31. Walter

Jakże inaczej wyglądał Jeremiasz, gdy wypchnięty przez Nakayamę wypłynąłem pośrodku stawu, obok ziemianki. Prorok ubrany był w śnieżnobiałą jedwabną szatę. Wyglądał jak Stwórca po fajrancie. Tylko drżące ręce i półprzytomne oczy kłóciły się z resztą dostojeństwa.

– Będziesz miał przyjemność być świadkiem, Walterze.

– Świadkiem czego? – ciągle wydawało mi się, że lada moment obudzę się i zniknie ten cały surrealizm. – Co chcesz zrobić?

– Już zrobiłem i nic nie może mi przeszkodzić, elektryczny impuls wprawił w ruch dzieło zniszczenia, nawet ja nie mógłbym go powstrzymać.

Nic nie powiedziałem. Wątpię zresztą, czy cokolwiek by do niego dotarło.

– Ileż nocy i dni, Walterze, spędziłem na medytacji. Ile razy zadawałem sobie pytanie, czy powinienem. I zawsze w końcu dochodziłem do wniosku, że muszę. Nie mogąc ocalić świata, musiałem go zniszczyć w najmniej bolesny sposób, zniszczyć tak, by pozostało na nim życie, a człowiek odrodził się w swoim lepszym wydaniu.

Nie pojmowałem do czego zmierza.

– Mógłbym ci pokazać wykresy, dane, fakty, obliczenia, Walterze. Wynika z nich niezbicie, że konflikt atomowy musi wybuchnąć w świecie w ciągu roku. Broń nuklearna znalazła się w rękach band terrorystów; rozbieżności między mocarstwami nabrzmiały do katastroficznych rozmiarów. A jeśliby nawet odwleczono wojnę, już rozpoczął się kryzys surowcowy, doszło do nie odwracalnej degrengolady moralnej. Stanęła na głowie sztuka, rozpadła się rodzina, ogłoszono śmierć Boga.

– Może to i prawda – zawołałem – ale pan nie ma prawa…

– Ja nie mam prawa? Owszem, mam. Moim prawem jest możliwość. Moja praktyczna wszechmoc, która sprawi, że jeszcze dziś ludzkość umrze! Chodź, popatrz.

Zbliżyliśmy się do krawędzi Enklawy… W dole, jak co dzień, miasto pulsowało na podobieństwo olbrzymiej wieloramiennej ośmiornicy. Zdawało mi się, że w jednym rozbłysku świadomości widzę tych wszystkich ludzi na dole, ludzi marnych, ludzi grzesznych, ludzi głupich, ale żywych…

– Nie wolno ci, Jeremy!

Wybuchnął śmiechem… Śmiał się histerycznie, stając na krawędzi okapu i rozpościerając dłonie nad potępionym światem. Skoczyłem ku niemu, pchnąłem. Nie krzyknął nawet, tylko jak wielki biały ptak poszybował ku ziemi…

Przepraszam! Skłamałem. Zobaczyłem to tylko oczami mojej wyobraźni. W istocie między mną a tym szatanem stanął Nakayama. Nakayama niczego nie odczuwający, a może tylko znakomicie skrywający swoje emocje pod maską etykiety. Parę metrów dalej przykucnął inny facet, którego nie znałem. Prawdopodobnie Daniel, o którym wspominał Bob.

– A wiesz, jak tego dokonałem? – krzyczał Jeremiasz. – Nie, nie musiałem rozłupywać skorupy ziemskiej czy przyciągać komety! Wzór wziąłem od naszego wspólnego przodka, Noego… Tylko zastosowałem go na opak…

– Nie powiesz chyba, że zamierzasz przywołać potop?

– Już go zrobiłem. Zaraz zejdziemy do ziemianki i tam z komunikatów radiowych i telewizyjnych, które za parę minut zaczną bombardować struchlałą ludzkość, dowiesz się o dwóch olbrzymich, ponad kilometrowej wysokości, wałach wodnych, które od Arktyki i Antarktyki, jak dwie wielkie gąbki zmazują ludzkość z powierzchni Ziemi.

– To jakiś absurd.

– Absurdy po ich udowodnieniu stają się prawami, drogi bracie. Mój ostatni wynalazek polegał na wykryciu pewnego rodzaju związków chemicznych przypominających żyjące organizmy, z tym, że o miliardy razy szybszych procesach życiowych. Związki te charakteryzują się błyskawicznym przekształceniem lodu w wodę bez zwiększania temperatury, i na długi czas uniemożliwiają jej ponowną krzepliwość… Zresztą zobacz… Piętaszka, której dotąd nie zauważyłem, podała mu naczynie z kostką lodu, w lodzie tkwił termometr wskazujący – 4°C. Za pomocą pipetki profesor upuścił na kostkę niewidzialną kropelkę preparatu. Kostka w mgnieniu oka zmieniła się w ciecz, a temperatura nie wzrosła ani o pół stopnia.

