ROZDZIAŁ IV

Następnego dnia Silje nie pojechała jednak z Benedyktem do kościoła. Jedną stopę miała paskudnie zainfekowaną i nie mogła jej nadwerężać. Zajęła się różnymi drobnymi pracami, które mogła wykonywać siedząc, ale większość czasu spędziła na zabawie z Sol i rozmowie z kobietami.

Sol była zabawną dziewczynką, spontaniczną i bezpośrednią. W jej zachowaniu nie było cienia wahania. Jeżeli była zła, to była zła naprawdę; jej radość też nie miała granic – ciskała wtedy wszystkich po kolei. Nikt jednak nie mógł zrozumieć tego, co mówi. Wszyscy orzekli, że nie ma jeszcze dwóch lat.

Nazajutrz noga wyglądała lepiej i Silje wywalczyła sobie zgodę na wyjazd z Benedyktem. Tym razem, by odciążyć trochę kobiety, zabrali ze sobą Sol.

Dziewczynka biegała po całym kościele i szybko doprowadziła ich do rozpaczy swą niespożytą energią. Silje bez przerwy musiała ją ściągać to z ambony, to z chóru, co chwila mała próbowała wspiąć się na górę do Benedykta. W końcu przywiązali ją sznurkiem na galerii, która akurat była zupełnie pusta.

Tak jak poprzednim razem pracowali osobno. Silje otrzymała nieco trudniejsze zadanie – miała wymalować aureole wokół anielskich głów. Udało się znakomicie.

– Masz to w sobie – powiedział Benedykt. – Chodź, zobaczysz, co zrobiłem wczoraj, kiedy ciebie nie było!

Pospieszyła za nim do jednej z bocznych naw. W małej niszy namalował kilka scen z dnia Sądu. Silje natychmiast zauważyła, co chciał jej pokazać. Była to na wpół wykończona postać uwiedzionej dziewicy.

Zaczerwieniona odwróciła twarz. Benedykt zaśmiał się.

– Podobna do ciebie, nieprawda? Z twarzy. Resztę musiałem sobie wyobrazić, ale to nie było takie trudne.

Silje była tak poruszona, że nie mogła wydusić z siebie słowa. Poza tym uważała, że wizerunek jest dla niej krzywdzący. Jej brzuch był bardziej płaski i na górze miała więcej od tej tam… nieudacznicy.

– Ja tak nie wyglądam – wybuchnęła.

– Sama jesteś sobie winna – zaśmiał się. – Przecież nie chciałaś pozować. Ale chętnie coś zmienię, powiedz mi tylko, co się nie zgadza.

Najlepiej byłoby odwrócić się demonstracyjnie na pięcie i odejść, ale Silje nie mogła znieść myśli, że jej twarz zostanie osadzona na tym gruszkowatym ciele. Zawstydzona zrobiła kilka szybkich gestów nad malowidłem. Benedykt nie spuszczał z niej oka.

– Tak, masz rację, należysz do tych o pięknym łonie i jesteś szczupła od pasa w dół. To łatwo poprawić. Powinniśmy mieć też diabła. No tak, ale to może poczekać. Muszę najpierw skończyć „śmierć feldmarszałka”.

Odtąd Silje bywała w kościele codziennie. Ukrywała, jak tylko mogła, że z nogą nie jest dobrze. Jednak Sol nie zabierali już więcej ze sobą; zbyt dużo czasu pochłaniało utrzymanie jej w ryzach.

Na drogę Silje zawsze zakładała piękny aksamitny płaszcz. Kiedyś, podczas jazdy, Benedykt zwrócił na to uwagę.

– Gładzisz ten płaszcz, jakby to był twój kochanek.

Wzdrygnęła się.

– To dlatego, że aksamit jest tak cudownie miękki.

– Ale sposób, w jaki się nim owijasz, a potem wdychasz jego zapach tak zmysłowo, czy to też ma coś wspólnego z fakturą materii?

Wyprostowała się.

– Nigdy nie miałam tak pięknej szaty, ot i wszystko – szepnęła zawstydzona.

Czwartego dnia Benedykt stwierdził, że malowanie idzie Silje bardzo dobrze, i postanowił dać jej poważniejsze zadanie. Niewiele czasu zostało na dokończenie wszystkiego. Kościół miał być niebawem ponownie otwarty i wyglądało na to, że malarz sam nie da sobie z tym rady. Czy nie mogłaby podjąć się namalowania diabła kuszącego dziewicę? Gdyby on nakreślił kontury?

