Operacja Herod

Kiedy zobaczył łódkę, była tylko małą kreseczką na czystej tafli jeziora. Zmarszczył brwi. Któż zamierzał składać mu wizytę na odludziu? Dusza policjanta, która niezupełnie dała się przenieść na emeryturę, podpowiadała mu, że nieproszony gość zawsze oznacza kłopoty. Ronald Baxter odłożył wędkę i poszukał wzrokiem sztucera, z którym nie rozstawał się od czasu, kiedy przed paru miesiącami przeszedł mu przez ścieżkę dorodny grizzly. Przez celownik optyczny popatrzył na wiosłującego, te płomienno rude włosy… Brian? Czego może chcieć od niego Brian Murphy, że pofatygował się aż dwa tysiące mil od Chicago? Ostatnim razem widzieli się na pogrzebie Marka, później Brian odezwał się tylko raz, z życzeniami noworocznymi. Co przygnało go teraz? Baxter zszedł na pomost i czekał. Umilkły żaby, a niebo przybrało kolor dekoracji do „Studium w szkarłacie”.

Murphy zmienił się bardzo przez te kilka lat. Schudł, a z workami pod oczyma i bladą, niegoloną od paru dni twarzą, wyglądał na starszego o dobrą dychę, niż by to wynikało z jego metryki. Uścisnął Ronalda i ruszył za nim w stronę chaty z bali, rozglądając się, jakby obawiał się, że ktoś może ich śledzić. Wyglądał jak ktoś pilnie potrzebujący pomocy.

– Tylko nie mów chłopcze, że wpakowałeś się w jakieś tarapaty? – odezwał się Baxter, gdy już znaleźli się w środku chałupy.

Murphy potrząsnął ramionami, niczym człowiek pragnący zrzucić niewidzialny ciężar.

– Nie wiem dokładnie, w co się wpakowałem – odrzekł. – Ale to dłuższa historia.

– Mów, chociaż nie bardzo wiem, w czym może ci pomoc emerytowany gliniarz ze sztywnym kolanem – powiedział stary policjant, wyciągając puszki piwa z lodówki.

– Czy kiedykolwiek zastanawiał się pan, że śmierć Marka mogła nie być przypadkowa? – zaczął po przełknięciu pierwszego łyka.

Ronald zamyślił się. Ongiś sam głowił się nad tym miesiącami. Nigdy nie znaleziono kierowcy, który potrącił jego syna. Jednak poza tym incydent wyglądał na normalny wypadek. Mark nie miał wrogów, był dobrym studentem i typowym molem książkowym. Nie dorobił się nawet stałej dziewczyny. Oczywiście Baxter rozważał możliwość zemsty któregoś z wielu kryminalistów, jakich sam posłał za kraty. Ale nie miał na to najmniejszych dowodów.

– Masz jakieś podejrzenia? – spytał chrapliwie Briana. – Mark wyznał ci coś przed śmiercią?

– Nie, nie. Jak pan wie, po pierwszym roku studiów przeniosłem się z biologii na medycynę w Michigan i nasze kontakty osłabły. Moje podejrzenia wynikają z innych powodów. Dwa lata temu, w czerwcu, przebywaliśmy z Markiem na zjeździe młodych biologów w Vancouver. Kilkudziesięciu wybijających się studentów ze Stanów, Meksyku i Kanady. Razem z Markiem zaprzyjaźniliśmy się szczególnie z trójką z nich. Zapamiętałem ich nazwiska – Dolores Mendoza z Meksyku, Tom Hill z Toronto i Bob Shimanski z Coloumbia Universtity… Po wypadku Marka pomyślałem sobie, że wypadałoby ich zawiadomić. Ale wysłane listy wróciły do mnie bez odpowiedzi. Próbowałem więc skontaktować się z nimi telefonicznie. Na próżno. Cała trójka nie żyła.

– Co powiedziałeś?! – Ronald omal nie wypuścił puszki z rąk.