– Do diabła!

– Rozumiesz już, że dzięki kilkunastu rozmieszczonym przez moich ludzi pojemnikom, które po nadanym przeze mnie sygnale wybuchły jednocześnie na terenach podbiegunowych, lodowe masy zmieniły się już w bezmiar wód…

– To straszne! – wręcz brakowało mi słów, czułem się zmiażdżony tymi megalitrami lodowatej H2O.

– Kiedy ten wał przetoczy się przez świat, nie ocaleje nic… Ani statki, ani miasta, ani bunkry… Może paru mieszkańców Himalajów lub Andów… Później lustro wód ustali się na wysokości zaledwie paruset metrów ponad poziomem dotychczasowym, rozumiesz jednak, że pierwsza fala zmiecie wszystko… – urwał i jeszcze raz rzucił okiem na metropolię. – Biedacy, jeszcze nic nie wiedzą! Cierpliwości, cierpliwości…

– Zaraz, ale w takim razie my również zginiemy… – powiedziałem głosem ochrypłym.

– Wiem, co robię – roześmiał się Jeremiasz. – Nie bez powodu właśnie tu umieściłem moją Enklawę, moją arkę – zauważyłeś chyba, że mam w podziemiach komplet zwierząt domowych? Zbudowałem ją na dachu wieżowca w Wielkiej Depresji… Dookoła kotliny rozciągają się bardzo wysokie góry, jedyna droga prowadzi wąskim kanionem. Czoło fal rozbije się o te granitowe łańcuchy… A zatem poziom wody będzie wzrastał znacznie wolniej i w efekcie megablok się ostanie. I tak staniemy się wysepką. Taką samą wysepką, o jakiej ci mówiłem podczas naszego pierwszego spotkania… Woda zatrzyma się dwa metry poniżej dachu (wyliczyłem wszystko bardzo dokładnie), ale musiałem zostawić pewną tolerancję… Mamy tu wszystko, aby przeżyć kilkanaście lat – ciągnął dalej jak w natchnieniu. – Potem, gdy woda z wolna opadnie, kiedy roślinność pokryje zniszczone miasta, pola i fabryki, kiedy rozłóż się ciała, a rzeki uformują nowe koryta, zejdziemy na dół tworzy wszystko na nowo… Nakayama będzie mym Jafetem, Daniel Semem, a ten czarny, który szczęśliwie spadł mi z nieba.

– Bob! – podpowiedziałem.

– Niech mu będzie Bob – Chamem… Nie planowałem tej rasy, ale być może KTOŚ za mnie dokonał korekty…

– A ja jaki otrzymam przydział?

– Możesz być, kim zechcesz.

– Zaraz, zaraz, ale mamy tu samych ojców – zauważyłem.

– Wymyśliłeś ojcorództwo?

– A ja? – zapytała Piętaszka.

– Ty?

– Jest ustalone, że pierwsze dziecko będę miała z Nakayamą – drugim synem będzie Mulat z Bobem, trzecie może być z tobą…

– Tak czy siak, Trzeci Świat znowu będzie w przewadze – usiłowałem zażartować, chociaż wcale nie było mi do śmiechu.

– Chwileczkę, ja też założę nowe stadło – powiedział pustelnik. – Poznaj moją nową… Hej, kobietko!

– Na progu ziemianki stanęła kolejna postać.

– Walter!

– Zuzia!…

– Państwo się znają? – zdziwił się Jeremiasz. – Tak czy siak, są to sprawy drugorzędne. Eksperyment jeszcze trwa. I przestań się martwić, Walterze. Śmierć jednego człowieka jest dramatem, śmierć miliardów tylko statystyką… Zamiast czekać, oprowadzę cię po mojej menażerii… Stworzyłem wspaniałe krzyżówki, które staną się przodkami uszlachetnionych gatunków… Mówię ci – lwy jarosze, ryby bez ości, płazy, które zamiast oślizgłej skóry będą miały puszyste futerko… Hej, ty mnie w ogóle nie słuchasz!

