ROZDZIAŁ X

Charlotta Meiden siedziała zamyślona i spoglądała przez okno na zrujnowaną katedrę Nidaros. Po pożarze w roku 1531 nikt nie miał sił, by rozpocząć odbudowę. Kraj był wyniszczony reformacją, głodem i nie kończącymi się epidemiami. Tylko część katedry wykorzystywano, reszta leżała w gruzach.

Charlotta widziała też kawałek rzeki Nid, która malowniczo otaczała miasto, czyniąc je niemal niezdobytym – można się było do niego dostać jedynie przez strzeżoną bramę na zachodzie.

– Powiedz mi, mamo – zaczęła zamyślona. – Co dzieje się z klasztorem zakonnic na Bakke? Czy on jeszcze istnieje?

Matka ze zdziwieniem spojrzała znad robótki.

– Klasztor benedyktynek? Nie, chyba już go nie ma. Czy wszystko to nie zniknęło wraz z reformacją? Nie wiem tego naprawdę.

– A cysterki z Rein? Tam też chyba był zakon?

– Nie wydaje mi się, by jeszcze istniały. Dlaczego pytasz? Skąd to dziwne zainteresowanie?

– Mam zamiar iść do zakonu.

– Ty? Czy już zupełnie postradałaś zmysły? Nie jesteś nawet katoliczką!

– Czy to ma jakieś znaczenie? Mogę chyba zmienić wiarę?

– No wiesz, Charlotto! Nie ma o tym mowy. Co powiedzą ludzie? A twój ojciec? Przecież w sobotę jesteśmy zaproszeni na bal poświąteczny do namiestnika. Zobaczysz, ożywisz się i zapomnisz o takich szaleństwach. Podobno przyjechało kilku pięknych szlachciców z Danii. Tu na miejscu zupełnie nie ma w czym wybierać.

Charlotta wstała i z wyraźnym zniecierpliwieniem opuściła pokój. Matka popatrzyła za nią zatroskana. Czy to właśnie religijna zaduma męczyła ją ostatnio? Klasztor katolicki! Tak przecież nie można! Gdyby tylko udało się wydać ją za mąż… Jak mogli spłodzić dziecko o tak mało pociągającym wyglądzie? Długi nos tak charakterystyczny dla większości duńskiej szlachty, nie pomijając rodziny królewskiej, w swym najpełniejszym wydaniu „ozdobił” twarz Charlotty. Biedna dziewczyna, była dla nich takim kłopotem.

W swoim pokoju Charlotta rzuciła się na łóżko.

Wiedziała, że nie jest pięknością. Kiedy była młodą dziewczyną, zaręczono ją z rówieśnikiem, synem hrabiego z Danii, ale już na pierwszym uroczystym spotkaniu trzymał się od niej z daleka, wynajdując nieskładne usprawiedliwienia. Po pewnym czasie umowa, którą zawarli jej rodzice, została zerwana. Przeżywała to boleśnie, nie mogła znieść wstydu, ale z czasem udało się jej wymazać z pamięci to gorzkie niepowodzenie. Kiedy czarujący Duńczyk uwodził ją mniej więcej rok temu, była bardzo spragniona męskiej adoracji. Dlatego okazała się łatwą zdobyczą. Zawsze starała się ukrywać swą nieśmiałość pod promiennym uśmiechem i beztroską konwersacją. Nikt nie mógł się dowiedzieć, jak brzydka i bezradna czuła się naprawdę.

Młodzieniec był doświadczonym uwodzicielem i szybko odebrał jej cnotę. Charlotta trwała w stanie uniesienia miłosnego, oszołomienia własnym szczęściem, póki nie dowiedziała się, że jest już żonaty, a potem nie zorientowała, że oczekuje jego dziecka.

Ale to wszystko było teraz nieistotne.

Gdyby tylko potrafiła cofnąć czas i mogła trzymać dziecko w ramionach! Ta nierealna myśl prześladowała ją, natrętnie kołatała się jej w głowie. Raz po raz nawiedzał ją strach na wspomnienie o bezbronnym maleństwie, które, niczego nie rozumiejąc, leżało pozostawione w lesie. Leżało, a dni mijały. Ludzka pomoc, ciepło i pożywienie nie nadchodziły.

Nie!

