ROZDZIAŁ 19

– Dojechaliśmy – powiedziała Julie na widok tablicy z nazwą stanu Oklahoma.

– Widzę. – Rzucił jej rozbawione spojrzenie.

– No i? Gdzie chcesz wysiąść?

– Jedź dalej.

– Dalej? – zawołała oburzona. – Słuchaj no ty nędzny… nie zamierzam wieźć cię aż do Kolorado!

Niechcący udzieliła mu odpowiedzi na pytanie, jakie nie padło, wiedziała, dokąd się udaje.

– Ani myślę! – piekliła się Julie, nieświadoma, że właśnie przypieczętowała swój los. – Nie mogę!

Z westchnieniem myślał o oporze, jaki wywoła.

– Ależ tak, panno Mathison!

Jego pełen ironii spokój był kroplą, która przerwała tamę.

– Idź do diabła! – krzyknęła i zanim zdołał ją powstrzymać, gwałtownie skręciła w prawo. Zahamowała ostro, samochód skoczył na muldzie na poboczu.- Bierz auto! – prosiła. – Weź, tylko mnie zostaw. Nikt się nie dowie, że cię widziałam ani dokąd zmierzasz. Przysięgam!

Zack, aby powstrzymać jej wybuch, zażartował:

– Bohaterowie filmów właśnie tak przyrzekają. – Przez ramię obserwował mijające ich samochody. – Zawsze uważałem tę kwestię za idiotyczną.

– Nie jesteśmy w kinie!

– Ale zgodzisz się, że twoja obietnica brzmi niezbyt przekonująco -powiedział z uśmiechem – przyznaj, Julie.

Zdumiona, że próbuje z nią żartować, jakby byli przyjaciółmi, popatrzyła na niego z wściekłością. Wiedziała, że to on ma rację, ale nie powie mu tego.

– Chyba nie oczekujesz, że ci uwierzę – mówił dalej łagodniejszym tonem- iż nie masz mi za złe porwania i kradzieży samochodu, a potem, z wdzięczności, dotrzymasz złożonej pod przymusem obietnicy. Musiałbym zwariować, nie sądzisz?

– A ty nie spodziewaj się po mnie udziału w psychologicznych rozważaniach, tu chodzi o moje życie – wybuchnęła.

– Nie dziwię się, że się boisz, ale dopóki sama nie sprowokujesz niebezpieczeństwa, nic ci nie grozi.

Być może z powodu wyczerpania, a może tonu jego głosu i sposobu, w jaki patrzył jej w oczy, niemal uwierzyła.

– Nie chcę, by stała ci się krzywda – zapewniał – i nie stanie się, jak długo nie zrobisz niczego, co by ściągnęło na nas uwagę i zaalarmowało policję…

– Bo wtedy strzeliłbyś mi prosto w głowę – przerwała Julie z goryczą, uwalniając się spod jego uroku. – Bardzo krzepiące, panie Benedict, dziękuję.

Zack powstrzymał gniew i cierpliwie tłumaczył:

– Jeżeli gliniarze mnie dorwą, będą musieli zabić, bo nie zamierzam się poddać. Biorąc pod uwagę obywatelską gorliwość policjantów, wielce prawdopodobne, że podczas strzelaniny zostaniesz ranna, może nawet zginiesz. Nie chcę, by tak się stało, rozumiesz?

Wściekła, że daje się nabrać na gładkie, puste słówka bezwzględnego mordercy, Julie uwolniła wzrok z uwięzi jego spojrzenia i popatrzyła przed siebie.

– Czyżbyś zamierzał mnie przekonać, że jesteś sir Galahadem, a nie zdeprawowanym potworem?

– Nie o to chodzi – odparł poirytowany. Milczała. Zniecierpliwiony żachnął się.

– Przestań marudzić i patrz na drogę. Co innego mam teraz na głowie. Muszę znaleźć telefon, na pewno jest u wylotu którejś z tych dróg.

Słysząc ten twardy ton, Julie uświadomiła sobie lekkomyślność zignorowania jego „przyjaznych” gestów. Najwyraźniej rozgniewała go. Wjeżdżali z powrotem na szosę. Pomyślała, niestety poniewczasie, że powinna była próbować oszukać go, udać pogodzoną z perspektywą wspólnej jazdy. Patrzyła na płatki śniegu wirujące w świetle reflektorów i powoli zaczynała zbierać myśli, zastanawiać się nad możliwością wydostania się z kłopotliwej sytuacji.