Rzeczywiście, nie słuchałem drania… Patrzyłem na Zuzię. W samodziałowej szacie, zgodnie z modą obowiązującą w Enklawie, i z zapłakaną twarzą wyglądała inaczej, niż kiedy widzieliśmy się ostatni raz. I wówczas ja, Walter, wielki Walter, niemy obserwator upadku tego wszystkiego, co było moim domem, moją treścią i moim opakowaniem, ja, cynik, hedonista i zaliczacz kobiet, zrozumiałem, że kocham tę małą, bezbronną dziewczynę, ten – co za głupie skojarzenia – mały kwiatek, ocalony w sercu pustyni po przejściu burzy piaskowej…

– Zuziu! – podbiegłem do niej… Cofnęła się. I gdy pokrywałem ją pocałunkami tak gorącymi, że mogłyby wypalić dziurę w tkaninie, poczułem, że nie przytula się do mej piersi jak dawniej, że pozostaje chłodna…

– Muszę ci coś powiedzieć, Walterze… Zdarzyła się pewna rzecz… Zmieniłam się. Bardzo proszę, nie gniewaj się na mnie, ale kiedy myślałam, że nie żyjesz, poznałam wspaniałego chłopaka, nazywa się Tim… jest policjantem.

– A żeby to szlag trafił.

– Słowo już stało się ciałem! – powiedział pustelnik, spoglądając na zegarek.

– Amen – dorzucił Japończyk.

– Bandyci! – wyrzuciłem z siebie. – Łotry! Nawet w Sodomie i Gomorze zadano sobie trud, by wyszukać sprawiedliwych.

– Ja ich znalazłem – przerwał miękko. – Popatrz! – Tu wskazał na podłużny kształt, podobny do cygara, unoszący się nad pasmem wzgórz – to mój sterowiec a w nim nasiona przyszłego ludu – ojcowie jutrzejszych Einsteinów i Koperników, Szekspirów i Molierów…

– Napoleonów i Hitlerów – dorzuciłem cierpko.

– Nie przewiduję. Nie będzie wojen, nie będzie broni… Tu na Enklawie będziemy się tak krzyżować, aby powstała kiedyś jedna rasa wywodząca się ze wszystkich. Potomstwo zaplanujemy genetycznie. A później będziemy rozmnażać się zgodnie z zapotrzebowaniem. Według popytu będą rodzili się głupi bądź mądrzy, umysłowi lub fizyczni… Wyhodujemy takie gatunki roślin, które będą owocować bez uprawy, praca stanie się zbędna, zadbamy też, aby nasze dzieci nie poznały nigdy takich pojęć, jak dobro i zło, historia czy wolna wola.

– Nowy, wspaniały świat – powiedział z przekonaniem Daniel.

W duchu, mimo całego zdruzgotania, zacząłem się śmiać. Zacząłem się śmiać, ponieważ oczami wyobraźni widziałem już wszystko tak, jak niewątpliwie będzie… Widziałem, jak pokolenie dzieci obali kanony ojców, podepcze ustanowione reguły i normy, wymyśli własnych świętych i uparcie będzie popełniać stare błędy pod nowymi etykietkami. Jak prędko wnuki Jeremiasza i Daniela porzucą raj i jego zasady, zaczną szukać na własną rękę drzew Wiadomości Dobrego i Złego, jak pojawi się wśród nich pierwszy Kain, pierwszy Ezaw, pierwszy Złoty Cielec… Jak rozejdą się po kontynentach, pomieszają języki, zetkną się z niedobitkami ludzkości przetrwałej wśród szczytów i stworzą nowe cywilizacje, nowe systemy i religie. Jak wyrojeni z gór barbarzyńcy zniszczą stworzone w trudzie pałace i systemy irygacyjne. Jak zrodzi się ciemnota i nietolerancja. Jak wśród ogólnie brązowych znajdą się bardziej brązowi. Jak pojawią się pierwsi, którzy wymyślą maczugę, i pierwsi, którzy oddadzą życie za innych. Jak dzieci Nakayamy zetrą się z dziećmi Daniela, a prawnuki Boba być może uczynią niewolnikami potomków Jeremiasza… I jak trwać to będzie znowu setki tysięcy lat, aż do chwili, kiedy w gigantycznej metropolii na szczycie jakiegoś wieżowca natchniony wariat, morderca i filantrop zarazem, wybuduje sobie nową Enklawę…

– Nie gniewaj się, Walter, ale… – przecina me myśli głos Zuzanny.

– Nie gniewam się. Zapomnisz o tym facecie, on wkrótce umrze…

– Nie, czuję mym sercem, że jest na tym sterowcu… Jest wśród wybranych… Znajdzie się wśród nowego ludu! – mówi dziewczyna.

Cholerny sterowiec. Jest już coraz bliżej… A gdyby tak nie czekać? Skoczyć w dół…

Z ziemianki cały czas dobiega jazgotliwy zgiełk radia. I nagle muzyka się urywa. Wszyscy nieruchomiejemy… Cisza… Sekunda, dwie… Jest! Z głośnika zaczyna dobywać się dramatyczny głos spikera:

– Uwaga, uwaga! Nadajemy komunikat specjalny…

Загрузка...