Odwróciła się i skryła twarz w poduszkę. Gdyby tylko miała z kim porozmawiać, dać upust swojej rozpaczy.

Ksiądz? Nie, on by nie zrozumiał – osądziłby jedynie. Wszyscy by osądzali.

Ale czy nie tego właśnie pragnęła? Kogoś, kto by ją przeklął, rzucił na kolana, ukarał, zbił?

To i tak nigdy nie przywróci jej dziecka.

Dręczyła ją jeszcze jedna myśl. Dziecko było wyklęte. Zostawiła nie ochrzczone niemowlę! Może mogłaby iść i przeczytać…

Nie, nie mogła tam wrócić, nigdy, przenigdy!

A może poprosić księdza? Nie.

Na to też nie potrafi się zdobyć. Obezwładniał ją strach przed tym, co mogłaby tam znaleźć.

Była skazana na wieczyste potępienie, stracona raz na zawsze. Jakie życie miała przed sobą?


* * *

Sol była coraz bardziej zmęczona długą drogą i nieustannym trzęsieniem wozu, poczuła też głód. Silje wyjęła kuferek z jedzeniem, który wzięli ze sobą, i podała jej dwa ciastka.

– Daj jedno woźnicy – powiedziała. Sol niezwykle chętnie na to przystała.

– Proszę, panie.

– Bardzo ci dziękuję – odparł z powagą, biorąc od niej ciastko. – Czy chcesz posiedzieć trochę koło mnie?

O tak, bardzo tego chciała. Ma szczególny pociąg do mężczyzn, pomyślała Silje z uśmiechem. We dworze jej faworytem był parobek. A teraz woźnica. Siedziała okrągła jak piłeczka, okutana w kolejne warstwy grubego zimowego odzienia, w które ubrała ją Greta. Maleńką rączkę trzymała na lejcach. Czuła się bardzo ważna. Co chwila odwracała się, by sprawdzić, czy Silje podziwia ją i docenia.

Okolica była dzika i obca. Kiedy stracili z oczu wieś, znaleźli się między czarnymi, pionowymi ścianami gór. Droga zniknęła już dawno, lecz woźnica najwyraźniej świetnie wiedział, którędy ma jechać. Silje z niepokojem spoglądała na ślady kół pozostawiane na śniegu. Tak łatwo można je wytropić!

Jechali wzdłuż rzeki. Góry chroniły to miejsce przed najgorszymi zamieciami, śnieg pokrywał wszystko cienką warstwą. W każdym razie nie było go tyle, by koń z wozem nie mógł dać sobie rady. Silje zrozumiała, że im będą wyżej, tym głębszy będzie śnieg.

Czy jeszcze daleko?

Jak okiem sięgnąć, wszędzie rozpościerała się ponura puszcza. Wiatr wył w przełęczy. W dole najdziwniejsze, nierealne kształty zamarzniętej wody, ziemi i zlodowaciałego śniegu uzupełniały krajobraz. W głębokich szczelinach chlupotało i bulgotało, tryskała woda w częściowo zamienionych w lód kaskadach. Miejscami dolina była tak wąska, że do złudzenia przypominała ulice Trondheim, gdzie domy stały ciasno po obydwu stronach.

Tutaj jednak nie było śladu żywej istoty, żadnego domu. Jedynie niebezpieczna rzeka, płynąca tuż, tuż obok. Chwilami, gdy musieli zjeżdżać na sam jej brzeg, Silje sztywniała z przerażenia i kurczowo przyciskała do siebie Daga. Widziała, że nawet konie były wystraszone.

Wreszcie opuścili wąską dolinę. Przed nimi roztoczył się płaskowyż. Góry rozstąpiły się na wszystkie strony i lodowato zimny wiatr nawiewał śnieg, tworząc ubite zaspy. Silje pospiesznie wyciągnęła derkę i Sol, mimo sprzeciwów, musiała opuścić miejsce na koźle, by schronić się przed zimnem. Siedzieli pod derką jak w małym domku, Silje w środku, dzieci po bokach.

– Jak damy sobie radę? – zawołała do woźnicy, któremu z zimna zwisała pod nosem zamarznięta kapka.

– Wszystko w porządku – odkrzyknął, kuląc się przed atakami wiatru. – Zawieje za nami wszystkie ślady.

