Ojciec ślęczy nad Księgą Hioba. Swaci namawiają go do żeniaczki. Dzieci zamierza się wysłać do Bogusławia, do dziadka. Mojsze Jose
Nigdy jeszcze bohater tych relacji nie pragnął tak bardzo skarbu, o którym naopowiadał mu kiedyś jego kolega Szmulik, jak teraz, gdy wraz z ojcem, braćmi i siostrami odbywał siedmiodniową żałobę. Siedział właśnie z nimi na podłodze w samych skarpetkach i myślał: „Gdybym teraz miał ów skarb głęboko ukryty w dalekim małym miasteczku. Gdybym miał choć jego część. Nie muszę go mieć w całości. Jakżeby mi się teraz przydał! Babcia Minda przestałaby wtedy płakać i skarżyć się. Zaniechałaby waśni z Bogiem. Nie zarzucałaby mu, że postąpił źle, zabierając najpierw synową, a nie ją, teściową… Ojciec przestałby wzdychać, stękać i żalić się, że on sam pozostał przy życiu. Po co mu żyć na świecie? Czymże jest teraz świat bez Chaji Estery?” Szołem myślał także o dzieciach. Co by teraz robiły i gdzie by się podziewały? Zapewne nad rzeką, w wodzie kąpałyby się, łowiły ryby albo po prostu włóczyły. Piękny jest boży świat. I takie słońce. Taki upał. Właśnie obrodziły owoce. Są tanie. I porzeczki za pół darmo. Już pojawiły się zielone ogórki. Tylko patrzeć, a ukażą się melony. Żółte, soczyste, pachnące. I arbuzy jak ogień czerwone. A wewnątrz pestki szeleszczą niczym piasek. Słodkie jak cukier. Ach, skarbie!
I marzenia przenoszą go w inny świat. W świat fantazji. W świat słodki i przyjemny. I nagle wydaje mu się, że już jest gdzieś w podziemiach naprzeciw skarbu. Oto przed nim skarb w całej okazałości. Ma przed oczyma wszystkie drogie i cudowne rzeczy. Talizmany i szlachetne kamienie. Leży przed nim złoto i srebro. Złote imperiały, diamenty i brylanty. Ojciec jest wprost oszołomiony: – Skąd u ciebie, Szołemie, tyle bogactw! – Nie mogę ci, tato, powiedzieć. Gdybym ci powiedział, całe to bogactwo zniknie bez śladu. – I Szołem jest w siódmym niebie. Udało mu się wyciągnąć ojca z nędzy. Żal mu tylko, że nie ma już matki. – Nie było jej sądzone – powiada babcia Minda. Wszystkie swoje najlepsze lata poświęciła dla dzieci. Teraz, gdy nastał czas na wygodne życie, umarła.
Nagle słychać westchnienie ojca: – Co robić? Od czego zacząć? – I mały marzyciel wraca ze szczęśliwego świata snów i fantazji na ziemię. Zostaje przywołany do okrutnej rzeczywistości. Do świata pełnego trosk i łez. Do prozy dnia codziennego, wypełnionego rozmowami o mące na bułki, o pieniądzach, o zakupach na targu, o gościach, którzy nie chcą jakoś korzystać z ich domu zajezdnego, o parnuse. I nad tym wszystkim unosiło się westchnienie ojca: – Co robić? Od czego zacząć?
– Jak to, co robić? – stryj Pinie wsiada na ojca. – Jest siódmy i ostatni dzień żałoby. Będziesz robił to, co wszyscy Żydzi robią. Ożenisz się…
Żenić się? Tato będzie się żenił? My, dzieci, będziemy miały nową matkę? A jaka będzie ta nowa matka? Różne myśli chodzą po głowie. Dzieci patrzą na ojca. Czekają. Co on powie? Tato nie chce nawet słuchać. Nie chce przyjąć tego do wiadomości. Powiada: – Ja mam się żenić? Po takiej Chai Esterze? I ty to mówisz? Własny brat? Kto ją lepiej od ciebie znał? – Dławi go szloch. Nie może wydobyć głosu. Stryj Pinie zagryza wargi. Nic nie mówi.