– Wszystko rozegrało się ciągu trzech miesięcy. Dolores utonęła podczas wakacji w Acapulco, Tom rozbił się swoim samochodem pod Ottawą, a Bob Shimansky popełnił samobójstwo, wyskakując z tarasu widokowego Trade World Center. Początkowo uznałem to tylko za dość niezwykły zbieg okoliczności. Jednak coś nie dawało mi spać. Gdzieś pół roku później, przy pomocy Internetu zacząłem sprawdzać, czy nie zdarzyło się więcej podobnych nieszczęśliwych wypadków?

– No i?

– Rezultat przerósł moje najgorsze oczekiwania – w ciągu ostatniego roku tylko w USA straciło życie pięćdziesięciu ośmiu obiecujących studentów biologii. Wypadki, samobójstwa, czasem zabłąkana kula podczas ulicznej strzelaniny, raz ukąszenie węża, parę razy przedawkowanie narkotyków, przez ludzi, którzy nigdy się nie narkotyzowali. A dwójka młodych biologów z Bostonu w ogóle zaginęła bez wieści.

Ronald zapalił papierosa, widać było, że opowiadanie zrobiło na nim wrażenie, Brian zaś kontynuował swą relację.

– Szukałem dalej, zauważając z osłupieniem, że zjawisko przypadkowych zgonów wśród studentów ma zasięg światowy. Znalazłem kilkanaście podobnych tragedii zarejestrowanych w Europie Zachodniej, dwa w Polsce, cztery w Moskwie. Sami biolodzy! Czyżby przeklęty fakultet? Dla porównania, w tym samym czasie wśród studentów literatury angielskiej zdarzyło się jedynie pięć zgonów i żaden nie był aż tak tajemniczy.

– Podzieliłeś się z kimś tymi refleksjami?

– Nie. Najpierw nie chciałem narazić się na śmieszność, a od pewnego momentu zacząłem się bać. O siebie. Moje obawy wzrosły, kiedy dokonałem pewnej operacji komputerowej. Zebrałem maksimum informacji o każdym denacie i próbowałem ustalić ich cechy wspólne. – Tu na moment zawiesił głos i popatrzył na Baxtera. – Poza studiowaną biologią wszystko ich różniło: rasa, płeć, pochodzenie, nawet wiek, najmłodszy był szesnastoletnim geniuszem, najstarszy, liczącym trzydzieści jeden lat „wiecznym studentem”. W końcu jednak znalazłem coś, co ich łączyło. Hobby! Wszyscy ze zmarłych byli namiętnymi fanami science fiction! Członkami klubów, częstymi gośćmi bibliotek, bywalcami konwentów… – Na bladej twarzy Briana pojawiły się rumieńce, coraz bardziej ponosiła go opowiadana historia.

Ronald nie komentował, ale w głębi serca odczuwał smutek. Biedny chłopak, najwyraźniej stracił kontakt z rzeczywistością. Murphy musiał wyczuć obawy Baxtera.

– Wiem, wiem, że moje hipotezy przypominają rojenia wariata – rzekł. – Jednak postanowiłem sprawdzić też ten trop. I znalazłem coś jeszcze dziwniejszego. Otóż, Mark w dniu swej śmierci czytał książkę „Nadchodzą” Herberta Queena. Tę samą powieść zabrała ze sobą do Acapulco Dolores Mendoza. I nie ona jedna! Udało mi się też ustalić, że pierwsze „wypadki” wśród studentów amerykańskich zaczęły się w kwietniu, bezpośrednio po pojawieniu się tej powieści na rynku. W pozostałych krajach również żaden zgon nie zdarzył się przed wydaniem powieści. Postanowiłem ją przeczytać. I wówczas okazało się, że dzieło to zostało kompletnie wykupione i nie mają go w żadnej bibliotece. Uwierzy pan, wszystkie egzemplarze poginęły. Zdobyłem ją dopiero u prywatnego kolekcjonera.