Rozumiała to. Wkrótce woźnica zeskoczył z kozła i przyszedł do nich na tył.

– Muszę założyć płozy – wrzasnął. Chusta, którą zawiązał wokół czapki, powiewała mu przy uszach – Śnieg jest za głęboki, koła się zapadają.

Założyć płozy? To brzmiało intrygująco. Zdziwiona patrzyła, jak mocuje rzemieniami koła i ściąga płozy przywiązane wzdłuż wozu.

– Pomogę – rzekła Silje i zeskoczyła w śnieg. – Nie, Sol, ty nie, tu jest za głęboko dla ciebie.

Gdy woźnica uniósł wóz, Silje podłożyła płozy pod koła. Pasowały idealnie. Najwidoczniej nie były zakładane pierwszy raz.

Byli zajęci robotą, gdy Sol zawołała:

– Koń, koń!

Odwrócili się przerażeni. W ślad za nimi nadciągali dwaj jeźdźcy. Woźnica odetchnął.

– Nie ma niebezpieczeństwa.

Serce Silje zaczęło łomotać z radości. Nadjeżdżał Tengel. Dopiero teraz odważyła się przyznać przed sobą, jak bardzo się bała, że nie przyjedzie. Gniewało ją, że czuje się tak do niego przywiązana, a on rzadko okazuje jej zainteresowanie. W każdym razie nie otwarcie, nie wprost, pomyślała, chcąc uspokoić samą siebie.

Mężczyzną, którego Tengel wiódł za sobą, musiał być Heming. Gdy się przybliżyli, poznała ślicznego młodzieńca.

Dojechali. Na wozie Sol aż podskakiwała z radości i Tengel musiał ją uściskać.

– Przesuń się, Silje, teraz my pomożemy. O, widzę, że jesteście już prawie gotowi do dalszej drogi.

– Dziewczyna ma siły za dwóch – powiedział woźnica.

– Wiem – odparł Tengel.

– Czy widzieliście żołnierzy?

– Tak, przemknęli obok nas na gościńcu, kierowali się na południe. A więc jeszcze ich wyprzedzamy. Ale pozostało już niewiele dnia.

Dopiero teraz Silje dostrzegła, że kolor nieba zapowiada nadchodzący zmrok.

– Będzie padać śnieg – powiedział Heming unosząc wóz. Silje nie chciała nawet na niego spojrzeć. Ciągle jeszcze gotowała się w niej złość.

Tengel wyczuł to chyba, bo zwrócił się do niej.

– Posłuchaj, Silje – powiedział surowo. – Wiem, że masz powody, by być zła na Heminga. Ale teraz przez długi czas będziemy żyć w małej społeczności. Nie ma tam miejsca na więcej gniewów. Ty przynajmniej możesz okazać się mądrzejsza od tamtejszych głupców, którzy nieustannie żywią do siebie urazy.

Nie odpowiedziała. Tengel spojrzał na nią po raz pierwszy od czasu swojego powrotu i oczywiście musiał jej zmyć głowę!

– Rozumiesz? – dodał groźnie.

– Tak, rozumiem. Opanuję swój gniew. Nie proś mnie jednak, bym go kochała!

– Nie, nigdy nie miałem zamiaru prosić cię o to.

Heming podszedł do niej. Próbował nadać swej twarzy wyraz skruchy, lecz wyraźnie było widać, że w głębi duszy niczym się nie przejmuje. Nawet nie starał się ukryć błysku drwiny w oczach.

– Silje, proszę cię o wybaczenie. Tak bardzo potrzebowaliśmy pieniędzy dla powstania.

– Nie koloryzuj zbytnio – wymruczał Tengel.

– Oczywiście powinienem raczej skraść twoją cnotę – drwił dalej Heming. – Na pewno zawiodłaś się, że ja…

Tengel złapał go za kołnierz i spojrzał przymrużonymi oczami.

– Chcesz jeszcze pogorszyć sprawę? – syknął przez zęby.

– Nie, nie – odpowiedział niewinnie Heming. Widać było, że się wystraszył. Wyciągnął rękę na zgodę. Po chwili wahania Silje przyjęła ją. Był tak rozbrajający, że wywołał prawie niezauważalny uśmiech na jej ustach. Wybaczyła mu, tak jak wybacza się udającemu skruchę niesfornemu dziecku.