Po krótkiej przerwie stryj odzywa się. Czas na modlitwę Mincha. Żałobnicy wstają ze swoich miejsc. Ojciec wraz z dziećmi odmawia na stojąco modlitwę. Sześciu chłopców, a wśród nich nieco starszy z rudą bródką, odmawia Kadisz tak wspaniale, że tylko słuchać. Rodzina z dumą patrzy na kadiszowców. Obce kobiety pękały z zazdrości. – Mając za sobą takich kadiszowców, matka trafi wprost do raju. A gdyby nie, to znaczy, że koniec świata już blisko. – To zdanie wypowiada jakaś krewna. Nazywa się Bluma. Widać, że to kobieta robotna. Męża ma niemowę. Zostawiła go wraz z dziećmi i przybyła tu, aby pomóc rodzinie zmarłej. W kuchni, przy sprzątaniu pokoi albo przy dzieciach. Dzieci nie mogą uskarżać się na brak opieki. Wprost przeciwnie. Od śmierci matki stały się jakby ważniejsze. Są przecież sierotami. W czasie siedmiu dni żałoby bywały chwile, które nastrajały dzieci świątecznie. Po pierwsze, a jest to sprawa chyba najważniejsza, nie chodziły do chederu. Po drugie, dostawały w tym czasie prawdziwą słodzoną herbatę. Do tego zaś nie były wcale przyzwyczajone. Ponadto certowano się z nimi jak nigdy. To obmacywano im główki, to znów brzuszki. Pytano o pracę żołądeczków. Dowiedziały się wtedy, że w ogóle mają żołądki. A już największą frajdą było siedzieć z ojcem na kołdrze i patrzeć, jak on, pomarszczony i pochylony, ślęczy nad Księgą Hioba. Miło było słuchać coraz to nowych gości, którzy nawiedzali ich dom, aby pocieszyć w żałobie. Dziwne jakieś były ich słowa. Wchodzili do mieszkania bez zwykłego „dzień dobry”. Wychodzili bez pożegnania. Dziwnie jakoś mrugali oczami i niewyraźnie mamrotali pod nosem: – Hmm…mm… Syjon i Jerozolima.
Dla małego urwisa Szołema tego rodzaju wizyty były istną galerią najprzeróżniejszych typów i obrazów. Prosiły się po prostu, aby je przelać na papier. Na pierwszy plan wysuwa się stryj Pinie. Nie sam, ale w otoczeniu swoich synów, Isrulika i Icła, ubranych w długie kapoty. Stryj ma zakasane rękawy i przemawia. Synowie milczą. Stryj mówi na temat przepisu prawnego, dotyczącego siedmiu dni żałoby. Kiedy, od której godziny liczy się kolejny dzień. Z rana czy wieczorem? Nie jest pewny. Obiecuje, że jeszcze raz zajrzy do swoich ksiąg w domu. Wtedy już będzie wiedział dokładnie. Na razie nie żegna się. Wraz z synami bąka naprędce coś, co brzmi jak „Syjon i Jerozolima”. Urywa się szybko. Po nim zjawia się ciocia Chana ze swoimi córkami. Piskliwym głosem nacierają na ojca. Wystarczy już! Dosyć! Niech przestanie płakać! Płaczem nie przywróci Chai Estery do życia. Przed odejściem ciocia Chana zwraca uwagę, że w mieszkaniu można się udusić. Zażywa tabaki z maleńkiego pudełeczka i podnosi krzyk, aby choć jedno okno otworzyć. – Do wszystkich diabłów – woła – udusić się można. – Po niej wsuwa się ciocia Tema. Kobieta całkiem bez zębów. Trzęsie trochę głową. Z twarzy nie schodzi jej uśmiech, a w oczach łzy. Wypłakuje swoje serce i opowiada nowiny w stylu: – Wszyscy kiedyś pomrzemy…
