ROZDZIAŁ III

Silje zasnęła przed świtem. Kiedy się obudziła, był już wieczór. Nie zdążyła nawet zobaczyć światła dziennego. A może jednak?

Wieczór… lub może raczej zmrok. Spojrzała w górę, na niski sufit. Ciemne ściany z grubych bali. Okno. Pomyśleć tylko, okno! Silje przyzwyczajona była do małych świetlików, które otwierało się za pomocą kijka.

Szyba była zielona i chropowata, ale przepuszczała ostatnie światło wieczoru.

Dzieci!

Odwróciła głowę. Na drugim posłaniu nie było nikogo, ale kiedy wsłuchała się lepiej, usłyszała dziecięcy śmiech. Widocznie ktoś bawił się z małą. Z głębi domu dobiegł ją cichy płacz niemowlęcia, ale ucichł po chwili. Może dziecko było właśnie karmione?

W izbie było bardzo ciepło. Ogień płonął nadal, a więc ktoś musiał…

Silje poczuła, jak silny rumieniec pokrywa jej policzki. Coś zaczęło świtać w jej głowie. Pamiętała, że raz przebudziła się, by naciągnąć na siebie okrycie.

– Dobrze, dobrze – usłyszała czyjś głos. – Nie bój się, malutka. Jesteśmy już starzy a soki młodości opuściły nas dawno temu.

Przerażona otworzyła oczy. Dwaj starsi mężczyźni stali pochyleni nad nią. Z ulgą spostrzegła, że ma na sobie koszulę.

– To balwierz z parafii – powiedział wysoki mężczyzna z siwą kozią bródką i długimi, cienkimi, siwymi włosami. Ubrany był w rzucające się w oczy szaty o mocnych kolorach. – On zna się na leczeniu. A ja jestem Benedykt Malarz.

Wyrażał się w taki sposób, iż miała uczucie, że powinna wstać i ukłonić się.

Balwierz, który zajmował się też chorymi, był małym, okrągłym człowieczkiem o przyjaznych oczach.

– Od dawna masz takie stopy, dziewczyno? – zapytał.

– Przypuszczam, że od urodzenia – Benedykt zaśmiał się hałaśliwie.

Silje od jakichś dwóch tygodni nie zdejmowała butów. Teraz uniosła głowę i przerażona popatrzyła na swoje stopy. Były spuchnięte, sinofioletowe, całe pokryte pęcherzami. I bardzo brudne, ale z tym łatwo było coś zrobić.

– Zaaplikujemy gorące okłady – uspokoił ją balwierz. – Nie będę puszczał ci krwi, bo widać, że nie masz jej w nadmiarze. Twoje ręce nie wyglądają dużo lepiej niż nogi, ale widziałem gorsze odmrożenia. Wszystko na pewno będzie dobrze. Mam jak najlepsze świadectwo od wysoko postawionych osób, jak na przykład barona…

Jednym tchem wyrecytował całą listę znaczących nazwisk, aby jej zaimponować. Benedykt machnął ręką, jakby się opędzał od natrętnej muchy, i usiadł na skraju posłania. Szybko naciągnęła na siebie okrycie.

– Opowiedz mi teraz – powiedział ojcowskim tonem – skąd przyfrunęłaś? Dowiedziałem się tylko, że ocaliłaś dwójkę dzieci i tego niemożliwego Heminga, i że warto się tobą zająć. Ale twoje ubranie wskazuje na wielkie ubóstwo.

– Nie jest moje – powiedziała cicho. – Swoje oddałam komuś, kto go bardziej potrzebował. Starej kobiecie, która została we dworze. Miała tylko cienką koszulę.

– A to? – zapytał i uniósł w palcach skrawek workowatego gałgana, po czym szybko odrzucił go ze wstrętem na ziemię.

– Zrobiłam je sama z tego, co znalazłam w stodole.

Potrząsnął głową z niedowierzaniem.

– Nigdy nie słyszałem czegoś podobnego! Oddać jedyne ubranie! Poza tym wysławiasz się bardzo ładnie. Kim właściwie jesteś?

Silje zawstydziła się.

– Nie jestem nikim szczególnym. Jestem Silje córka Arngrima, niemożliwe dziecko kowala. Musiałam opuścić dwór, kiedy wszyscy moi krewni pomarli. To, jak mówię, to osobna historia.

– Nadal jednak twierdzę, że jesteś kimś szczególnym – powiedział malarz o wesołych, przyjaznych oczach. – Masz dobre serce, a to rzadko się zdarza w tych podłych czasach, kiedy każdy myśli przede wszystkim o sobie. Szczególne jest i to, że jesteś pod taką opieką.

Przez cały ten czas balwierz zajmował się jej stopami, doglądając jednocześnie garnka, w którym gotował się jakiś ostro pachnący wywar. Silje bardzo chciała, by Benedykt wytłumaczył jej, co miał na myśli mówiąc „taka opieka”, ale wiedziała już z doświadczenia, że nic z tego nie będzie. Młodego Heminga wspomnieliby na pewno, ale o drugim, który się za tym krył… nie pisną ani słowa.

– Mówisz sama o sobie, że jesteś niemożliwa. Opowiedz mi o swym życiu na dworze, o tym, co tam robiłaś.