– Mam nadzieję, że na ciebie żadna klątwa nie działała – w głosie Ronalda zabrzmiała delikatna ironia.

– Na razie chyba nie. Powiem więcej, pierwsze dwieście stron zabójczego arcydzieła bardzo mnie rozczarowało. Pomysł jest mniej więcej taki: W stronę Ziemi nadciąga inwazja z kosmosu. W szeregach ludzkości działa od lat potężna, tajna armia Obcych, przygotowujących teren. Flotylla inwazyjna ma przybyć za parę lat…

– Wydano całe setki podobnych bzdur – skrzywił się Baxter.

– Toteż czytałem rzecz z rosnącym znużeniem. Aż do momentu, kiedy nasze satelity zwiadowcze wykrywają flotyllę i na Ziemi wybucha panika. Potęgują ją akty dywersji uniemożliwiające skutecznie obronę. Dla ludzi staje się jasne, że Obcy są wśród nas, ale nie można ich rozpoznać ani zwalczyć. I wtedy grupa młodych biologów przypadkiem odkrywa, że pewien ogólnodostępny preparat, nieszkodliwy dla Ziemian, może być zabójczy dla Obcych. Następuje zwrot w akcji, dekonspiracja agentów, wreszcie rezygnacja z inwazji.

– Nie powiesz chyba, że uwierzyłeś w taką bajeczkę?

– Długo nie wierzyłem, dla świętego spokoju postanowiłem jednak porozumieć się z autorem książki. W tym celu zadzwoniłem do agentki literackiej Herberta Queena, niejakiej Lizy Stein. Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby, nie zdradzając swojego nazwiska, przedstawić się jej jako Burt Conolly, dość znany krytyk literacki z redakcji „Chicago Globe”. Prawdopodobnie podświadomie chciałem zostać poważniej potraktowany przez pannę Lizę. Już pierwsza informacja, której mi udzieliła, była porażająca: Herbert Queen nie żył od paru dni. „Wypadek?” – domyśliłem się. „Nie, atak serca, wspomniano o tym w wiadomościach, a więcej napisały dzienniki Zachodniego Wybrzeża. Oczywiście, jeśli idzie o twórczość pan Queena, służę pełną informacją, panie redaktorze”. Mimo zaskoczenia udało mi się jeszcze dowiedzieć od niej, że amerykańska edycja „Nadchodzą” pojawiła się w marcu. W Kanadzie zainaugurowano sprzedaż w kwietniu, przekład na hiszpański pojawił się w czerwcu, podobnie było z niemieckim i polskim. W Moskwie zaczęto rozprowadzanie nakładu w lipcu. Szło rewelacyjnie. Tymczasem w sierpniu Queen nieoczekiwanie wstrzymał dalsze dodruki, twierdząc, że musi przeredagować dzieło. Miał zabrać się za to późną jesienią. Nie zdążył…

Ronald nie wyglądał na przekonanego. Historia była nazbyt nieprawdopodobna, hipotezy naciągane. Brian miał jednak argument dla starego sceptyka, wyciągnął wczorajszą gazetę. Czarne litery nekrologu biły wręcz w oczy „ Znakomity krytyk „Chicago Globe” Burt Conolly ginie porażony prądem podczas kąpieli…”


* * *

W wieloletniej karierze policjanta Baxter spotkał się z najróżniejszymi sprawami. Ta była absolutnie nieprawdopodobna. Jednak stary policjant nie zwykł lekceważyć żadnych dowodów. A te, które przedstawiał Brian, układały się w logiczną całość. W dodatku, jeśli hipoteza była prawdziwa… Do diabła! Kimkolwiek byli mordercy, mogli znajdować się wszędzie. Bez trudu wykupili książki na paru kontynentach. Bezlitośnie likwidowali wszystkich, którzy w momencie prawdziwej inwazji mogliby znaleźć sposób obrony. Młodych, zapalonych naukowców, pozbawionych uprzedzeń, jakie mają do fantastyki ich starsi koledzy. Murphy uważał, że mogło to być prewencyjne działanie przeciwnika, coś na wzór akcji Heroda przeciwko Niewiniątkom. Jeśli miał rację – cały gatunek ludzki znalazł się w śmiertelnym zagrożeniu. Dlatego też, kiedy Brian skończył opowieść i pytająco spojrzał na Ronalda, ten mruknął tylko:

– Pojadę z tobą, chłopcze. Jeśli nawet w tej historii kryje się promil prawdy, nie odpuszczę skubańcom, którzy zabili mi syna.

Skoro świt ruszyli w drogę, kierując się w stronę odległego o tysiące mil San Diego, gdzie mieściła się rezydencja Herberta Queena. Baxter wykluczył możliwość zwrócenia się o pomoc do władz. Po pierwsze, nikt by im nie uwierzył, a po drugie Obcy (jeśli w istocie to oni kryli się za aferą) zdusiliby śledztwo w zarodku.

– Gdy zdobędziemy jakieś mocniejsze dowody, spróbujemy zainteresować sprawą media – stwierdził.

– Uważa pan, że w pojedynkę, kiedy nie wiemy nic o przeciwniku, mamy szansę dowiedzieć się czegokolwiek? – pytał Brian

– Nawet mimo braku świadków i dowodów można wyciągać pewne wnioski. Po pierwsze wiemy, że Obcy (zakładając ich istnienie) skądkolwiek by pochodzili, nie są wszechmocni i wszechwiedzący…

– Fakt, my jeszcze żyjemy. Poza tym dość łatwo kupili wersję, że jestem Burtem Conolly i zlikwidowali jego zamiast mnie.

– Można ich unicestwić, ponieważ gdyby byli nieśmiertelni, nie zareagowaliby tak histerycznie na możliwość dekonspiracji. Nie są również bezcieleśni ani niewidzialni. Nie potrafią wnikać parapsychologicznie w nasze ciała. Bo przecież gdyby to potrafili, po prostu przejmowaliby kontrolę nad ciałami Ziemian zamiast ich likwidować…

– Ale dlaczego zakłada pan, że muszą przybierać ludzkie kształty?

– Kiedy spałeś, przejrzałem pliki z twego laptopa. Przy żadnym z zarejestrowanych zgonów nie ma nawet wzmianki o obecności w pobliżu ofiar jakichś dziwnych istot, cyborgów czy choćby zwierząt… Owszem świadkami katastrof czy samobójstw bywali niekiedy przechodnie, dzieci… – tu urwał. Prowadzący pickupa Brian popatrzył na Baxtera z zaskoczeniem.

– O co mu chodzi?

– Cholera! Zupełnie o tym zapomniałem… – mruczał były glina.

– O czym?

– Kiedy szukałem sprawcy śmierci Marka, zupełnie zlekceważyłem jedno z zeznań. Jakiś pijaczek upierał się, że kwadrans przed wypadkiem widział stojący w bocznej ulicznej chevrolet, za którego kierownicą siedziało mniej więcej dziewięcioletnie dziecko.

Brian hamuje gwałtownie. I jemu przypomina się, że jedynymi świadkami śmierci Dolores w Meksyku była gromadka dzieci. Również jakiś księgarz oskarżał kilkoro niedorostków o kradzież ostatnich egzemplarzy „Nadchodzą”. Murphy opowiada o tym Baxterowi, a ten prosi o zatrzymanie się przy najbliższym aparacie telefonicznym. Wykręca kierunkowy do Chicago. Ma szczęście, dyżur ma akurat jego stary kumpel, Jim Gross. Ronald, sprytnie zmieniając głos, przedstawia mu się jako Larry Glenn, gliniarz z Phoenix, stary towarzysz broni jeszcze z Wietnamu. Wprawdzie Gross ma już nieco przytępiony słuch, ale pamięć doskonałą.