Przecież może ją zmusić do jazdy aż do Kolorado! Znalezienie sposobu na pokrzyżowanie mu planów stawało się dla niej nie tylko koniecznością, było prawdziwym wyzwaniem. Powinna zachować zimną krew, opanować strach, powstrzymać ogarniającą ją wściekłość. Musi się udać! Przecież nie jest chowaną pod kloszem, rozpieszczoną panienką. Pierwsze jedenaście lat życia spędziła na ulicach Chicago i poradziła sobie! Postanowiła rozpatrzyć nieprzyjemną sytuację, jakby chodziło o przeżycia jednej z bohaterek jej ulubionych powieści przygodowych. Zawsze uważała zachowanie niektórych za wyjątkowo idiotycznie, jak jej teraz. Drażnić uzbrojonego porywacza! Sprytniejsza bohaterka zachowałaby się inaczej i na pewno znalazłaby sposób na uśpienie czujności Benedicta.

Gdyby się udało, jej szanse na ucieczkę i doprowadzenie do ujęcia groźnego przestępcy niepomiernie by wzrosły. Powinna udawać, że traktuje cały ten koszmar jak przygodę, że jest po stronie porywacza, a to wymagałoby z jej strony aktorskiego wręcz kunsztu. Ale co szkodziło spróbować.

Pomimo dużych wątpliwości, czy plan się powiedzie, Julie poczuła ogarniający ją spokój, determinację, odsunęła na bok obawy. Teraz mogła chłodno rozważyć sytuację. By jej nagła kapitulacja nie wzbudziła podejrzeń, odczekała chwilę, potem odetchnęła głęboko i, starając się, by jej głos brzmiał wystarczająco żałośnie, powiedziała:

– Panie Benedict – nawet udało jej się lekko uśmiechnąć – doceniam pana troskę o moje bezpieczeństwo, o to, by nie spotkała mnie krzywda. Nie zamierzałam być sarkastyczna, najzwyczajniej w świecie bałam się.

– A teraz już ci przeszło? – zapytał pełnym sceptycyzmu tonem.

– No cóż, chyba jeszcze trochę się boję – przyznała Julie – ale już nie tak bardzo.

– Mogę spytać, skąd ta nagła zmiana? O czym przed chwilą myślałaś?

– O książce – powiedziała, bo temat wydał jej się bezpieczny. -Przygodowej.

– Którą czytałaś? A może o tej, którą zamierzasz napisać?

Otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Uświadomiła sobie, że mimo woli podsunął jej pomysł.

– Zawsze marzyłam o napisaniu powieści przygodowej – improwizowała gorączkowo – i przyszło mi do głowy, że ta sytuacja dostarczy mi pierwszorzędnego materiału, i to z pierwszej ręki.

– Rozumiem.

Popatrzyła na niego ukradkiem – zaskakiwał ciepłem uśmiechu.

Ten szatan potrafiłby zaczarować węża, pomyślała. Przypomniała sobie ten uśmiech z czasów, gdy Zack słał go z ekranów kin całego kraju, przyprawiając o gorączkę żeńską część widowni.

– Jesteś bardzo odważną dziewczyną, Julie.

Powstrzymała się od rzucenia z irytacją, by mówił do niej „panno Mathison”.

– Tak naprawdę, jestem strasznym tchórzem, panie…

– Mam na imię Zack – przerwał jej, w chłodnym tonie wyczuła nawrót podejrzliwości.

– Masz całkowitą rację, Zack – zgodziła się pośpiesznie. – Powinniśmy mówić do siebie po imieniu, skoro najwyraźniej pozostaniemy razem przez…

– Jakiś czas – dokończył wykrętnie, a Julie uczyniła wręcz herkulesowy wysiłek, by ukryć rozczarowanie i wściekłość.

– Jakiś czas – zgodziła się obojętnym tonem. – Pewnie wystarczy mi na zebranie wstępnego materiału. – Zawahała się, zupełnie nie wiedziała, o co dalej pytać. – Czy mógłbyś mi trochę opowiedzieć, jak, tak naprawdę, wygląda życie w więzieniu? Garść informacji z pierwszej ręki przydałaby mi się przy pisaniu powieści.

– Czyżby?

Jego głos, pobrzmiewający ledwo wyczuwalną ironią, napawał ją przerażeniem. Nigdy dotąd nie znała kobiety ani mężczyzny, którzy tak wiele potrafiliby wyrazić drobnymi, trudnymi do uchwycenia zmianami tonu, nigdy nie słyszała podobnego głosu. Timbre jego głębokiego barytonu mógł ni stąd, ni zowąd przejść z uprzejmego, rozbawionego, w chłodny, ścinający krew. W odpowiedzi Julie energicznie kiwnęła głową. Jego sceptycyzmowi przeciwstawi swą energię i zdecydowanie.