Odwróciła głowę z uśmiechem zażenowania.

– Obawiam się, że chwilami doprowadzałam ich do rozpaczy. Oczywiście robiłam to, co mi kazano, w polu i w dużym domu, ale na pewno byłam trochę… Jak to określić? Nieobecna duchem? Miałam tyle snów na jawie. I dużo czasu poświęcałam na to, by ozdobić świat wokół. Udekorować.

Oczy Benedykta zabłysły.

– Słyszałeś, balwierzu? Może to nareszcie ktoś, kto doceni moją sztukę! Naprawdę takich ludzi nie ma zbyt wiele! Jutro, Silje, pójdziesz ze mną do kościoła. Tam dopiero zobaczysz dekoracje!

Rozjaśniła się.

– Dziękuję, z miłą chęcią.

– Nie na tych stopach – zamruczał balwierz pod nosem.

– Czy mogę teraz wstać? – zapytała Silje.

– Nie – odparł cyrulik i zanurzył kawałki płótna w garnku, a potem owinął nimi jej stopy. Okład był tak gorący, że prawie ją parzył: pachniał ostro ziołami. – Nie, musisz poleżeć tak przez kilka godzin. Myślę, że powinnaś jeszcze trochę pospać.

– Tak, też tak myślę – uśmiechnęła się. – A dzieci?

– Moje niewiasty już się nimi zajęły – powiedział Benedykt. Nie musisz się martwić.

Wyszli. Silje, rozgrzana i uspokojona, znowu zasnęła.

Zbliżał się wieczór, poznała to po wpadającym do izby świetle. Usiadła i ostrożnie spróbowała wstać. Nogi bolały ją, ale nie aż tak, by nie mogła tego wytrzymać. Przywykła do bólu przez ostatnie dni mozolnej wędrówki.

Niech Bóg da, by to był kres jej tułaczki! Niech Bóg da, by wraz z dziećmi mogła pozostać u tych życzliwych ludzi! A ona nawet im nie podziękowała jak należy! Co sobie o niej pomyślą?

Zabrano jej przyodziewek. Zamiast niego przyniesiono koszulę z niefarbowanego płótna, ciemną sukienkę z wąskim stanikiem i parę łapci na tyle dużych, by mogła w nich zmieścić swe zabandażowane stopy.

Silje ubrała się szybko i czesała włosy kościanym grzebieniem. Jej dłonie nie były owinięte, nasmarowano je tylko mocno pachnącą, miętową maścią. Nagle zapragnęła zanurzyć się cała wraz z głową w gorącej, aromatycznej kąpieli. Zmyć z siebie cały brud…

Najwyraźniej zaczynam być coraz bardziej wymagająca, pomyślała. Człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego. A przecież dopiero co byłam wdzięczna za spleśniałą skórkę chleba!

Sukienka w zasadzie na nią pasowała. Była trochę za luźna w talii, ale wystarczyło tylko zasznurować mocniej pas. Nie miała siły splatać włosów, musiały zostać rozpuszczone. Obok leżał obcisły kubrak z bufiastymi rękawami zwężającymi się ku dołowi, sztywnym kołnierzykiem i króciutką falbaną od pasa. Nie założyła go teraz. Całość należała chyba do służącej.

Kulejąc doszła do drzwi. Zatrzeszczały szerokie deski w podłodze. Doprawdy, mieli też podłogę z drewna! W domu przyzwyczaiła się do ubitej gliny lub posadzki z kamienia. Przekroczyła wysoki próg i stanęła na kamiennym stopniu.

Zmrużyła oczy patrząc na słońce wiszące nisko tuż nad horyzontem. Nie wiedziała, że wciąż jeszcze świeciło, szyba okienna tłumiła jego blask: Mogła teraz obejrzeć dziedziniec, pokryty cienką, białą warstwą śniegu. Ciemne domy otaczały podwórze. Zobaczyła stojący z boku duży budynek, a tuż za nim domostwo ze strychem i gankiem, bogato zdobione rzeźbieniami.

Nigdzie nie było widać żywej duszy. Zatęskniła do ciepła izby. Podniosła wzrok.

Drgnęła. Poczuła, jak nagle cała krew odpływa z jej serca.

– O, dobry Boże, nie! – jęknęła.

Chwyciła za futrynę i przytrzymała się mocno. Spojrzała jeszcze raz.

Między budynkami, gdzie droga dochodziła do zabudowań, był prześwit. A za nimi… Za nim były wysokie góry, natrętnie bliskie. Ich szczyty wznosiły się ponad dachami. Rozpoznała dokładnie każdy wierzchołek, każdą przełęcz. „Kraina Cieni”, „Kraina Mroku”…

Znalazła się jeszcze bliżej miejsca, które tak przerażało ją w dzieciństwie, bliżej groźnych, tajemniczych siedzib Ludzi Lodu. Właściwie była teraz prawie u samego podnóża gór. Oddzielało ją od nich tylko wrzosowisko. A za wrzosowiskiem piętrzyła się niedostępna ściana gór; wydawało się, że sięga nieba, jakby drwiła sobie z Boga Ojca i jego domostwa.