– Słuchaj stary? – pyta Ronald charakterystycznym, skrzekliwym głosem Glenna. – Chodzi mi o szczegóły śmierci tego waszego dziennikarzyny, Conolly’ego. Podobno utonął we własnej łazience. Mieliśmy u nas w Arizonie podobny przypadek, żona pomogła mężowi przejść na tamten świat przy pomocy prądu podłączonego do wanny. Czy i u was istniała taka możliwość?

– Nic z tych rzeczy! – zaprzecza Jim. – W mieszkaniu nie było nikogo. Po prostu Conolly siedząc w wannie, jak idiota postanowił się ogolić, nie zauważając, że przetarł się kabel jego elektrycznej golarki.

– A może ktoś jeszcze miał klucze do jego apartamentu?

– Odpada! Wszystko było zaryglowane od wewnątrz, do tego kraty w oknach i zamurowane okienka piwniczne.

– Słowem mysz by się nie prześlizgnęła?

– Mysz może tak, na strychu znalazłem maleńki świetlik, ale z trudem przecisnęłoby się przez niego bardzo szczupłe dziecko:


* * *

Tego wieczoru w Chicago, gdy panna Liza Stein po powrocie z zebrania feministek nalewała sobie wieczornego drinka, zabrzęczał dzwonek do jej drzwi. Musiał przybyć ktoś z sąsiadów, bo portier z dołu nie anonsował żadnej wizyty. Otworzyła. Na progu stała parka na oko trzynastoletnich dzieciaków. Schludnie ubrani, wyglądali sympatycznie i rezolutnie.

– Chcieliśmy porozmawiać z panią, pani Stein – powiedział Chłopiec.

– To bardzo ważne. Dla pani – dodała Dziewczynka.

– Nie mam czasu – odparła opryskliwie Liza, myśląc o drinku i usiłowała zamknąć drzwi.

Chłopiec odepchnął ją z siłą Mike’a Tysona.

– Co robisz? – krzyknęła.

– Zamknij się, suko! – padło w odpowiedzi. – I siadaj na tyłku, jeśli nie chcesz, żeby cię naprawdę zabolało.

Osłupiała. Co gorsza, chwycił ją jakiś niespodziewany paraliż, nie mogła poruszyć ani ręką, ani nogą. Łudziła się, że to tylko koszmarny sen. Kim były te okropne szczeniaki? Zmaterializowanymi płodami wyobraźni Queena?

– Jesteśmy dziećmi – powiedziała Dziewczynka z wyraźnym obrzydzeniem wylewając nienapoczętego drinka do zlewu. – Dziećmi! – powtórzyła. – Tylko troszkę mądrzejszymi niż inne w naszym wieku. Jeśli będziesz z nami współpracować, nic ci się nie stanie.

– Chodzi nam o drobiazg – dorzucił Chłopak, niedbałym tonem zawodowego gangstera. – Musisz ogłosić, że przygotowujesz nową, pośmiertną wersję powieści „Nadchodzą”, według ostatnich zapisków Herberta Queena, pod tytułem „Już nadeszli”.

– O mój Boże! – jęknęła Liza, czując, że zsikała się w majtki.


* * *

Po trzech dniach jazdy non stop zatrzymali pickupa dwie przecznice od domu Herberta Queena, fantazyjnej krzyżówce średniowiecznego zamczyska z przeszklonym punktem sprzedaży hot-dogów. Zmierzchało i na malowniczym zboczu opadającym w stronę oceanu i mostu Coronado rozbłyskały tysiące świateł. Ronald zalecił Brianowi pozostanie w samochodzie. Sam zamierzał wybrać się na rekonesans. Murphy niechętnie pogodził się z rolą, ale na wszelki wypadek wyciągnął strzelbę z bagażnika.