– Z pewnością – odrzekła. Musi tylko przekonać go, że chwilowo grają w jednej drużynie, wtedy jego czujność osłabnie. – Słyszałam, że do więzień trafia wielu niewinnych ludzi. A jak było z tobą?

– Każdy skazany utrzymuje, że jest niewinny.

– To zrozumiałe, ale ty? – nalegała. Czekała na twierdzącą odpowiedź, mogłaby udać wtedy, że mu wierzy.

– Sędziowie przysięgli uznali mnie za winnego.

– Przysięgli już niejeden raz się pomylili.

– Dwunastu uczciwych, powszechnie szanowanych obywateli – odpowiedział głosem nagle zmrożonym nienawiścią – ogłosiło, że jestem winny.

– Jestem pewna, że starali się zachować obiektywizm.

– Bzdura! – powiedział z taką furią, że dłonie Julie, pod naporem nowej fali strachu, mocniej zacisnęły się na kierownicy. – Byłem sławny i bogaty, za to mnie skazali! – warknął. – Obserwowałem ich twarze i im donośniej prokurator grzmiał o mojej uprzywilejowanej pozycji w społeczeństwie i upadku obyczajów w Hollywood, tym mocniejsza żądza krwi budziła się w przysięgłych. Ta cała przeklęta, świętoszkowata banda świetnie wiedziała o istnieniu poważnych wątpliwości, czy to ja byłem sprawcą zbrodni, dlatego nie orzekli kary śmierci. Za dużo naoglądali się Perry'ego Masona i uznali, że jeżeli nie byłbym winny, potrafiłbym wskazać prawdziwego mordercę.

Julie poczuła, jak wilgotnieją jej dłonie – wybuch wściekłości Zacka po raz kolejny przeraził ją. Zrozumiała, jak ważne jest, by uwierzył w szczerość okazanego mu współczucia.

– Ale byłeś niewinny, prawda? Po prostu nie potrafiłeś wskazać innego podejrzanego – mówiła drżącym głosem.

– Czy to zmieniłoby coś? – rzucił szorstko.

– Dla mnie tak.

Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, a potem jego głos znów zabrzmiał wzruszającą łagodnością:

– Jeżeli rzeczywiście to coś dla ciebie znaczy, nie zabiłem żony.

Kłamie, z pewnością kłamie, pomyślała.

– Wierzę ci – usłyszała własny głos. I żeby go do reszty przekonać, dodała: – Skoro jesteś niewinny, miałeś prawo do ucieczki.

Milczał. Przez chwilę niemal czuła, jak wzrokiem bada każdy szczegół jej twarzy, potem powiedział krótko:

– Minęliśmy tablicę informującą o telefonie. Jak zobaczysz budkę, zatrzymaj się.

– Dobrze.

Telefon stał przy drodze i Julie zaparkowała w zatoczce obok. Patrzyła w boczne lusterko w nadziei ujrzenia jakiejś ciężarówki czy innego samochodu, którego kierowcy mogłaby zwrócić na siebie uwagę. Ale na zaśnieżonej drodze ruch był niewielki. Na dźwięk głosu Zacka gwałtownie odwróciła się, akurat w chwili, gdy wyciągał ze stacyjki kluczyki.

– Wierzę, że jesteś przekonana o mojej niewinności i życzysz mi powodzenia – powiedział z ironicznym uśmiechem – a kluczyki wolę mieć w kieszeni, bo jestem bardzo ostrożnym człowiekiem.

Zaskoczyła ją szybkość własnej reakcji. Pokręciła głową i spokojnie odparła:

– Nie mam ci tego za złe.

Odpowiedział uśmiechem.

Wysiadł, ale rękę – groźne ostrzeżenie! – trzymał w kieszeni, także drzwi, te od strony pasażera, zostawił otwarte – z pewnością chciał ją widzieć, gdy będzie zajęty rozmową. Żadnych szans na ucieczkę, pomyślała, w razie czego nie uniknę kuli. Dobrze, nie wydostanę się z matni od razu, ale co szkodzi poczynić przygotowania. Zack ruszył w stronę budki, a wtedy ona, z całą potulnością, na jaką ją było stać, zawołała:

– Czy mogłabym wyjąć z torebki długopis i kartkę i jak ty będziesz zajęty rozmową, zrobić notatki do mojej książki? – Zanim zdążył zaprotestować, czego się obawiała, sięgnęła na tylne siedzenie. – Pisanie uspokaja moje nerwy – tłumaczyła – jak chcesz, możesz przeszukać torebkę. Przekonasz się, że nie ma tam zapasowych kluczyków ani broni. – Na dowód, że mówi prawdę, zademonstrowała mu otwartą torebkę. Rzucił jej zniecierpliwione, zatroskane spojrzenie, z którego wyczytała, że ani przez chwilę nie wierzył w historyjkę o pisaniu książki i tylko, dla świętego spokoju, udawał.