Muszę stąd odejść, pomyślała w pierwszej chwili. Opanowała się jednak. Nie była już dzieckiem. Wszystkie jej fantazje o demonach żeglujących w powietrzu były przecież tylko rojeniami. To ona sama je wymyśliła, nie istniały w rzeczywistości. A całe to ludzkie gadanie o straszliwych Ludziach Lodu – to tylko po to, by Silje trzymała się z dala od gór. Przecież wcale nie musiała stąd wyjeżdżać, wcale. Czy z powodu kilku dziecinnych wymysłów naprawdę musi opuścić jedyne miejsce, w którym znalazła schronienie podczas swej tułaczki?

Jedna ze starych kobiet wyszła z sąsiedniego domu i zamachała do niej ręką. Silje oderwała wzrok od ciemnoszarych, pokrytych śniegiem zboczy gór, przebrnęła kulejąc przez dziedziniec i podeszła do niej.

– Wejdź – powiedziała kobieta przyjaźnie. – Właśnie posilamy się w kuchni. Biedactwo, na pewno jesteś głodna?

– Tak, ale najpierw chciałabym się umyć i trochę ogarnąć.

Szybko doprowadziła się do porządku i weszła do obszernej, przytulnej kuchni z ogromnym paleniskiem i długim stołem. Zgromadzili się tu przy posiłku wszyscy mieszkańcy dworu. Speszona pozdrowiła każdego ukłonem.

Było ledwie parę osób. Zaraza musiała się tu rozpanoszyć na dobre. Na wysokim krześle siedział sam Benedykt, obok niego dwie kobiety, każda z dzieckiem na kolanach, i parobek. To już wszyscy.

Kobiety musiały być siostrami, takie były podobne. Ubrane w czarne, długie aż do stóp suknie, uśmiechały się ciągle. Widać było, że pragną utrzymać miłą atmosferę, by wszyscy czuli się dobrze. Silje pomyślała, że na pewno bardzo je polubi.

Ucieszyła się, gdy zobaczyła, że noworodek zaczął przyjmować pokarm. Ssał pokrojone kawałeczki chleba, zanurzone w mleku. Mała Sol poznała ją i przywitała radośnie, szybko jednak odwróciła się do parobka, który bawił się z nią wesoło, aż zanosiła się ze śmiechu.

– Wejdź, moja miła – powiedział Benedykt przyjaźnie.

– Chodź, siądź tu koło mnie.

Podziękowała, jeszcze raz się ukłoniła, cicho odmówiła modlitwę przed jedzeniem i usiadła. Widocznie malarz był wierny prostym obyczajom, bo na wieczerzę składały się tylko trzy potrawy: solone mięso, słonina i kapusta. Z boku na stole stały duże baryłki z piwem.

W żadnym razie nie można było tego porównać z przeciętnym posiłkiem. Przeważnie sześć dań stanowiło minimum, a w naprawdę bogatych domach podawano na stół nawet czternaście potraw. Osoba dorosła wypijała przeciętnie sześć miar piwa dziennie, ale podwójna ilość też nie była niczym niezwykłym.

Dla Silje jednak było to jak cudowna wizja. Podczas jedzenia przyjrzała się dzieciom.

Po raz pierwszy widzę je w dziennym świetle – powiedziała zawstydzona. – Ładni są oboje! Ale tak bardzo różni!

– Ta mała to istna łobuzica! – powiedziała jedna z kobiet. – Co za temperament! W jednej chwili jest promiennie radosna, ale gdy tylko coś idzie nie po jej myśli, zmienia się od razu i wybucha niesamowitym gniewem.

Silje kiwnęła głową.

– Zauważyłam to wczoraj wieczorem.

– Kiedy dorośnie, na pewno chłopcy będą się za nią uganiać mruknął Benedykt. – Te zielone oczy i czarne loki!

Jeśli przeżyje, pomyślała Silje zasmucona. Najbliższe dni zadecydują. Znów pojawiła się jej przed oczami zmarła matka dziewczynki.

Sądzę, że chłopiec ma niezwykle ładne rysy jak na nowo narodzone dziecko prawda? – Próbowała otrząsnąć się ze smutnych myśli. Popatrzyła na małą twarzyczkę i jasny puch włosów na główce.

– Tak – odpowiedział Benedykt. – Można się tylko domyślać, skąd on pochodzi. Zwróciłaś chyba uwagę na okrycie, w które był zawinięty?

– Zobaczyłam je, kiedy stanęliśmy w świetle. To dziwne.

– Skandale zdarzają się i w szlachetnych rodach – wymamrotał.

– Poproszono mnie, bym je dobrze przechowała – powiedziała.

– Powinnaś tak zrobić – Benedykt skinął głową. Jego pomarszczona twarz była poważna. Ale czy naprawdę młody Heming był tak przewidujący?

Ach, że też musi się tak rumienić i czuć przyspieszone bicie serca, gdy tylko słyszy imię Heminga! Ale nie mogłaby zaprzeczyć, że bardzo pragnęła znów zobaczyć jego pociągającą twarz.

– Nie, to kto inny – odparła zmieszana. – Bardzo szczególna osoba… prawie zwierzoczłek. Jestem mu głęboko wdzięczna. To on przysłał mnie do was. A skoro już o tym mówimy, chciałabym bardzo podziękować za okazaną mi życzliwość. Bez żadnych sprzeciwów przyjęliście przecież mnie i dzieci. I w tak przyjazny sposób!