Rezydencja pisarza sprawiała wrażenie niezamieszkałej. Wygaszone światła, spuszczone żaluzje, uschnięte kwiaty w ogrodzie. Wszędzie szalały cykady. Baxter obszedł całą posesję i naraz doleciał go plusk wody od strony willi przylegającej do posiadłości pisarza. Otworzył furtkę. Dwójka małolatów pluskająca się w basenie skierowała ku niemu swój wzrok. W ich kąpieli nie byłoby nic podejrzanego, gdyby nie brak świateł w całym domu i wywieszka „na sprzedaż” wisząca przed budynkiem. Każdy jednak może się kąpać, korzystając z nieobecności gospodarzy.

– Cześć, dzieciaki! – zagadnął Baxter, podchodząc bliżej.

– Dobry wieczór… – odparł grzecznie Chłopiec, pomagając wygramolić się z wody Dziewczynce.

Kąpali się nago i można było zauważyć, że proces dojrzewania jeszcze się u nich nie zaczął. Wyglądali zdrowo, normalnie, a mimo to Ronald poczuł, że jego puls gwałtownie przyśpiesza.

– Nie wiecie przypadkiem, czy ktoś teraz mieszka w domu Herberta Queena? – spytał, siląc się na maksymalnie swobodny ton.

– Chyba nikt… A kogo pan szuka? – spojrzenie chłopaka było czujne, świdrujące.

– Jego morderców – rzucił i natarł na nich ostro. – Czy to wasz dom? Możecie poprosić tu swoich rodziców? Myślał, że przestraszy szczeniaków. Bardzo się pomylił. Naraz przeniknął go ból, ostry jak trafienie porażającą pałką. Zdumiony zarejestrował bezwład swych mięśni. Zachwiał się. Widział rozszerzone źrenice dzieciaków, utkwione w nim niczym wyloty luf i przysiągłby, że słyszy gdzieś w głębi mózgu komendę: „Idź do basenu, do basenu…” Usłuchał, nie miał żadnej kontroli nad swym ciałem.

– A może najpierw go przesłuchamy? – zaproponowała półgłosem Dziewczynka.

– Przesłuchamy tego drugiego. Czuję, że jest tu gdzieś drugi – odparł Chłopiec. Impulsy atakujące mózg Ronalda wzmogły się – „Idź do basenu, do basenu…”

– A więc tak działają… – przemknęło przez głowę staremu policjantowi. Krawędź zbiornika była tuż tuż. – Zaraz mnie utopią! Cholera, czemu nie wziąłem ze sobą Briana?

Naraz gruchnął strzał. Z drzew posypało się listowie. Dzieciaki odwróciły głowy. Na skraju tarasu pojawił się Murphy, ściskając dubeltówkę. Idiota, strzelał na postrach!

– Celuj w nich! – wrzasnął Ronald. Atoli pod ciężarem skoncentrowanego spojrzenia bachorów młody mężczyzna upuścił broń. Jednak ten moment odwrócenia uwagi wystarczył Baxterowi, odzyskawszy władzę w rękach, wydobył spluwę…

– Nie! – wrzasnęły Dzieciaki, próbując sparaliżować go powtórnie. Za późno. Uderzenie pocisku cisnęło Chłopca do basenu, w którym woda niezwłocznie zabarwiła się jego krwią, trafiona w udo dziewczyna osunęła się obok trampoliny jak szmaciana lalka.

– O Boże, ty naprawdę zabiłeś tego szczeniaka! – jęknął Brian i zgięty w pół poszedł wymiotować w krzaki. Tymczasem Baxter klęknął przy dziewczynie, usiłując zatamować krwotok. Przeklinała go niskim głosem dobywającym się gdzieś z trzewi.

– Pieprzeni durnie! Nie macie z nami żadnych szans! Żadnych szans.

