeden odcinek piaszczystej drogi. A piasek w tym miejscu jest sypki, gęsty, głęboki. Po kolana głęboki.
Powolutku, krok za krokiem wloką się koniki. Z trudem wyciągają kopyta z piasku. Koła wozu wrzynają się głęboko. Wóz trzeszczy, ale Dniepr coraz bliżej i bliżej. I oto jawi się już w całej okazałości. Oto jest w całej swojej krasie. Tak, to on. To Dniepr. W blasku. Cały skąpany w promieniach słońca. Szerokim i jasnym uśmiechem wita młodych gości, którzy przybyli do niego – staruszka prawiecznego – po raz pierwszy w życiu, aby z szacunkiem pozdrowić go: – Szotem ałejchem, jak się masz, dziadku?
Szczególnego wdzięku dodaje Dnieprowi wysoki, zielony, miejscami żółty oczeret, gęsto rosnący nad jego brzegiem. Długie, ostre, spiczaste liście odbijają się w wodzie niczym w lustrze. A dokoła panuje cisza. Rozległy jest Dniepr. Szeroki i długi. Jak morze pełnowodny. I cicho płyną w dal jego wody. Dokąd? To tajemnica. Lazurowe niebo patrzy na rzekę z góry i wraz ze słońcem przegląda się w wodzie. A słońce nie ma zamiaru zachodzić. Niebo jest czyste i woda jest czysta. I piasek jest czysty a powietrze klarowne. I cisza, boska cisza wokół. I dal niezmierzona. Boska, bezbrzeżna dal. Przypominają się słowa z Psalmów o nieskończonych bożych przestrzeniach. Nagle: – Ćwir! – Z gęstwiny oczeretu niespodziewanie wyfrunął ptak. Niczym strzała wyrzucona z łuku przecina ciche, jasne, czyste powietrze. Zygzakami pruje w niebo. Po chwili, jakby doznał skruchy, jakby żałował swego odlotu, wraca do oczeretu. Nadlatuje chwiejnym lotem i szybko niknie w zaroślach. Ogarnia cię wtedy chęć pójścia w jego ślady. Chce się wylecieć z wozu i szybować nad wodą. A jeśli nie fruwać, to przynajmniej rozebrać się do naga, wskoczyć do rzeki i popluskać w wodzie. Żeby tak popływać. Pływać i pływać!
– Wyłaźcie z wozu! – Rozkaz Szymona Wolfa jest ostry. Sam wychodzi pierwszy. Bat ma zatknięty za pasem. Przystawia ręce do ust, zadziera głowę do góry i wydaje jakiś dziwny, głuchy ryk. Jakby dobywał go z pustej beczki.
– Pro…oom! Pro…oom! – Wygląda na to, że prom to jakaś żywa istota, mieszkająca na drugim brzegu rzeki, którą należy w ten sposób przyzywać. Dzieciaki wyłażą z budy, wyprostowują zesztywniałe od długiego bezruchu gnaty i pomagają bałagule. Na wzór Szymona Wolfa przystawiają ręce do ust, zadzierają główki do góry i piskliwym głosem nawołują:
– Pro…oom! Pro…oom!
I raptem wybuchają śmiechem. Same nie wiedzą, z jakiego powodu. Po prostu rozsadza je śmiech. Bez żadnej przyczyny. Śmieją się, bo jest im dobrze, bo są młode i zdrowe. Bo wkrótce znajdą się na promie i popłyną po Dnieprze. Kto się może z nimi równać? Ale oto słońce zaczyna już żegnać dzień. Ostatnimi złocistymi promieniami przegląda się w srebrnej toni rzeki. Śmiech ustaje. Nie do śmiechu teraz. Bardzo tu cicho na tym dnieprowym brzegu. Zaiste, wokół panuje święta cisza. I robi się jakoś chłodniej. I woda tak dziwnie pachnie. Coś brzęczy, coś szumi, coś brzmi tuż, tuż i naraz ucieka. Bałaguła tymczasem obwiązał kapotę długą chustą, wetknął na nią bat i stanął twarzą ku wschodowi. Zwyczajem pobożnych Żydów przymknął oczy, rozkołysał się, rozkiwał i swoim cienkim głosikiem zaczął odmawiać modlitwę Mincha. Modlitwa Szymona Wolfa, odmawiana pod gołym kolorowym niebem nad brzegiem starego, pięknego i pachnącego Dniepru, zlała się z szumem wciąż szepczącej wody, wywołując w młodych podróżnikach jakiś nowy, nie znany im dotąd podniosły nastrój.
Naraz oni również zapragnęli pomodlić się. Można śmiało powiedzieć, że była to ich pierwsza, dobrowolna, niewymuszona modlitwa. Właśnie tutaj, pod gołym niebem, w bezpośredniej bliskości Boga. Nigdy dotychczas nie mieli na to takiej ochoty jak teraz, o wieczornej porze na łonie natury, nad brzegiem wielkiej rzeki. Opuścili jeden werset. Nic nie szkodzi. W drodze można się bez niego obejść. Zaczęli od słów:
„Szczęśliwi są ci, którzy mieszkają w domu Twoim”. Modlili się śpiewnie. Ustawili się twarzą ku wschodowi. Rozkołysali się jak bałaguła. „Bóg potężny jest i groźny”. Sens tych słów rozumie się dopiero tutaj. Właśnie teraz, w ten wieczór, pod niebem nad brzegiem Dniepru. I modlitwa poszła im w smak. Jest słodka jak nigdy przedtem.