– Spełnia się takie polecenia – wymruczał malarz. Jednak coś w sposobie jego zachowania podpowiedziało Silje, że nie życzy sobie żadnych dodatkowych pytań. – Podejrzewałem, że Heming nie byłby tak rozsądny. Ale, dziewczyno, co my z tobą zrobimy? Jak widzisz, jest nas tylko kilka osób, potrzebowalibyśmy kogoś do pomocy. Jeśli wystarczyłoby ci tylko jadło i dach nad głową?

– O tak, serdeczne dzięki – odparła wpatrzona w swój talerz. Tym razem spróbuję skupić się na pracy.

– I nie marzyć? – zaśmiał się Benedykt. – Ludziom potrzebne są marzenia, Silje. A takim jak ty i ja bardziej nawet niż innym. Zrozum, wszyscy mieszkańcy tego domu nie żyją. To był mój brat i jego rodzina. Proszę, nie pytaj. Zbyt wielką przykrość sprawia nam mówienie o nich. Ale my, pozostali, musimy, przecież żyć dalej.

– Myślę, że rozumiem. Niedawno przeżyłam to samo. Wszyscy mamy swoich zmarłych.

Służba pokiwała głowami w milczeniu.

– Ja mieszkam w tym ozdobionym domu obok – ciągnął Benedykt – i nie biorę udziału w podejmowaniu decyzji dotyczących gospodarstwa.

Wydawał się niezwykle dumny ze swego zajęcia.

– Pijesz tak mało – powiedział. – Piwa mamy w bród. Jeśli chciałabyś siedem miar zamiast sześciu, to nic nie stoi na przeszkodzie.

– O nie, dziękuję, wypijam ledwie trzy dziennie!

– A cóż to za głuptas! Pijesz piwo jak ptaszek? Ale zgadzam się z tobą. Sam piję, jak widzisz, tylko wino. Napój godny artysty.

Silje siedziała twarzą do okna. Tu, w domostwie mieszkalnym, szyba była przejrzysta. Dotąd starała się nie patrzeć w tym kierunku i nie wyglądać przez okno, ale teraz nabrała odwagi. Przyjazny ton malarza ośmielił ją.

– Te góry… Przeraziłam się, gdy zobaczyłam, że są tak blisko.

Poczuła, że odwaga jej nie opuszcza, i zaczęła opowiadać o tym, jak bardzo bała się gór w dzieciństwie. Choć mieszkała dalej na północny wschód, widziała je dokładnie i lękała się ich. O latających potworach tylko wspomniała. Powiedziała, że góry wywoływały jej przerażające wizje.

– Wcale mnie to nie dziwi. Sam ich się boję. Benedykt skinął głową. – Wiszą ciągle nad człowiekiem, stale zagrażają. A jeszcze wszystkie te okropne historie o Ludziach Lodu! Przypuszczam, że ciebie też nimi karmiono?

– O tak. A kim są naprawdę Ludzie Lodu? – zapytała z bijącym sercem.

Dotąd właściwie było nie do pomyślenia, by gospodarz i służba siedzieli przy jednym stole i rozmawiali. Czasy się jednak zmieniły. Zaraza sprawiła, że ludzie stali się bardziej samotni i szukali z sobą kontaktu mimo dzielących ich różnic stanowych. Poza tym Benedykt nie był zwykłym człowiekiem, lecz wysoko cenionym artystą i mógł robić co chciał.

Bez wątpienia polubił Silje. Ona także przeczuwała, że ich dusze są sobie pokrewne.

– Ludzie Lodu – powiedział wolno. Wszyscy słuchali go w napięciu. Skończyli już jeść, lecz nadał pozostawali przy stole, jakby byli spragnieni swego towarzystwa. – Ludzie Lodu to legenda. Podobno czynią wiele zła i umieją czarować. Chyba słyszałaś o Tengelu, złym duchu Ludzi Lodu?

– Ależ panie Benedykcie! – przerwała jedna z kobiet, a druga przeżegnała się szybko. Wzburzony parobek wstał i wbił nóż w ścianę nad drzwiami.

– Przesądy – mruknął malarz. – A więc słyszałaś, Silje?

– Tylko tajemnicze wzmianki – odpowiedziała. – Nikt nie chciał mi nic powiedzieć.

– Dobrze, teraz o tym usłyszysz. Ja się nie boję ani trolli, ani samego Diabła. Trzysta, czterysta lat temu młody Tengel schronił się gdzieś w górach. Wraz z gromadą innych chłopów królewskim rozkazem został wypędzony ze dworu. Zaprzysiągł zemstę. Zaprzedał duszę Szatanowi i został wodzem Ludzi Lodu. Tengel znaczy również wódz, tego pewnie nie wiedziałaś? A Ludzie Lodu… Zostali tak nazwani, bo podobno nie można się dostać do ich siedzib. Trzeba iść pod lodem, tunelem wzdłuż rzeki, by tam dotrzeć.

– Czy Tengel znał się na czarach, kiedy tam przybył?