– Wsiadajcie na wóz – rozkazał Tengel i sprawdził, czy wszyscy są starannie przykryci. Silje poczuła się rozkosznie bezpieczna pod jego troskliwym wzrokiem.

– Silje, spoglądaj do tyłu – powiedział, wsiadając na konia.

Znów byli w drodze, jeźdźcy jechali przed nimi. Wicher szczypał w policzki, ale dzieci były bezpieczne. Dag znów zaczął płakać i Silje nie miała innego wyjścia, musiała wyjąć jego szmatkę do ssania. Tym razem to nie wystarczyło, by go uspokoić. Był bardzo głodny i domagał się jedzenia tak głośno, że jego krzyk niósł się daleko przez równinę. Jechali wolno. Miejscami zaspy śnieżne były tak wysokie, że musieli je objeżdżać, a czasem Tengel i Heming, jadąc po bokach, pomagali koniom ciągnąć sanie. W takich chwilach Silje czuła się całkiem bezużyteczna. Ktoś jednak musiał siedzieć przy dzieciach. W końcu zaprzęgli wszystkie cztery konie i wtedy poszło już lżej.

Nareszcie skończył się płaskowyż i znów wjechali między góry. Silje na próżno usiłowała zorientować się, gdzie są. Nigdy nie przypuszczała, że Siedziba Złych Mocy jest taka rozległa.

Teraz ukazał się przed nimi lodowiec. Wiało od niego surowym, lodowatym zimnem. Wydawał się całkowicie niedostępny.

Wprawne dłonie pokierowały końmi w dół stromego zbocza, ku wąskiej dolinie, gdzie lodowa skorupa wznosiła się nad rzeką jak kopuła.

Podczas tej niespokojnej jazdy Silje trzymała się kurczowo krawędzi wozu. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w masy lodu nad nimi.

Znajdowali się na tajemnej drodze do królestwa Ludzi Lodu.

Zdjęto z kół płozy a dwa dodatkowe konie wyprzęgnięto.

W korytarzu było zacisznie, lecz zimno i tajemniczo jak w jakimś podziemnym królestwie. Wysokość korytarza wahała się znacznie, w niektórych miejscach Silje musiała pochylać głowę, w innych krzyk Daga odbijał się echem w wielkiej przestrzeni. Nie było tu całkiem ciemno, lód dawał grocie szczególny blask zielonkawego światła. Jechali wzdłuż rzeki, która szumiała i pluskała pod lodowcem. Silje dziwiła się, że z góry nie kapało wcale bardziej niż zwykle w domu z sufitu. Jest chyba na to zbyt zimno, pomyślała.

Sol ostrożnie wyjrzała spod okrycia.

– Gdzie jesteśmy? – szepnęła.

– W drodze do naszego nowego domu – odparła Silje. Lodowy tunel narzucał podniosły nastrój.

Nasz nowy dom! Poczuła ucisk w sercu. Kłębiły się w niej różne uczucia, przeważał jednak żal i niepewność.

– Czy Maria też przyjedzie?

– Jeszcze nie teraz. Z nimi wszystkimi spotkamy się później.

Czy rzeczywiście tak będzie, pomyślała z obawą. Przyszłość wydała się nagle ciemna, bez nadziei. I jeszcze ci kochani ludzie, których musieli opuścić! Różne myśli trapiły ją pewnie dlatego, że jest głodna.

Lodowiec nie był tak wielki, jak się spodziewała. Zanim zdążyła przemarznąć, zaczęło się przed nimi rozjaśniać. W powietrzu pojawiły się płatki śniegu.

Zrobiło się jaśniej. Mimo że zimowy zmierzch zapadł już nad równiną, do której dojechali, nie było tak ciemno jak w tunelu.

Silje odłożyła na chwilę Daga i zdjęła trochę rzeczy, w które była opatulona. Razem z Sol stanęły na wozie i rozejrzały się dokoła. Tengel zwolnił i jechał teraz tuż koło niej. Czekał na jej reakcję. To są jego rodzinne strony, pomyślała, na pewno jest do nich ogromnie przywiązany i bardzo je kocha, jak kocha się zawsze wszystkie sekretne miejsca z dzieciństwa, każdy pagórek, każdy strumyk.