– Weź, co chcesz – powiedział obojętnie.

Odwrócił się do niej plecami, a wtedy wyjęła mały notatnik i długopis. Patrzyła, jak Benedict podchodzi do telefonu, podnosi słuchawkę i wrzuca monety, potem szybko napisała na trzech kartkach: WEZWAĆ POLICJĘ. ZOSTAŁAM PORWANA.

Kątem oka zauważyła, że Zack ją obserwuje. Zaczekała, aż zacznie rozmawiać, i wtedy z notatnika wyrwała kartki z alarmującą wiadomością, złożyła na pół i upchnęła do zewnętrznej przegródki torebki, aby, we właściwym momencie, wydobyć je bez trudu. Ponownie otworzyła notatnik i wpatrując się w niezapisane strony, rozpaczliwie starała się wymyślić sposób przekazania informacji komuś, kto mógłby jej pomóc. I nagle przyszedł jej do głowy doskonały pomysł: po upewnieniu się, że Zack jej nie obserwuje, wyciągnęła jedną z kartek, zawinęła w dziesięciodolarowy banknot i schowała do portfela.

Miała już gotowy plan i zaczynała go realizować. Świadomość podjęcia działań mogących wpłynąć na jej sytuację uspokajała, sprawiała, że wyzbyła się lęku. Swój spokój zawdzięczała jeszcze czemuś: instynktownie czuła, że Zachary Benedict mówił prawdę, rzeczywiście nie chce wyrządzić jej krzywdy.

Dlatego nie zastrzeli jej z zimną krwią. Gdyby teraz spróbowała uciekać, goniłby ją, ale pewnie nie strzelałby, no chyba żeby zatrzymywała jakiś przejeżdżający samochód. Droga była pusta i Julie nie widziała najmniejszego sensu w próbie ucieczki. Z łatwością dogoniłby ją. Nic by nie osiągnęła, tylko wzmogła jego czujność. Zrobi lepiej, jeżeli uda chęć współdziałania.

Zachary Benedict jest zbiegłym więźniem, to prawda, ale nie ma do czynienia z naiwną, łatwą do zastraszenia ofiarą! Przecież, dodawała sobie w myślach otuchy, już kiedyś musiała wykazywać się sprytem. Wtedy, kiedy on był rozpieszczanym, nastoletnim filmowym idolem, ona, kłamiąc i kradnąc, przetrwała na ulicy. Jeżeli tylko wykorzysta tamte doświadczenia, z pewnością potrafi stawić mu czoło. Dopóki nie straci głowy, ma szansę wyjść zwycięsko z tego starcia! Otworzyła notatnik i zaczęła gryzmolić przesłodzone uwagi na temat porywacza na wypadek, gdyby chciał sprawdzić, czym zajmowała się w czasie jego nieobecności. Po skończeniu jeszcze raz przeczytała:

Zachary Benedict ucieka z więzienia, do którego trafił po niesprawiedliwym wyroku, orzeczonym przez uprzedzonych do niego przysięgłych. Wydaje się mądrym, dobrym, serdecznym człowiekiem – ofiarą okoliczności. Wierzę w jego niewinność.

Pomyślała z niesmakiem, że te kilka linijek to najbardziej ckliwy tekst, jaki kiedykolwiek czytała. Z zamyślenia wyrwał ją widok Zacka wsiadającego do samochodu. Pośpiesznie zamknęła notatnik i wrzuciła do torebki.

– Dodzwoniłeś się wreszcie?

Na widok jej uśmiechu zmrużył oczy. Chyba przesadziłam z tym okazywaniem przyjacielskiej postawy, pomyślała.

– Nie. Facet jeszcze czeka, ale nie było go w pokoju. Za jakieś pół godziny spróbuję znowu. – Julie zastanawiała się właśnie, czy informacja może być dla niej przydatna, gdy on sięgnął po torebkę i wyjął notatnik. – Chyba mnie rozumiesz? – zapytał.

– Oczywiście. – Była gotowa zgodzić się na wszystko. Nie wiedziała, śmiać się czy płakać na widok jego zaskoczonej miny.

– No i co – niewinnie, szeroko otworzyła oczy – co o tym myślisz?

Zamknął notatnik i wrzucił do torebki.

– Myślę, że jesteś zbyt naiwna, by pozwolić ci samej poruszać się po tym świecie, jeżeli rzeczywiście wierzysz w to, co napisałaś.

– Jestem bardzo naiwna – zapewniła. Przekręciła kluczyk w stacyjce, wóz wytoczył się na drogę. Jeżeli za taką ją uważa, tym lepiej!

Загрузка...