– Tego nie wiemy. Mówi się, że był zwykłym człowiekiem, ale pakt, który zawarł z Diabłem, dał mu nadprzyrodzoną moc. Przez stulecia rosła sława Ludzi Lodu, gdyż dzieci, które spłodził, miały w sobie tę samą moc. I… Benedykt zniżył głos – mówią, że Tengel nie ma grobu!

Silje otworzyła szeroko oczy. Odruchowo zerknęła w mroczny kąt i na drzwi prowadzące w ciemność.

– Myślicie, panie… że Diabeł go zabrał?

– Tego nie powiedziałem. – Malarz opuścił wzrok. Tego nie powiedziałem. Nie było miary na to, co Ludzie Lodu mogli uczynić. Ale to wszystko tylko gadanie, Silje. Głupie, idiotyczne przesądy!

– Czy to znaczy, że nie istnieją? – zapytała.

– Nigdy ich nie widziałem. A mieszkam tu przez całe moje życie. Jednak przyznam szczerze, że dobrowolnie nie pójdę w te góry! Ale to inna sprawa, to te ogromne góry napawają człowieka lękiem.

Kobieta trzymająca na kolanach Sol zakryła uszy dziewczynki.

– Panie Benedykcie, powinniście bardziej uważać na to, co mówicie – rzekła wzburzona. – Nie mówi się o… nich.

Parobek był odważniejszy.

– A tam, istnieją! Może kiedyś, dawno temu, ale nie teraz. Zginęli razem z „czarną śmiercią” dwieście lat temu. Oni, jak i większość innych. Byłem w górach wiele razy i nie widziałem tam żadnych ludzi ani ich siedzib.

A więc to były tylko fantazje, uspokoiła się Silje. Nareszcie będzie mogła przestać się nimi przejmować, przestać się ich obawiać. I pomyśleć tylko, że najadła się do syta, znów było jej ciepło i miała na sobie czyste i całe ubranie. Nie mogła powstrzymać radości.

– Jest mi tak dobrze! – westchnęła. – Myślę, że królestwo Boże nie może się z tym równać!

Wszyscy zaśmiali się wyrozumiale.

Pełnię szczęścia zmąciła jej myśl o zarazie i spojrzała zaniepokojona na Sol. Jak dużo czasu upłynie, zanim ta straszna choroba znów zaatakuje? Widziała wystarczająco dużo jej ofiar, by móc rozpoznać objawy. Mała wciąż jeszcze była ożywiona i radosna. Ale podczas posiłku jej oczy nabrały dziwnego wyrazu, a usta zaczęły nieco drżeć.

– Mama – powiedziała głosem pełnym skargi. – Mama!

Jedna z kobiet wzięła ją wtedy na kolana i kołysała, dopóki dziewczynka nie uspokoiła się.

– Jest taka mała, niedługo zapomni – powiedziała kobieta.

Później Silje musiała opowiedzieć o swej smutnej wędrówce i o wydarzeniach ostatniej doby. Nie usłyszała jednak ani słowa o tym, kim był człowiek, który jej pomógł. Zauważyła tylko, że kobiety wymieniły wymowne spojrzenia i usłyszała, jak jedna z nich wymamrotała coś jakby „miserere”, a parobek zwiesił głowę i uparcie wpatrywał się w podłogę, by ukryć wyraz twarzy.

Nagle wszyscy drgnęli. Usłyszeli dudnienie końskich kopyt i dźwięk broni.

– Żołnierze wójta! – zawołał Benedykt i wyjrzał na dziedziniec, gdzie zatrzymała się grupa jeźdźców. – Silje, czy to z nimi rozmawiałaś wczoraj? Na wzgórzu szubienic?

Zaczęło się zmierzchać, przez okno niewiele można było dostrzec, lecz mimo wszystko poczuła się pewnie.

– Nie, tych tutaj nie znam.

– Dobrze, nie musisz się więc ukrywać. Greto, zabierz jednak mniejsze dziecko! A najlepiej oboje.

Kobieta wraz z dziećmi zniknęła w izbie obok.

Benedykt wstał i szedł na spotkanie przybyłych. Pozostali nie ruszyli się z miejsc, starali się tylko usłyszeć wszystko, o czym będzie mowa.

Pozdrowił ich i zapytał, z jaką sprawą przybyli.

Dowódca wszedł po schodach.

– Czy nie widzieliście nikogo obcego tu we dworze, dziś w nocy lub za dnia?

– Nie, nie widzieliśmy. Kogo szukacie?

– To, do diabła, dobrze wiecie, Benedykcie Malarzu! Ten buntownik, Dyre syn Alva, grasował dziś w nocy ze swymi ludźmi. Spalił siedzibę jednego z ludzi króla. Chcemy z tym skończyć. Czy możemy przeszukać stajnię?

– Oczywiście, jeśli uważacie, że stare kobyły warte są oglądania. Ale nie przypuszczacie chyba, że ja…?

– Przypuszczacie? – parsknął dowódca i odwrócił się na pięcie.

Mężczyźni skierowali się do jednego z budynków. Najwyraźniej byli tam już wcześniej, szukając obcych koni.

Po chwili wyszli.

– A Heming Zabójca Wójta? – zapytał dowodzący.

