14. Walter

Cały mój system buntował się coraz bardziej przeciwko nienormalnej sytuacji, a wysiłki Jeremy’ego zmierzające do uczynienia ze mnie członka pustelni, przypominały próbę hodowli pstrąga w kałuży lub Eskimosa w lodówce. Byłem jednak na tyle ostrożny, aby niczego nie dać po sobie poznać – Jeremiasz miał nade mną przewagę fizyczną, był panem sytuacji: on dostarczał pożywienia, organizował czas i doglądał mnie na każdym kroku. I nudził, nudził, nudził! Uwielbiał gawędy o świecie jego młodości, o kniejach, w których nie brakowało ptactwa, o rześkich strumieniach pełnych ryb.

– Dziś nasze lasy są głuche, wody przypominają roztwory chemiczne, a ludzie…

Miał, oczywiście, sporo racji, ale to jeszcze nie był powód, żebym musiał rezygnować ze swego trybu życia, z komfortu, nieustannego sprawdzania się w działaniu. Z kobiet. Z rozrywek… Nigdy dotąd nie uświadamiałem sobie, że brak gazety czy telewizji może być torturą, której nie osłabia stałe podnoszenie wydajności uprawy patatów.

– Chodźmy spać, Walterku, kto śpi, nie grzeszy – mawiał co wieczór mój pustelnik, a ja niezmiennie odpowiadałem:

– Wolałbym grzeszyć.

– Apage!

Sypiałem dobrze, aż za dobrze. Tak, że w końcu wydało mi się to podejrzane. Sądząc po karbach żłobionych na drzewie, upływał ósmy dzień pobytu na dachu, a moje obawy, że nie wszystko jest tak, jak twierdził pustelnik, zwiększyły się jeszcze bardziej. W zasadzie Jeremy nie pozwalał mi oddalać się od szałasu; pod różnymi pozorami udało mi się jednak zwiedzić cały dach. Długość Enklawy nie przekraczała kilkuset metrów, szerokość ograniczała się do kilkudziesięciu.

Tego dnia w pogoni za zabłąkaną kozą znalazłem się na nieznanej mi dotąd północno-wschodniej części dachu. Wśród piaszczystych wzgórków porośniętych rzadszą roślinnością znajdował się mały stawek, szczerze, mówiąc większa kałuża. Wystarczająca jednak, by móc się wykąpać. Zrzuciłem samodziałowy przyodziewek i już zamierzałem się opłukać, gdy nagle… We wczesnym dzieciństwie bona czytywała mi „Robinsona Crusoe”. Ta scena jako żywo była wyjęta z tamtej opowieści. Na piasku widać było wyraźnie odciśnięty ślad ludzkiej stopy. Jeden! Przy kolacji wspomniałem o tym Jeremiaszowi.

– Ślad stopy? To normalne, często się tam kąpię…

– Ale pan ma płaskostopie i nogę jak kajak! – nacisnąłem. – Ten odcisk był niewielki…

– No to może koza… albo wiatr tak ułożył piasek. Daję ci słowo: nie ma tu żadnych ludożerców.

Widziałem, że jest zakłopotany. Wzmocniło to moje wątpliwości i kiedy zadeptywał ognisko, szybko wylałem przygotowany dla mnie napój. Jeśli usypiał mnie, cwaniaczek, co noc, to teraz była okazja przekonać się, po co to robi? Udałem, że zapadam w sen. Zachrapałem. Jeremiasz pokręcił się jeszcze po gospodarstwie, umył zęby, powtórzył „Walter, Walter”, a upewniwszy się, że śpię, ruszył w stronę tajemniczego jeziorka. Odczekałem dobrą chwilę i pomaszerowałem za nim.

Skradanie się to głupia, poniżająca czynność, dobra może dla prywatnego detektywa, a nie dla człowieka interesu. Zwłaszcza, gdy wśród drzew mrok jest gęsty jak sadza i co chwila przed nosem wyrasta gałąź, pień lub kolczasty krzak. Szczęściem podśpiewujący pustelnik („Och, kobiety, co one mogą zrobić z nas!”) czynił tyle hałasu, że mogłem się posuwać nie zauważony. Droga nie była długa. Jeremy minął jeziorko i zatrzymał się przy wzgórku, parę metrów od krawędzi dachu. Widziałem wyraźnie jego przygarbioną sylwetkę na tle łuny wielkiego miasta. Wyjął z kieszeni coś, co przypominało latarkę. Rozległ się krótki pstryk, a potem miarowe buczenie; bryła wydmy drgnęła, piasek sypnął się jak po uruchomieniu elewatora, skrzypnął jakiś zamek, otworzyły się drzwi. Fala światła zalała polankę. Ledwie uskoczyłem w cień.

W prostokącie świetlnym stała smukła postać kobieca, powiem więcej – dziewczęca. Zanim mój pustelnik znikł we wnętrzu i znów wszystko ogarnęła ciemność, dobiegł mnie krótki dialog:

– Halo, kochanie, późno coś dzisiaj przychodzisz!

– Witaj, moja mała Piętaszko!

Загрузка...