Silje rozglądała się zdziwiona. Byli w owalnej dolinie, ze wszystkich stron otoczonej górami. W środku leżało jezioro. Do jego brzegu właśnie się zbliżali. Na południowej stronie, w brzozowym lesie, stało wiele domów. O dziwo, wokół nich nie było zbyt dużo śniegu. Słońce musiało tu świecić niezwykle mocno.

– Tengelu! – wykrzyknęła zaskoczona. – To przecież całe miasto!

Uśmiechnął się gorzko.

– W rodzie Ludzi Lodu jest więcej dusz, niż się ludziom wydaje.

– Ludzi Lodu nie liczy się na dusze – powiedział miękko Heming. – Są spłodzeni z lodu, ciemności i zła.

Silje zrozumiała, że Heming bardo niechętnie przyznaje się do Ludzi Lodu. Nie zdziwiło jej to. Ta odcięta od świata wieś nie mogła być powodem do dumy dla takiego światowca jak on. Tu jednak był bezpieczny. Na zewnątrz wyznaczono cenę za jego głowę.

Tengel chrząknął.

– Niektórzy z mieszkańców, tak jak ty, schronili się tu przed uciskiem władz. To nie są prawdziwi Ludzie Lodu.

Poczuła na sobie jego wzrok. Tengel czeka na to, co powiem, pomyślała wzruszona. Ten „nieludzki” pragnie, by mi się tu podobało, i boi się, że mogę okazać obojętność albo nawet niechęć.

Na widok wznoszących się wokół mas górskich Silje poczuła, że coś ściska ją w gardle, a jej serce wypełnia samotność.

– Jak tu pięknie – powiedziała cicho. – Boję się trochę wszystkiego, co obce, lecz tu jest naprawdę pięknie.

Tengel odetchnął z ulgą i uśmiechnął się. Silje była zadowolona, że udało jej się wyrazić swoje prawdziwe uczucia. Powiedzieć o tym, czego się lęka, a jednocześnie, nie kłamiąc, przyznać, że podoba jej się ta dzika okolica.

Naliczyła dziesięć, może piętnaście domów.

– Czy macie również zwierzęta?

– Oczywiście! Musimy przecież coś jeść. Jak każda inna wioska w Trondelag, tyle że bardziej odizolowana.

– Jak każda inna wioska – zachichotał Heming. – To jest najbardziej opuszczone przez Boga miejsce na ziemi, Silje.

– Czy nie macie kościoła? – zapytała przerażona.

– Nie, jak mogłaś przypuszczać coś takiego? – spytał Tengel. – Mamy jednak niedzielne nabożeństwa w domach, w każdym po kolei. Wódz jest naszym księdzem.

Powiedział to tonem pełnym goryczy. Silje zastanowiła się, jak ktoś taki jak Tengel zapatruje się na sprawę religii.

Tuż przy lodowej bramie była zagroda, która wyglądała na wartownię. Z domu wyszedł mężczyzna i pozdrowił ich.

– Nie oczekiwaliśmy was – zawołał. – Już zaliczyliśmy was do grona umarłych. Twój ojciec się ucieszy, Hemingu. Twoja żona także – rzekł, zwracając się do woźnicy.

Najwyraźniej nikt nie czekał na Tengela.

– Czy wszyscy są już na miejscu? – zapytał tajemniczo Tengel.

– Tak, wszyscy wrócili na zimę.

– Dobrze, zamykamy więc wejście.

– Nowi przybysze? – zapytał mężczyzna, spoglądając na Silje.

– Tak, są ścigani przez wójta.

– To twoja kobieta, Hemingu?

Młokos niespokojnie obejrzał się na Tengela.

– Nie, nie – odpowiedział szybko.

Mężczyzna nie zapytał, czy była kobietą Tengela, widocznie taka możliwość nie wchodziła w rachubę. Nie była przecież jego kobietą. Okazywał jej tylko nieco surowej życzliwości i troskliwości – więcej nie miała prawa od niego żądać. I tak winna mu była wdzięczność. Cicho westchnęła.