– Nie widziałem go od wieków – odparł Benedykt tak przekonująco, że gdyby Silje nie wiedziała, jak było naprawdę, uwierzyłaby mu od razu.

– Tym lepiej dla ciebie.

Część żołnierzy przeszukiwała inne budynki. Sprawdzano, czy nie ukryto jakiegoś konia między bydłem. Wkrótce gotowi byli do odjazdu.

– Lepiej pilnuj się, Benedykcie! – krzyknął dowódca przez ramię. – To, że trochę powisisz pod sklepieniem kościoła, nie daje ci wolnego wstępu do nieba!

– Zakłócanie domowego spokoju również tego nie zapewnia! – odkrzyknął Benedykt.

A więc dowiedziała się, kim był mężczyzna w wilczej skórze. Dyre syn Alva… czy nie słyszała o nim już kiedyś? Największy w Trondelag wróg panowania Duńczyków. Wszyscy go chronili; niemożliwe więc, by został pojmany przez wójta.

Otwartej nienawiści w stosunku do króla nie było. Chłopów mało na ogół obchodziło, kto nimi rządzi. Kiedy przed piętnastoma laty region ten zajęli Szwedzi, dobrze przyjęto nowych panów. Kiedy zaś Szwedzi opuścili Trondelag, mieszkańcy bez zbytnich protestów przeszli pod panowanie Duńczyków. Wszystko jedno, Kopenhaga czy Sztokholm – leżały tak daleko. Rządami w kraju musieli zająć się inni. Jak długo chłopi mieli co jeść, było im obojętne, jak nazywa się król. Oni sprzeciwiali się tylko wysokim podatkom.

Zawsze jednak znalazła się grupa aktywnych buntowników. Najważniejszym spośród nich, najodważniejszym i najbardziej podziwianym był obecnie Dyre syn Alva.

Silje nigdy przedtem go nie widziała. Nie miała pojęcia ile ma lat i skąd pochodzi. Teraz przynajmniej wiedziała, jak wygląda. Nie, nie będzie tą, która go wyda! Nic dziwnego, że nikt nie chciał zdradzić jego imienia, gdy pytała.

A Heming… Poczuła ciepło wokół serca. Tak, był buntownikiem, to już odgadła. Benedykt najwyraźniej też stał po ich stronie.

A skoro tak, pewnie znowu zobaczy Heminga. Oczami wyobraźni ujrzała drwiący błysk w jego oczach, zawadiacki nos, usta, które zawsze wydawały się gotowe do śmiechu, i jasne włosy, lśniące w blasku księżyca…

Młode, niedoświadczone serce dziewczyny wypełniły nowe uczucia. To naturalne, że w zauroczeniu myślała wciąż o jego ujmującej powierzchowności. Wypełniło ją bezgraniczne uwielbienie właściwe tylko bardzo wczesnej młodości. Uwielbienie, które nakazuje przymykać oczy na wszystkie wady i błędy, a przypisuje wybranemu wymarzone przymioty i uczucia.

Ten dzień nie był dla Silje długi. We dworze wkrótce zapanował spokój. Kobiety poprosiły ją, by mogły zająć się dziećmi jeszcze jedną noc. Były takie życzliwe. Oczywiście zgodziła się.

Sądziła, że niełatwo będzie jej znów zasnąć, myliła się jednak.

Sny przychodziły i odchodziły. Silje cicho wzdychała, mięśnie rąk i nóg lekko jej drżały, jak gdyby usiłowała przed czymś umknąć.

Była w domu, leżała na zboczu, niedaleko dworu. Z oddali wyłaniała się „Kraina Mroku”. Ostre, postrzępione szczyty gór. Ukryte między nimi doliny. Złocistoczerwone niebo.

Coś wyłoniło się spośród wzgórz. Czarne postacie z szerokimi skrzydłami. Jej demony. Podświadomie, we śnie, usiłowała się bronić. Było ich kilka. Sześć, może osiem. Ale były niebezpieczne. Unosiły się w powietrzu, szukały. Wiedziała, że ich oczy już ją odnalazły, choć udawały, że jeszcze jej nie spostrzegły. Nagle zorientowała się, że jest naga. Nie miało to jednak znaczenia. Nikt poza duchami przepaści nie mógł tego zobaczyć. Ta świadomość przyniosła jej ulgę. Z rozkoszą wyciągnęła się w trawie. Dziwne zwidy były teraz bliżej. Serce zaczęło jej walić jak oszalałe. Zobaczyła je wyraźniej. Były nagie. To byli mężczyźni. Ich demoniczne twarze miały w sobie niezwykle sugestywną siłę przyciągania. Dłonie mieli zakończone długimi pazurami, tułowia na wpół ludzkie, na wpół zwierzęce. Tak, w wielu miejscach natura obdarzyła ich równie hojnie jak zwierzęta.

Widzieli ją i pożądali jej. Nigdy jednak nie zniżyli swego lotu tak, by znaleźć się przy niej. Zataczali w powietrzu niewielkie kręgi, jak gdyby coś ich powstrzymywało, jakby na coś czekali.

Ujrzała twarz jednego z nich. Choć groteskowo wykrzywiona, to jednak piękna, o czystych rysach. Twarz młodzieńca otoczona złotymi lokami. Z rogami jelenia.