Silje oniemiała zaskoczona. Sama miała namalować całą figurę? Czuła jednak, że temu podoła. Już od dzieciństwa przypuszczała, że umiałaby rysować, tylko nigdy nie było okazji, by mogła się o tym przekonać.

– Ależ tak, chętnie spróbuję – szepnęła uradowana. – Tylko co będzie, jeśli nie wyjdzie mi to dobrze?

– To zamalujemy. Ale jestem pewien, że potrafisz.

Silje włożyła w to zadanie całą duszę. Benedykt pozostawił ją samą w bocznej nawie. Mogli wykrzykiwać do siebie tylko pojedyncze zdania. Była jednak tak zajęta pracą, że często zapominała o swym towarzyszu i o całym świecie.

Kiedy miało się ku wieczorowi, malarz zszedł na dół, by upewnić się, jak sobie radzi. Teraz pozostała jej do namalowania jedynie noga diabła, która wystawała zza nóg kobiety.

– Nie zjadłaś dzisiaj nawet okruszynki – krzyknął Benedykt nadchodząc. – I światło robi się gorsze. Musimy przerwać pracę.

Nagle przystanął. Silje odeszła na bok, by mógł zobaczyć jej dzieło, i czekała z obawą na to, co powie.

Zapatrzył się.

– Jezu Chryste! – szepnął. – Coś ty zrobiła, dziewczyno?

Nareszcie i ona zobaczyła, co namalowała, zobaczyła to jego oczami.

Diabeł stał za kobietą, tak jak to naszkicował Benedykt. Silje posunęła się jednak dalej, umieściła pazurzaste łapy diabła na piersiach niewiasty, ona zaś zdawała się opierać głowę na jego ramieniu. Długim jęzorem diabeł lizał jej szyję, a jego twarz…

– Och! – wykrzyknęła Silje, zakrywając dłonią usta. – Nie zauważyłam tego!

Nikt, kto choć raz widział mężczyznę w płaszczu z wilczej skóry, nie mógł nie odgadnąć, kogo Silje wzięła sobie za modela.

– Musimy to zamalować – powiedział Benedykt przerażony.

Zrobiła ruch ręką, chcąc zacząć od razu, gdy nagle położył dłoń na jej ramieniu.

– Zresztą nie, nie rób tego! Scena jest zbyt dobra, by ją zniszczyć. Oczywiście nie jesteś biegłym mistrzem, ale całość ma swój wyraz. Miejmy nadzieję. że żołnierze królewscy tutaj nie wejdą. Moja mała – powiedział zaszokowany – naprawdę nie spodziewałem się, że ty, taka cnotliwa, możesz stworzyć coś takiego. Popatrz na pełne pożądania ręce diabła. Popatrz na jego pozycję. Tak jakbyś potrafiła wyobrazić sobie, co naprawdę rozgrywa się za plecami kobiety.

Również Silje była zaskoczona.

– Nie rozumiem, nie wiedziałam nawet, że namalowałam to w ten sposób. To musiało przyjść samo z siebie.

– Albo rzucono na ciebie czary, albo masz po prostu duszę artysty. Musiałaś pracować w transie. Tak, myślę, że tak właśnie było. Artysta często nie wie, co robi, gdy porwie go natchnienie. Sądziłem jednak, że to młodemu Hemingowi oddałaś serce.

A więc odkrył to.

– Ależ tak! – odparła wzburzona i zrozpaczona. – Ależ tak! Nie rozumiem, jak ta twarz znalazła się na ścianie!

Wtedy Benedykt zaczął się śmiać, najpierw cicho, potem coraz głośniej i głośniej.

– Lepszego modela nie mogłabyś jednak znaleźć. Boże, co za scena! Co za scena! Ale niech nikt się o tym nie dowie! Dobrze, że w tym miejscu jest dość ciemno.

Wracali do domu. Powietrze było teraz cieplejsze i ta odrobina śniegu, który spadł wcześniej, stopniała. Wiedzieli jednak, że ciepło jest zdradliwe. Zima przypominała o sobie coraz częściej, coraz głębiej wbijała swe lodowate pazury, a słońce z każdym dniem później pojawiało się na niebie.