Heming wraz ze strażnikiem i woźnicą odeszli do koni. Jedno ze zwierząt zgubiło w lodowym tunelu podkowę. Sol najwyraźniej uznała, że jest za zimno i ponownie wsunęła się pod okrycie. Usadowiła się wygodnie i dostojnie, tak jak powinna to zrobić młoda, pewna siebie dama.

– Gdzie mieszkasz, Tengelu? – zapytała Silje nieśmiało.

Wskazał na zagrodę położoną dość wysoko na zboczu.

– Tam jest dom, w którym mieszkam od dzieciństwa.

Uśmiechnęła się ze smutkiem. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że ktoś taki jak on może mieć w ogóle jakieś dzieciństwo. Nie potrafiła sobie tego wyobrazić, wydawało jej się, że musiał urodzić się dorosły i silny.

– A… gdzie my… dzieci i ja… zamieszkamy?

– Tam. W mojej zagrodzie.

Serce Silje zabiło mocniej. Tengel dodał jednak szybko:

– Ja przeniosę się do spichlerza mojego wuja. Stoi pusty, leży na samym końcu doliny i nie można go stąd zobaczyć.

– Czy nie będzie lepiej, jeśli my tam zamieszkamy? W ten sposób nie zabierzemy ci domu.

– Chata nie nadaje się dla dzieci. Tak, jak mówię, będzie najlepiej.

– Czy… czy z twego rodu pozostałeś tylko ty? To znaczy oprócz Sol?

– Nie, mam jeszcze kuzynkę, mieszka w domu tuż obok naszego. Mnie często nie ma, więc ona przejęła cały dobytek. Ma na imię Eldrid, jest sporo ode mnie starsza.

Silje siedziała ciągle na wozie i w zapadającej ciemności obserwowała jego profil. Czuła do niego nieodparty pociąg, tak silny, że z trudem się opanowywała.

Tengel wyczuł jej wzrok i odwrócił głowę. Jego wąskie oczy spoglądały na nią pełne żalu, zamyślone. Powoli, jakby ze snu, budził się na jego ustach uśmiech. Serce Silje biło coraz mocniej. Nagle drgnęła i odwróciła twarz.

– Nie jesteś ciekawa, gdzie ja mieszkam? – zapytał Heming, zjawiając się nagle obok nich.

– Ależ tak. A więc, gdzie mieszkasz, Hemingu?

– Czy to trudno zgadnąć?

Zwróciła już uwagę na zagrodę usytuowaną nad jeziorem, która była większa i ładniejsza od innych.

– Tam?

– Jakże mogłaś się domyślić? – zapytał udając zdumienie.

Byli gotowi, woźnica popędził konie. Znowu jechali.

Silje rozglądała się wokół. Od jak dawna śniła o tym miejscu? Wyobrażała sobie jakieś pokrzywione zamki, głębokie lochy wykopane w ziemi, skąpane w świetle księżyca, pełne czającego się zła. A tu – zaskoczenie! Całkiem zwyczajna wieś, ukryta wśród gór. Nie potrafiła jednak uwolnić się od nieokreślonego strachu, czuła, jak ogarnia ją niemal paniczny lęk. Co właściwie sprawia, że ta spokojna wieś napawa ją takim przerażeniem? Zła sława? Czy może coś jeszcze? Cisza, przytłaczająca, złowróżbna, czy może domy, skulone potwory?

Tak, Silje sądziła, że wie co to jest. W wietrze wiejącym przez dolinę słyszała nutę bezgranicznego smutku. W powietrzu wyczuwała nastrój minionych czasów. Ile musiało wydarzyć się w tej wiosce! Głód, bieda, niewyobrażalnie ostre zimy, samotność… Dramatyczne sceny i tragedie, które musiały się tu rozegrać, choroby… Ale przede wszystkim – klątwa, wisząca nad wioską jak topór nad głową skazanego. Przekleństwo, które rzucił jeden jedyny człowiek przed trzystu laty.

Silje także nie wierzyła w spotkanie złego Tengela z Szatanem. Wystarczyło jednak, że zasiał niepewność, rozbudził podejrzliwość i wywołał strach wśród nieszczęśników. Było w tym wystarczająco wiele zła, zwłaszcza jak na to odcięte od świata, wyklęte miejsce.

Uczucie osamotnienia zwyciężało w niej. Instynktownie poszukała dłoni Tengela. Mężczyzna jednak niczego nie zauważył, tak jak ona pogrążony w gorzkiej zadumie.