Poznała go i zadrżała z radości, że znów go widzi. Lecz on też nie odważył się zejść na dół. Jego ciało od pasa w dół było ciałem jelenia, a zamiast ramion wyrastały mu ogromne skrzydła.

W pewnym sensie nie życzyła sobie, by był nagi; wzburzyło ją to. Uwielbiała tylko jego piękną twarz, nic więcej nie chciała, niczego więcej nie pragnęła.

Demony z szacunkiem rozsunęły się nieco.

Ponad „Krainą Cieni” uniosła się nowa postać, większa i groźniejsza od innych. Znieruchomiała na tle płonącego nieba. Choć zatrzymała się w oddali, we śnie Silje spostrzegła, kim ona jest. Poznała jego twarz. Kuszącą i odpychającą zarazem, z grymasem drapieżnika, pociągającą, pociągającą… Czarne spirale skręconych włosów opadały na czoło, pełne blasku oczy świeciły w jej kierunku.

Mimo że się starała, nie mogła jednak dojrzeć tułowia. Chciała go zobaczyć całego, lecz pozostawał w cieniu. Mogła tylko rozróżnić kontury, które przywodziły jej na myśl fauna, satyra…

Jej ciało było ciężkie i ospałe, oddychała głęboko, dziwnie podniecona. Poruszyła się powoli w trawie, podciągnęła lekko nogi, pełna obawy, przerażona, ale i zafascynowana.

Zamachał z wolna skrzydłami i przysunął się bliżej. Krzyknęła tak głośno, że się obudziła. Leżała w półśnie, chwytając głęboko powietrze, z uczuciem jednocześnie ulgi i zawodu, że sen przerwał się akurat w tym momencie. Poczuła, że ciało jej płonie w sposób, jakiego nigdy dotąd nie doświadczyła Była poruszona, wstrząśnięta. Usiłowała dłońmi zasłonić swój wstyd, lecz one tylko rozpaliły iskrę. Teraz nie było już odwrotu.

Wyczerpana opadła na łóżko, niemal bliska śmierci ze wstydu, że właśnie doznała uczucia wielkiego szczęścia. Tymczasem wszystko miało swoje naturalne wytłumaczenie. Po prostu Silje dorosła.

Kościół malowany teraz przez Benedykta należał do innej parafii. Malarz powiedział, że miejscową świątynię ozdobił już dawno temu. Każdy fragment sklepienia był dziełem jego rąk. Do sąsiedniej parafii, gdzie pracował nad wystrojem wnętrza tamtejszej kaplicy, nie było daleko. Późnym przedpołudniem zabrał Silje ze sobą. Pojechali wozem. Benedykt nie należał do rannych ptaszków. Jego sinoczerwony nos świadczył o tym, że wysoko sobie ceni radość płynącą z mocnych napitków. Silje była przekonana, że wszyscy bez trudu odgadną, co przeżyła tej nocy. O dziwo, wyglądało na to, że tylko jej się tak zdaje i nikt nie zauważył niczego szczególnego, bo rozmawiali z nią jak zwykle serdecznie i naturalnie.

Zdumiewające! Dla Silje ten moment zwrotny w jej życiu był tak poniżający, że chciała umrzeć. Do tego wszystkiego pożądała niewłaściwego mężczyzny. Przez cały czas, kiedy jechali wozem, Benedyktowi nie zamykały się usta. Powoził, trzymając w ręku lejce, i opowiadał Silje o swoich triumfach artysty, o wszystkich pięknych malowidłach, które wykonał. Głośno przeklinał księży reformacji za to, że kazali stare, wspaniałe dekoracje w kościołach pokryć wapnem, bo, jak twierdzili, część z nich była nieprzyzwoita.

– Nieprzyzwoita! – parsknął. – Nie ma nic nieprzyzwoitego w miłości, Silje. Wszystko jest naturalne i piękne. To myśli tych obłudnych starców są nieprzyzwoite.

Nieco ją to uspokoiło, choć jeszcze nic w pełni.

– Na szczęście są też rozsądni księża. W pewnym stopniu udało się im powstrzymać tę histerię czystości. Wzięli sobie do serca słowa Grzegorza „w obrazach będą czytać ci, którzy czytać nie umieją”. Tak należy rozumieć wartość sztuki sakralnej! Zobaczysz mojego anioła Sądu Ostatecznego. Ach, to arcydzieło! Heming był moim modelem.

Znów się zaczerwieniła.

– Tak, na pewno był doskonałym modelem – zamruczała.

Benedykt zaśmiał się.

– Na pewno nie duchowo. A ty może zechciałabyś pozować mi jako uwiedziona dziewica w obrazie Sądu Ostatecznego?

– Nie – odpowiedziała gwałtownie.

– Ależ dlaczego nie? Byłabyś doskonała z tymi cudownymi złotobrązowymi włosami. Oczywiście musiałabyś pozować bez odzienia.

– No nie, co też wy mówicie, panie!

Benedykt roześmiał się ponownie.

– Żartowałem tylko. Bo choć z pewnością masz duszę artysty, to jednak zbyt mało otwartą. Pruderyjne wychowanie – mruknął do siebie. Nie chciała tego słuchać. Demonstracyjnie złożyła ręce na kolanach i spuściła wzrok.