Jesień tego roku nie była przyjazna.

Już od dziesięciu dni Silje przebywała na dworze Benedykta, kiedy nagle zachorowała Sol. Rozpalona i zapłakana leżała na łożu w sypialni. Silje siedziała przy niej cały dzień, przebierała i starała się utrzymać ją w cieple. Balwierz, jeden z kompanów Benedykta od kielicha, przybył i wydał wyrok.

– Nie ma wątpliwości, niestety. Trzymajcie niemowlę z dala od niej! My przeżyjemy, do tej pory jakoś to się nam udawało. Czy dziewczynka jest ochrzczona? Może lepiej byłoby wezwać księdza?

– Ksiądz nie żyje – wtrąciła jedna z kobiet. – Nie mamy jeszcze nowego. Ach, mieliśmy dobrego księdza. Odwiedzał wszystkich chorych, aż sam się zaraził. Ale dziewczynka jest duża, musi być ochrzczona.

Usiłowała stłumić płacz. Wszyscy bardzo polubili małą Sol.

Balwierz odjechał, a Silje znów usiadła przy chorej. Czuła, jak ogarnia ją rozpacz. Zdążyła się już bardzo przywiązać do tej małej istoty, jakby to była jej własna córka.

– Dopomóż nam – szeptała. – Dopomóż nam, dopomóż, nie pozwól jej umrzeć. Jest taka pełna życia. Na miłość boską, nie zabieraj jej ode mnie, pozwól jej żyć!

Gorączka jednak nie chciała spadać, wprost przeciwnie. Silje czekała teraz na następny przerażający znak.

Sol spoglądała na nią błyszczącymi oczyma.

– Proszę, wyzdrowiej – błagała Silje. – Nie mam siły patrzeć, jak cierpisz. Potrzebuję cię, zrozum!

Sol otworzyła szeroko oczy.

– Pociebujeś Siol?

– Tak, potrzebuję Sol. Wiesz, ty i ja należymy do siebie. I musimy zająć się braciszkiem. Nic nie cieszy, kiedy leżysz chora. Tak bardzo cię kocham, Sol.

Delikatny uśmiech pojawił się na usteczkach małej. Wsunęła swą rozpaloną rączkę w dłoń Silje, a ona dopiero w tej chwili poczuła, że i mała naprawdę przywiązała się do niej, wie, że ją polubiła. Do tej pory odnosiła wrażenie, że dziecko szukało u niej wyłącznie bezpieczeństwa.

Braciszek, tak nazwała Daga. Może to było trochę ryzykowne, jeśli znów mieli się rozdzielić. Powiedziała to jednak całkiem odruchowo, uważała za najwłaściwsze. Nie chciała utracić dzieci. Nie chciała, by tę piękną dziewczynkę włożono do zimnej trumny!

Zbliżał się wieczór, gdy usłyszała, że ktoś przyjechał z wizytą. To Benedykt, wracając do domu z kościoła, przywiódł ze sobą jeźdźca.

Silje słyszała odgłosy rozmowy. Nagle gość stanął w drzwiach domku, w którym mieszkała wraz z dziećmi.

– Wyjdź, Silje – powiedział niskim, zachrypniętym głosem.

W izbie było ciemno, a on nie miał na sobie wilczej skóry. Na koszulę założył ciemnobrązowy płaszcz, lecz i tak go poznała. Dłonie jej drżały, kiedy podnosiła się z brzegu łoża.

Sol zaczęła płakać i wyciągnęła do niej rączki.

– Może powinnam zostać? – spytała Silje nieśmiało i zmusiła się, by spojrzeć mu w oczy. Była pewna, że przejrzał ją na wylot.

Spoglądał na nią swymi władczymi oczyma, które wśród czarnych jak węgiel rzęs miały kolor jasnego bursztynu.

– Kochasz dziecko, prawda?

– Tak, bardzo. Bardzo.

– A więc wyjdź. Zaczekaj w kuchni z kobietami.

Silje podporządkowała się z wahaniem, usiłując nie słyszeć płaczu małej.

W kuchni panowało głębokie milczenie. Nastrój był dziwny, powietrze jakby naładowane. Czym? Lękiem? Przerażeniem? Nie cieszono się chyba zbytnio z wizyty wodza buntowników. To było niebezpieczne, śmiertelnie niebezpieczne!