To są typy z rodzinnej galerii. Potem zjawiają się obcy ludzie. Najrozmaitsze postacie. Jedni wierzą w Boga, w życie na tamtym świecie, a inni nie. Do tych ostatnich należy na przykład Arnold z Pidworków. Ten ze wszystkiego drwi. – Nie ma – powiada – żadnego prawa i żadnego sędziego. Stoi przecież jak byk w Piśmie, że nie ma różnicy między człowiekiem i, nie przymierzając, zwierzęciem. – Strach pomyśleć, co też ten Arnold wygaduje o Bogu i Mesjaszu. A każde wypowiedziane przez niego zdanie jest okrągłe i ma sens. Arnold to jedyna osoba, która wychodzi z domu ze słowami pożegnania. Ciekawe, co się stanie z takim Arnoldem, kiedy pewnego dnia umrze. – Mnie – powiada Arnold – możecie natychmiast po śmierci spalić, a popiół rozsypać po wszystkich siedmiu morzach. Mnie to nic a nic nie obchodzi. – Babcia Minda daje mu odprawę: – Niech już lepiej pańscy wrogowie mówią za pana. – A Arnold jakby nigdy nic. Śmieje się i odchodzi. Za to wchodzi Jose Fruchsztejn. Świeci swoimi ogromnymi zębami. I on ma żal do ojca o to, że Nachum płacze. – Tego – powiada – nie spodziewałem się po nim. – Dodie, syn Icchoka Awigdora, mówi to samo. Zaklina się na wszystkie świętości, że gdyby jemu coś podobnego przytrafiło się, to by cha, cha, cha, wrzucił do skarbonki Meira Cudotwórcy parę groszy… Gdy Dodie wychodzi, wybucha śmiech. Wszyscy przecież wiedzą, że jego żona Fejge Perł to prawdziwa perła. Perła od samego Boga. Chwała Bogu, że już można troszkę się pośmiać. Ojciec wprawdzie wciąż jeszcze zagląda do Księgi Hioba, ale już tak nie płacze jak w pierwszych dniach żałoby. Już nie złości się na stryja Pinie za to, że ten napomyka mu o nowej żeniaczce. Wzdycha jeszcze tylko i postękuje. Wciąż zadaje to samo pytanie: – Co zrobić z dziećmi? Co z nimi począć? – Co zrobić z dziećmi? – stryj Pinie odpowiada mu pytaniem na pytanie. Głaszcze sobie przy tym brodę. – Starsze dzieci będą pobierały naukę tam, gdzie dotychczas. Młodsze zaś dzieci wyślesz do ich dziadka, do Bogusławia.
W Bogusławiu mieszka dziadek Mojsze Jose i babcia Gitł ze strony matki. Dzieci swoich dziadków nigdy na oczy nie widziały. Słyszały tylko, że gdzieś, w jakimś odległym mieście, które nazywa się Bogusław, mają babcię i dziadka. Słyszały, że dziadkowie to ludzie bogaci, mocno nadziani. A więc chcą ich aż tam wysłać. Byłby to w istocie nie najgorszy plan. Po pierwsze, sama jazda. Po drugie, zobaczą nowe miasto. Na dodatek poznają babcię i dziadka, których przedtem w ogóle nie widziały, a to już coś znaczy. Pozostaje do wyjaśnienia tylko jedna sprawa: kogo stryj Pinie zalicza do starszych dzieci, a kogo do młodszych. Nie ulega wątpliwości, że chłopak po bar micwa może się zaliczać do starszych. I ta sprawa tak zajęła Szołema, że przestał prawie myśleć o matce, o tej, po której rano i wieczorem odmawiał Kadisz, i o ojcu, który nie przestawał wzdychać i kwękać, oraz o skarbie, tak bardzo przecież utęsknionym. Teraz pociągało go zupełnie coś innego. Podróż do wielkiego miasta, do Bogusławia, gdzie mieszka dziadek Mojsze Jose i babcia Gitł. Rodzice jego matki, o których mówią, że są tacy bogaci, tacy bogaci!