Zapadła ciemność. W kilku domach świeciły malutkie, żółte światełka. Ludzie Lodu udawali się na spoczynek.

Nagle rozległ się huk. Rozniósł się dźwięcznymi falami, odbił echem od górskich ścian, powrócił i powoli zamarł.

– Teraz droga do świata zewnętrznego jest zamknięta – powiedział Tengel. – Dopiero wiosenne roztopy mogą ją znów otworzyć.

Silje poczuła nerwowy skurcz w dołku, ale uspokoiła się pod wpływem jego słów.

– Jesteś teraz bezpieczna. Nikt nie dosięgnie ani ciebie, ani dzieci.

Popatrzyła na nie, prawie całkiem schowane pod derkami i skórami, i odczuła głęboką wdzięczność.

Jechali w milczeniu. Koła skrzypiały, jakby były już mocno rozchwiane po trudach podróży.

Nagle Silje poczuła się tak, jakby padł na nią wielki cień, a olbrzymia dłoń ścisnęła ją za serce.

– Tengelu! Co to było?

Wyciągnął ramię ponad krawędzią wozu i wziął ją za rękę. W jego oczach pojawił się tajemniczy, ciemny blask.

– Co, Silje?

– Tak się zlękłam. Coś tu jest… coś, co obserwuje, tu jest coś złego. Jak gdyby ktoś wpatrywał się we mnie.

– A więc wyczułaś to? Naprawdę jesteś bardziej wrażliwa niż przypuszczałem.

Jego dłoń była silna. Silje pobiegła oczami za jego wzrokiem i odwróciła się. W bok od drogi, w zagłębieniu stał dom, którego dotąd nie zauważyła. W zapadającym mroku wydawał się straszny, niski i prastary.

– Nigdy tam nie chodź, Silje – rzekł Tengel wolno – Nigdy!

– Czy to…

– Tak, to jeden z potomków złego Tengela. Właściwie dwoje. Kuzyn mojej matki i siostra mego dziada, ojca matki

– Siostra ojca twej matki? – szepnęła z powątpiewaniem. – Musi być okropnie stara.

– Tak, jest stara.

Ta prosta odpowiedź jeszcze bardziej ją przeraziła.

– Zostań ze mną, Tengelu – szepnęła szybko. – Boję się mieszkać sama, przynajmniej dziś w nocy. Wszystko jest takie nowe…

– Na pewno będzie dobrze, zobaczysz.

– Czy… wielu jest… potomków Tengela?

– Nie, już nie. Jest tylko wątła linia, która wywodzi się wprost od niego. „Czarna śmierć” zabrała wielu, a zaraza w 1565 roku dokonała reszty. Pozostało tych dwoje. To nie jest matka i syn, żadne z nich nie miało dzieci. Rozumiesz, nikt nie chce żenić się z kimś będącym w prostej linii potomkiem Tengela. Mężczyźni z naszego rodu biorą po prostu kobiety, które chcą mieć i zmuszają, by z nimi zamieszkały. Kobiety w mym rodzie są gwałcone przez obcych mężczyzn i pozostają same z dziećmi. Jedynie moja siostra była oficjalnie zamężna, lecz nigdy nie przyznała się do swego pochodzenia. Dlatego w rodzie Tengela nie ma dużo dzieci, ale to tylko lepiej.

– Nie bądź taki zgorzkniały. Zasmucasz mnie.

– Wybacz, moja miła. Pozwól powiedzieć mi kilka słów o mojej rodzinie. Żyje jeszcze paru starych kawalerów, są jednak bardzo spokojni, nie mają żadnych budzących obawę zdolności. Jest też pewna okropna kobieta, która mieszka w tym małym domku nad samym jeziorem, ale ona trzyma się na uboczu, nie będziesz więc miała z nią do czynienia. No i jest jeszcze Sol. Rozumiesz teraz, że zanim dowiedziałem się prawdy o niej, byłem ostatnim z rodu, który mógł dalej przekazać złe dziedzictwo.

– No tak, ale wiedziałeś chyba, że twoja siostra W Trondheim miała dwie córki? A więc ród nie wymarłby wraz z tobą?