Benedykt stał przy oknie sztywny i niespokojny, parobek nerwowo obracał w rękach czapkę, kobiety siedziały nieruchomo. Silje usiadła i położyła ręce na kolanach.

Jedna z kobiet zaczęła cichym głosem odmawiać modlitwę.

– Zaprzestań tego! – wybuchnął niespodziewanie Benedykt.

– Oczywiście. Wybaczcie! – powiedziała kobieta o imieniu Maria. To ona właśnie najwięcej czasu spędzała z Sol.

Nagle Silje podniosła się.

– On jest tam już tak długo. Zajrzę na chwilę.

O dziwo, nikt nie próbował jej powstrzymać.

Niepewnie otworzyła drzwi do małego budynku.

Mężczyzna stał pochylony nad posłaniem. Wyprostował się i odwrócił w jej stronę. Nie wyglądał ani na rozzłoszczonego, ani na zdziwionego jej wejściem.

– Dziecko jest silne – powiedział swoim dziwnym, twardym głosem. – Przeżyje. Ale… – urwał.

– Doprawdy? – zapytała Silje sceptycznie. Nie miała odwagi uwierzyć w jego słowa. – Skąd to wiecie, panie?

Uśmiechnął się lekko.

– Sama przecież wiesz, że wiele ludzi zapadających na zarazę wychodzi z tego. Bądź tylko przy niej, by nie czuła się samotna.

– Będę.

Sol była teraz spokojniejsza, posłała im nawet wymęczony, rozpalony gorączką uśmiech.

Gość popatrzył na Silje badawczo.

– Kulejesz?

– To nic, to tylko moja odmrożona noga nie chce się zagoić.

– Czy mogę ją obejrzeć?

– Nie!

Zmieszała się, zawstydzona nagle swą gwałtowną reakcją.

Mężczyzna czekał z uśmiechem na ustach. Najwyraźniej go rozbawiła.

Zrezygnowana przycupnęła na łóżku. Bez słowa przysiadł na brzegu i zdjął z niej pończochy. Gdy dotknął jej skóry, drgnęła, nie mogąc się opanować. Spojrzał na nią, lecz jego wzrok był obojętny. Położył obie dłonie na jej stopie.

– Za dużo chodziłaś – stwierdził. Poczuła dziwne, wibrujące ciepło, rozchodzące się od palców w górę. Po chwili miała wrażenie, że jej noga płonie.

– Czy tak też czyniliście z Sol, panie? – zapytała, spoglądając na małą, która smacznie zasnęła.

Nie odpowiedział, tylko wyjął zza koszuli małe drewniane pudełeczko.

– Nasmaruj tym nogę dziś wieczorem – poradził. – To oczyści ranę z ropy.

Podniósł się, a izba nagle stała się za mała i za gorąca.

Silje podziękowała mu.

– Czy to Benedykt was sprowadził? – zapytała.

– Nie – odparł. – To nie Benedykt. To ja odwiedziłem go w kościele.

W kościele? O Boże, nie!

– Tak, widziałem – odpowiedział, czytając w jej myślach.

Żadnych komentarzy, tylko stwierdzenie. Silje cieszyła się, że akurat była zajęta naciąganiem pończoch; inaczej nie wiedziałaby, gdzie podziać wzrok i co zrobić z rękami. W tej chwili najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Ale kiedy zrobił gest jakby chciał już odejść, opanowała się.

– A niemowlę? Chłopiec? Czy on się zarazi?

Zawahał się.

– Pokaż mi go!

Gdy przechodził obok niej w drzwiach, znowu poczuła tę tajemniczą ociężałość w ciele, taką jak w tamtym śnie. Światło wieczornego słońca na moment padło na jego twarz, którą do tej pory widziała zawsze w półcieniu. Ze zdziwieniem spostrzegła, że się myliła. To tylko złe oświetlenie sprawiało, że jego twarz wydawała się nieprzyjemna, stara i zniszczona. Naprawdę był stosunkowo młodym mężczyzną – nie młodzieniaszkiem, lecz mężczyzną w kwiecie wieku. Był dużo młodszy, niż to sobie wyobrażała.