Gdyby nieco odwróciła głowę, zobaczyłaby góry. Nie spojrzała jednak na nie. Choć ją kusiły i przyciągały, dziś jeszcze bardziej niż zwykle. Być może te postacie były tam, na niebie? Być może ta największa z nich była…

– Czy to już ten kościół? – wykrzyknęła.

– Tak, ale to chyba nie powód, żebyś była taka przerażona?

– Nie. Ja tylko…

Nie dokończyła. Nie mogła opowiedzieć o swoich rojeniach. Z goryczą poczuła, że staje się mokra w najwstydliwszy sposób – tak, jak to się stało w nocy.

Powoli obeszła cały kościół uważając na rusztowania. Podziwiała dzieła Benedykta. W jednym z nich rozpoznała scenę biblijną. Czterech jeźdźców Apokalipsy. Tu oto wędrują tłumy ludzi dotkniętych zarazą. Tu zniszczenia wojny. A tu sama – śmierć. A tam… no tak, to właśnie Heming, anioł Sądu Ostatecznego. Nieco wystylizowany, ale to z pewnością on. Silje westchnęła z podziwem.

Głośno pochwaliła dzieło, a jej słowa płynęły ze szczerego serca.

Benedykt był zachwycony.

– Patrz, patrz – wołał z entuzjazmem, ciągnąc ją za sobą. – Co sądzisz o tym?

– Piękne – odpowiedziała Silje z wahaniem. – Ale dlaczego namalowaliście, panie, kobietę ubijającą masło? A za nią diabła?

Benedykt zachichotał.

– Zawsze chcą czegoś takiego. Muszą mieć trochę zabawy, księża i kościelni, i całe zgromadzenie.

– Ale ja nie rozumiem – powiedziała Silje z prostotą.

Ze zdziwienia otworzył usta.

– Chcesz powiedzieć, że… że nie rozumiesz symboliki? Nigdy nie widziałaś jak się ubija masło? Sama nigdy tego nie robiłaś?

– Ależ tak, ale…

W jednej chwili wielki rumieniec oblał jej policzki. Uciekła. Coś tak niegodziwego! Coś tak…

Benedykt wyglądał, jakby pożałował swych słów.

– Jesteś dla mnie zagadką, kochana, ogniokrwista dziewico. Tak, od razu widać, że masz gorącą krew. Może chciałabyś pomóc mi malować? – spytał w przypływie wielkoduszności spowodowanej jej pochwałami. – Możesz wypełnić ten ornament z gałązek winorośli. Malowałaś już kiedyś?

Nigdy jeszcze tego nie robiła, ale w żadnym wypadku nie chciała przepuścić takiej okazji.

Pokazał jej farby. Caput mortuum, czyli czerwień.

Sadza, czyli czerń; tej nie należy używać zbyt wiele, bo malowidło byłoby wówczas za smutne. I absolutnie nie wolno mieszać z innymi farbami. Wapienna biel, lazurowa zieleń, miedziowa, jasnobłękitna ultramaryna i żółta ochra – te kolory mogła łączyć, byle tylko nie zabrudziła jego farb.

Niepewnie ujęła pędzel. Kwadrans zajęło jej wypełnianie pierwszego listka, tak bardzo bała się, że wyjdzie poza linię. Potem poszło już szybciej. Żywo rozmawiali o sztuce. Benedykt, zawieszony pod dachem, pracował nad Adamem i Ewą, bardzo cnotliwie przyodzianymi w ogromne figowe liście, a Silje powoli posuwała się naprzód w swej pracy nad ornamentem. Nie wiedziała nic o sztuce; to Benedykt pouczał ją przez cały czas i czuł się w tej roli znakomicie.

– Nudzę cię? – zapytał nagle.

– Nie, nie! – odpowiedziała żywo. – To takie ciekawe, nigdy jeszcze o takich rzeczach nie słyszałam, nikt tak ze mną nie dyskutował.

Malarz uśmiechnął się leciutko, samymi kącikami ust. Dyskusja to raczej niewłaściwe określenie dla jego prawie nie ustającego monologu. Dzień miał się ku końcowi, kiedy zszedł na dół. Pracowali z takim przejęciem, że zapomnieli o jedzeniu.

– Patrzcie, patrzcie – powiedział z uznaniem. – Wiedziałem, że na pewno dasz sobie z tym radę. Udało ci się nawet ożywić te listki. Gdzie nauczyłaś się sztuki cieniowania?

– Nic o tym nie wiem – odparła nieco skrępowana, ale jednocześnie bardzo dumna z pochwały. – Próbowałam tylko wyobrazić sobie, jak wygląda liść.

– Jutro też musisz przyjść ze mną – rzekł z zapałem.

– Niech „ciotki” zajmą się dziećmi, to sprawi im tylko radość.

O Boże, jak bardzo polubiła tego starszego człowieka, którego poznała tak niedawno!

Najbardziej była mu wdzięczna za to, że pomógł jej znaleźć miejsce na ziemi. Silje, obcy ptak, który nie pasował do życia we dworze, odkryła teraz, że istnieje inny świat. Być może do tego właśnie świata należała?

Загрузка...