– Dowiedziałem się o nich dopiero jesienią. A także o tym, że mój szwagier, którego nigdy nie widziałem, umarł na zarazę. Wyruszyłem od razu, by odnaleźć moją siostrę Sunnivę i spróbować jej pomóc. Niech Bóg mi wybaczy, ale chciałem, by obie dziewczynki umarły!

Silje milczała przez chwilę, a potem spytała:

– Czy chcesz tego nadal?

Tengel wziął głęboki oddech.

– Nie! Wiem, że to wszystko jest straszne, lecz Sol wzbudza we mnie taką czułość, że nie potrafię nawet tego wyrazić. Jestem teraz za nią odpowiedzialny.

– Rozumiem cię – powiedziała Silje miękko. – A więc to po kądzieli pochodzisz od złego Tengela?

– Tak. Moja matka nigdy nie była zamężna. Moja siostra i ja mieliśmy różnych ojców. Obaj pozostawili matkę swemu losowi.

– Co więc działo się z wami, gdy ona umarła? Gdy ty się narodziłeś?

– Zajął się nami jej ojciec. Właśnie po nim odziedziczyłem zagrodę.

– Och, Tengelu, to takie bolesne. Gdybym tylko mogła… ci pomóc! Obdarować ciepłem, którego ci brakowało.

– Nie powinnaś tak mówić! – wykrzyknął wzburzony. – Nie potrzeba mi niczyjej troski. I ty o tym dobrze wiesz!

– Wybacz – powiedziała pokornie.

Wjechali na jasną równinę i strach, który odczuwała w dolinie, opuścił ją. Nadal pragnęła trzymać go za rękę, tym razem przyzwalał jej na to. Spokojnie prowadził konia tuż obok wozu. Dawał jej tyle bezpieczeństwa, on, Tengel. Gdyby tylko zechciał, złożyłaby całe swe życie w jego ręce.

Dopiero teraz poczuła, jak bardzo zmęczyła ją podróż. Szumiało jej w głowie od ciągłych wstrząsów wozu, tęskniła za jedzeniem, ciepłem i odpoczynkiem. Chciała się wreszcie umyć i uczesać, czuła się brudna i potargana. Powoli opuszczała ją odwaga, nie wiedziała, co ją czeka.

Nagle wybuchnęła gorzkim śmiechem.

– O czym myślisz? – zapytał.

– Przypomniały mi się moje marzenia o przyszłości, które snułam jako dziecko.

– Chyba się nie spełniły.

– Nie. Wiesz, miałam pewne pragnienie.

– Opowiedz mi o tym!

– Dobrze. We dworze, gdzie mieszkałam i gdzie pracował mój ojciec, wisiał w korytarzu obraz. Była na nim lipowa aleja. To najpiękniejsza rzecz, jaką widziałam. Na zewnątrz była prawdziwa aleja, prowadząca do głównego budynku, ale rosły przy niej klony. Tam obserwowałam zmieniające się pory roku. Jasne, przezroczyste, zielone listki wiosny. Patrzyłam latem na gęste listowie, a jesienią dotykałam lepkich owoców. Widziałam, jak liście zmieniają barwę, patrzyłam na nagie zimą drzewa i na niebieskofioletowy poblask, gdy znów pojawiały się pączki. Pewnego dnia jednak ścięli drzewa. Powiedzieli, że są za stare, zabierają zbyt dużo soków z uprawnych pól. Jakże ich żałowałam! Najbardziej zachwycały mnie jednak lipy na obrazie. Obiecałam sobie, że kiedy dorosnę, będę miała aleję lipową, prowadzącą do mego domu. Dziecinna mrzonka, zwłaszcza dla dziewczyny mojego stanu. A poza tym lipy nie mogą rosnąć w Trondelag.

Tengel milczał przez chwilę.

– No tak, tu z pewnością nie będziesz miała alei lipowej – powiedział w końcu.

– Nie.

Ocknęła się ze wspomnień i w ciemności poszukała jego oczu.

– Za to teraz mam coś dużo cenniejszego. Ciepło i troskliwość drugiego człowieka. Dziękuję, Tengelu. Nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się wyrazić, co myślę o tobie. Nie ma na to właściwych słów.

Tengel uwolnił dłoń i pojechał naprzód.

Загрузка...