Dzikość nadal jednak kryła się w jego oczach, wokół ust i w kocich ruchach.

Szła za nim przez dziedziniec, wpatrując się w jego wysoką, prostą sylwetkę, w nienaturalnie szerokie ramiona. Patrzyła, jak kroczy przed nią równo i pewnie. Zatrzymał się na schodach i poczekał, aż ona otworzy drzwi.

Kiedy weszli do kuchni, obie kobiety natychmiast wstały i zniknęły w sąsiedniej izbie. Parobek usunął się w kąt; tylko Benedykt pozostał na miejscu. On też jednak był jakiś nieswój. Silje wyczuła ostrożną rezerwę w jego postawie.

– I cóż? – zapytał.

– Dziewczynka wydobrzeje! – Twarz Silje rozjaśniła się. – Ale on chciałby jeszcze zobaczyć Daga.

Benedykt zawołał Gretę i kazał przynieść chłopca.

Z bocznej izby dobiegły ich płaczliwe protesty.

– Przecież on nie jest jeszcze ochrzczony!

Mężczyzna odparł:

– Silje ochrzciła go z wody, gdy go znalazła. To musi na razie wystarczyć.

– Do licha – rzekł Benedykt. – Greto, przypomnij mi, byśmy jak najprędzej znaleźli księdza do dzieci. Już zbyt długo zaniedbujemy ich dusze.

Powiedział to dziwnie wysokim głosem, jakiego Silje nigdy dotąd u niego nie słyszała.

Greta pojawiła się w drzwiach.

– Tak, panie Benedykcie – odpowiedziała oskarżycielskim tonem. – Pomyślcie, że gdyby on teraz umarł, jego duszyczka poszłaby wprost do…

Zamilkła i przerażona spojrzała ukradkiem na gościa. Wyszła jednak szybko i zaraz wróciła z dzieckiem. Ale nie chciała już wejść do środka, więc Silje podeszła do niej, wzięła dziecko i podała obcemu.

Posłał jej zagadkowe, pełne smutku spojrzenie.

– Ufasz mi, dlatego zrobię, co tylko mogę. Chciałbym jednak pozostać sam.

Opuścili kuchnię. Wychodząc Silje obejrzała się. Widok był niesamowity – ogromna, zwalista postać, trzymająca w ramionach maleńkie dziecko. Chłopiec prawie zniknął w tych objęciach. Spojrzał na nieznajomego mężczyznę szeroko otwartymi oczyma i rozpłakał się.

Silje zaczęła się zastanawiać, czy nie zrobiła czegoś bardzo niewłaściwego.

Dziecko jednak wkrótce ucichło. Silje, Benedykt i parobek czekali bez słowa w przedsionku, nie patrząc na siebie.

Wreszcie obcy mężczyzna wyszedł i podał dziecko Benedyktowi.

– Noworodki mają własną odporność – powiedział. – Zaraza z trudem się ich czepia.

Silje wyszła za nim na dziedziniec. Sądziła, że może sobie tego życzył, skoro nie jej oddał dziecko.

– Wiem, kim jesteście, panie – rzekła szybko.

– Wiesz? – zapytał z powątpiewaniem.

– Tak, i nie zdradzę was, panie. Możecie mi zaufać, jestem waszym przyjacielem. Gdybyście kiedykolwiek potrzebowali mojej pomocy, panie… choć oczywiście nie potrzebujecie.

Spoważniał.

– Ależ, tak, Silje, być może kiedyś będę jej potrzebować. Chyba wyczułaś, że jestem bardzo samotnym człowiekiem. Niewielu jest ludzi, którym mogę ufać.

Skłoniła się głęboko, pełna powagi i zrozumienia.

Kiedy się uśmiechnął, na jego twarzy pojawiły się głębokie bruzdy.

– Dobrze ci w tym domu?

– O tak! Nie mogłoby być lepiej. Dzięki za to, że przysłaliście mnie tutaj panie! I dzięki za… wszystko!

Machnął ręką i ten gest zastąpił odpowiedź. Wyglądało, jakby uśmiechnął się do siebie.

– Silje, Silje – powiedział powoli. – Jakie z ciebie jeszcze dziecko! Ale przybyło ci ciała, nie jesteś już taka wychudzona. Teraz bardziej przypominasz rozkwitający pąk. I nie wahaj się posłać po mnie znów, gdybyś mnie potrzebowała.

Wsiadł na konia i po chwili już go nie było. Silje stała ze zmarszczonymi brwiami. Znów? Co miał na myśli?

Poszła do Sol. Ku swemu zdumieniu zastała tam Marię. Przypomniało jej się, że widziała jakiś cień, przemykający przez dziedziniec, ale była zbyt zajęta obcym, by o tym myśleć. Kobieta z miną winowajcy podniosła się z podłogi przy łożu Sol. Wymamrotała jakieś usprawiedliwienie i zniknęła w drzwiach.

Sol spała spokojnie, choć na buzi nadal miała wypieki. Były jednak pewne oznaki świadczące, że gorączka zaczyna nieco spadać.

Silje była ciekawa, co Maria robiła w izbie. Pochyliła się nad małą i gdy oparła się o łoże, poczuła, że się lekko zachwiała. Pod jedną z nóg… leżała moneta. Srebrny pieniążek z rysunkiem krzyża. Wiedziała, co to oznacza. Miało ochronić przed diabelską mocą.

Po chwili zastanowienia pozostawiła monetę tam, gdzie ją znalazła.

Choć wcale tego nie pragnęła, powróciła myślami do snu, który miała ostatnio. Wyobraźnia zaczęła pracować… Gdyby się wtedy nie obudziła, co stałoby się dalej? Dlaczego nie przyśnił się jej wtedy Heming? Dlaczego właśnie zwierzoczłek, a nie on, rozpalił drzemiącą w niej kobiecość? Chciała, by zrobił to młody, pociągający Heming. Chciała tego! Gdyby tylko mogła śnić to jeszcze raz – z kim innym, tym właściwym… Nie odważyła się wymówić tego słowa nawet w myślach. Z innym… kochankiem?

W chwili gdy to pomyślała, przez jej ciało przebiegł gorący dreszcz. Obraz Heminga przyblakł. To nie jego widziała.

Przycisnęła twarz do poduszki i jęknęła zrezygnowana i zrozpaczona.

Rano, gdy tylko się obudziła, poczuła, że pulsowanie w stopie ustało i że nie jest już ona taka gorąca. Obok niej leżała rozbudzona Sol i pytała, czy może wstać.

– O nie, kochanie – powiedziała Silje. – Dzisiaj jeszcze musisz zostać w łóżku. Nie możesz wstać tak szybko. Ale ja będę przy tobie cały dzień.

Zauważyła, że stopniowo zmienia się jej stosunek do gór. Kilkakrotnie przyłapała się na tym, że spogląda w ich stronę niemal wyczekująco – jak gdyby miała nadzieję, że dziwne postacie pojawią się znów nad postrzępionymi wierzchołkami, prowadzone przez swego władcę. Zawstydziła się, że jest taka dziecinna.

Po kilku dniach było już całkiem pewne, że Sol wyzdrowiała, i Silje mogła powrócić do pracy w kościele.

Tym razem Benedykt nie pozwolił jej już na malowanie żadnych figur.

– Nikt nie wie, co ci może przyjść do głowy – powiedział.

Od dłuższej chwili pracowali w skupieniu, gdy Silje przerwała ciszę:

– On zna się dobrze na leczeniu, prawda?

Benedykt od razu wiedział, o kogo jej chodzi.

– O tak – odpowiedział z góry, spod sklepienia.

– Dlaczego jego zdolności nie są szerzej znane?

– Odwołujemy się do nich tylko w największej potrzebie.

– Dlatego, że musi się ukrywać?

– Można tak powiedzieć. Widuje się go rzadko. Ja sam spotkałem go tylko kilka razy w życiu, choć wydaje się, że ma do mnie sporo zaufania. Dziwne, że ostatnio pokazuje się tak często, ale ma swoje powody…

– Ile on ma właściwie lat? Często się nad tym zastanawiałam.

– Ja też. Właściwie nie wiem; ma tyle lat, ile sam chce mieć w danej chwili, tak się zdaje.

– Powiedział mi, że był tu, w kościele.

– Tak. Pytał, czy w domu wszystko w porządku, a ja opowiedziałem mu o chorobie Sol. Wtedy przyjechał ze mną. – Benedykt zawahał się przez chwilę. – Okazuje ci dobroć, Silje – powiedział zdecydowanym głosem. – Powinnaś być bardzo wdzięczna i bardzo ostrożna.

– Dlaczego?

– Nie utrudniaj mi – wykręcił się.

– Chciałabym to wiedzieć – powiedziała spokojnym, stanowczym tonem.

– Hm… – powiedział Benedykt wymachując ręką tak, że farba rozlała się na kamienną podłogę. – Wytrzyj to, Silje. – Hm… w każdym razie nie chciałbym być jego wrogiem. Musisz nauczyć się balansować na cienkiej linie.

– Żołnierze są jego wrogami – uśmiechnęła się, nie pojmując, o co mu chodzi. – Z pewnością odczuli jego gniew.

– Tak, odparł Benedykt zamyślony. – Tak, chyba tak.


* * *

We wspaniałym pałacu w Trondheim Charlotta Meiden nie spała już piątą noc z rzędu. Dopiero o świcie udało jej się trochę zdrzemnąć, lecz męczyły ją majaki.

Serce miała jak skamieniałe, oczy suche. Wpatrywała się przed siebie pustym wzrokiem. W komnacie przez cały czas paliła się woskowa świeca. Ostatnio bardzo bała się ciemności. Otaczały ją stare, dobrze znane ulubione sprzęty, ale ich nie zauważała. Narożna szafa w stylu francuskim, eleganckie krzesła, które zawsze przywodziły jej na myśl Loyolę i hiszpańską Inkwizycję, wszystkie piękne suknie… jakby ich tam teraz nie było.

Na wiosnę zrobi się cieplej, myślała roztrzęsiona. Już niedługo przyjdzie wiosna, po Bożym Narodzeniu. I wtedy będzie już lepiej. Nikt nie będzie już marzł.

Rodzice byli głęboko zatroskani. Nie mogli niczego pojąć. Nie rozumieli jej nerwowości, niechęci do wyjazdu za miasto, by odetchnąć wspaniałym wiejskim powietrzem lub odwiedzić krewnych czy znajomych. Niepokoiły ich jej nieopanowane wybuchy, gdy starsza siostra przyjeżdżała ze swymi dziećmi. Wyglądało na to, że siostrzeńcy niezmiernie ją irytują. Zamykała się w swoim pokoju i nie chciała z niego wyjść, jak długo przebywali w pałacu. Ogarniały ją dziwne stany. Ją, Charlottę, taką zawsze żywą i wesołą. Zawsze beztroską, trochę nieodpowiedzialną, ich najmłodsze dziecko. Dawniej była błyskotliwa, choć może nieco powierzchowna, ale rozmowa z nią zawsze sprawiała radość. Nie była osobą o pociągającej urodzie, ale w jej towarzystwie wszyscy mieli dobry humor. Ale teraz…?

Od dawna już nie była sobą. Od ponad pół roku. Taka spięta i nieswoja. Ostatnio w ogóle nie można było z nią wytrzymać!

Charlotta wyglądała przez okno. To, co przez wiele dni i nocy tak usilnie skrywała, miało właśnie wybuchnąć. Przeczuwała to i wiedziała, że nie jest w stanie dłużej z sobą walczyć, nie potrafi się temu przeciwstawić.

Gdybym tylko wyszła jeszcze raz tamtej nocy, powróciły natrętne myśli. Nie mogła się ich pozbyć; była wobec nich bezbronna. Albo może następnego wieczoru, albo, tak jak myślałam, dzień później. Ale cały czas to odkładałam. Bałam się, byłam niezdecydowana. Teraz już za późno.

O Boże, nagle uświadomiła sobie to, co na próżno usiłowała zdusić: Za późno! Za późno! Za późno!

Westchnęła głęboko, zbierając resztki sił, by opanować atak histerii. Myśli jednak nie dawały się odegnać. Zbyt długo je powstrzymywała.

Minęło trzynaście dni. Żadne dziecko na świecie nie przeżyłoby samotnie trzynastu dni.

Oczyma wyobraźni widziała mały tobołek leżący pod świerkiem. Przemoczone od śniegu, gnijące okrycie. A w nim, w środku – cisza, cisza. Nic nie płacze, nic się nie porusza.

Przejmujący krzyk, płynący z głębi duszy, wypełnił jej gardło. Brzmiały w nim bezsilność i rozpacz, które narastały od chwili, gdy porzuciła dziecko przekonana, że będzie wolna. Albo nie, jeszcze wcześniej, od chwili gdy szła przez miasto, trzymając w ramionach bezbronne, małe życie.

Głośny, przeraźliwy szloch wstrząsał całym jej ciałem. Wystraszona pokojówka wbiegła w czepku i szalu zarzuconym na nocną koszulę. Czegoś takiego nigdy jeszcze nie słyszała.

– Ależ, panno Charlotto! Co się stało? Co pani jest?

Płacz przypominający wołanie o pomoc nie milkł. Rozlegał się w całym pałacu.

– Co mam robić? – Pokojówka była całkiem bezradna. – Czy mam zawołać starszą panią?

– Nie, nie – szlochała Charlotta.

– Ale co się stało? Czy pani jest chora, panno Charlotto?

– Nie, wcale nie – usłyszała w odpowiedzi, ale mogło to równie dobrze znaczyć co innego.

Służąca, która zawsze utrzymywała pełen szacunku dystans wobec swej młodszej pani, z wahaniem przycupnęła na brzegu łoża.

Bliska obłędu Charlotta objęła ją ramionami.

– Pomóż mi! Dopomóż mi!

– Ale co się stało? – zapytała zmieszana pokojówka, nie bardzo wiedząc, jak ma się zachować. Zdecydowanie nie odpowiadała jej taka poufałość.

Charlotta właśnie chciała ją prosić, by poszła do lasu i poszukała zawiniątka, instynktownie jednak wyczuła niechęć i rezerwę służącej. Powstrzymała prośbę. Rozpacz znów wzięła górę.

– Jest za późno! krzyczała. – Na wszystko już za późno. Boże, cofnij czas! Spraw to!

Gdyby tylko można było cofnąć czas, gdyby tylko mogła z powrotem dostać dziecko, tulić je i ogrzewać własnym ciałem. Gotowa była znieść czekające ją poniżenie i wygnanie.

Nagle otwarły się drzwi i do komnaty wpadli rodzice. Na progu, zbici w gromadkę, stali inni domownicy i reszta służby.

– Ależ drogie dziecko! – wykrzyknęła matka. – Co się dzieje? Czy dręczą cię złe sny?

– O Boże, żeby to był tylko zły sen – łkała Charlotta. Była tak wzburzona, że nikt nie mógł zrozumieć, co mówi.

Teraz zaniepokojona matka przysiadła na brzegu łóżka, a pokojówka wstała szybko, z wyraźną ulgą.

– Co się tu dzieje, Elsbeth? – zapytała matka cicho.

– Nie wiem – odparła pokojówka. – Nic z tego nie rozumiem. Mówi tylko, że jest za późno.

– Za późno, Charlotto? Za późno na to, byś znalazła męża? Głupstwa, masz dopiero dwadzieścia pięć lat.

– Nie, nie, ja nie wyjdę za mąż! – krzyczała Charlotta. – Nigdy! Nie! Nigdy!

Matka była bezradna.

– Za dużo siedzisz w domu. Jutro pójdziemy na spacer do lasu. Jest tak…

Jej słowa pogorszyły tylko sytuację. Charlotta ciężko chwytając powietrze wiła się na łożu i krzyczała przerażona, aż opadła na pięknie haftowaną poduszkę, zupełnie wyczerpana.

– Może posłać po balwierza, by upuścił ci nieco krwi? – wydusił z siebie ojciec. – Może krew należy oczyścić ze złych duchów?

– Nie wyszeptała Charlotta zmęczona. – Już przeszło. To był chyba zły sen.

Słychać było tylko ciche szlochanie.

Przejęci i zatroskani rodzice opuścili wraz ze służącą pokój.

– To na pewno tylko kobiece dolegliwości – dobiegł ją już z korytarza głos matki. – Na pewno wkrótce minie.

Ostrożnie zamknęli za sobą drzwi. Charlotta wiedziała jednak, że tak naprawdę nic, poza jej wybuchem, nie minęło. Wiedziała, że do końca życia nie zagoi się ta otwarta rana, że nie pozbędzie się już strachu, a myśli będą natrętnie powracać w samotne godziny nocy, wraz z wizją bezradnych dzieci.

Загрузка...