Znów próbowała go spętać spojrzeniem. Brakowało jej jednak sił, a kiedy narzucił jej ręcznik na twarz, cała moc się ulotniła. Była tylko ranną, bezradnie szlochającą dziesięciolatką. Ronald załadował ją do wozu. Wyłowione zwłoki Chłopaka umieścił w bagażniku. Zastanawiał się, czy Dziewczyna może telepatycznie ściągnąć im na kark pościg? Miał nadzieję, że nie. Gdyby łączyli się telepatycznie, czemu miałyby służyć leżące na stole telefony komórkowe? Tymczasem od strony głównej ulicy doleciało wycie syreny. Ktoś z sąsiadów wezwał policję. Trzeba było szybko się zmywać.


* * *

Nie zatrzymali się, dopóki nie dotarli na opuszczone rancho na pograniczu Nevady, które Ronald najwyraźniej znał z jakichś wcześniejszych eskapad. Mieli szczęście. Nikt ich nie ścigał. A przynajmniej nikt ich nie zatrzymał. Gdy rozwidniło się nieco, Brian przystąpił na stole w obszernym salonie do sekcji Chłopaka. Wyniki nie były obiecujące.

– Jak to, nic nie znalazłeś? – złościł się Ronald. – Kompletnie nic?

– Nie jestem biegłym patologiem, tylko studentem o niewielkiej praktyce, jednak w ciele denata nie znalazłem śladu żadnej pozaziemskiej istoty. To był normalny, dobrze odżywiony dziesięciolatek. Szczepiony na ospę. W dzieciństwie operowany na kolano. Krew zwyczajna, grupy 0, RH+. W żołądku niestrawiona pizza.

– A jego mózg?

– Również w normie. Może odrobinę większe podwzgórze odpowiadające za nerw wzroku. Poza tym nie znalazłem żadnych guzów, zmian tkanki, obecności obcej substancji. Jeśli jest w nim coś kosmicznego, to musi być równie nieuchwytne jak dusza.

Ronaldowi zrobiło się nieprzyjemnie. Czyżby uległ złudzeniu i w amoku zabił normalne dziecko? Postanowił zajrzeć do umieszczonej w sąsiedniej izbie Dziewczynki i spróbować z nią porozmawiać.

– Niech mnie pan uwolni – pisnęła spod szmaty, którą zawiązał jej oczy. – Jestem ranna, powinnam już dawno znaleźć się w szpitalu.

– Wiesz dobrze, że to niemożliwe, póki nam wszystkiego nie powiesz.

– Kiedy ja nic nie wiem, to Alex był jakiś inny… Ja jestem tylko jego małą, bezbronną siostrzyczką.

– Nie kłam – przerwał jej – wiem, do czego jesteś zdolna. Od kiedy Obcy jest w tobie?

– Nie wiem, o czym pan mówi, zawsze byłam taka, jaka jestem.

– Z nadzwyczajnymi zdolnościami do telepatii i z umysłem dojrzałego człowieka?

– Jestem po prostu troszkę zdolniejsza od innych – szepnęła rozbrajająco. – Pomyliliście się.

– Z kim w takim razie kontaktowaliście się przez telefony komórkowe?

– Rodzice nam dali.

– I to jest głos waszych rodziców? – Baxter włączył pocztę głosową. Zabrzmiał dziwny mechaniczny bas: „CA-211, CA-212, zgłoście się…”

– Nic więcej ci nie powiem! – Dziewczynka odwróciła się do niego plecami.


* * *

Wnioski nasuwały się wielce niepokojące. Jeśli 211 i 212 były numerami porządkowymi Obcych, to w samej Kalifornii musiało być ich parę setek. A w całych Stanach? A na świecie? Baxter przejrzał pamięć komórek. Ostatnie trzy rozmowy Dzieciaki odbyły z panną Stein. Do diabła! Czyżby agentka Herberta Queena też była kosmitką?! A może ktoś przejął kontrolę nad jej telefonem. Było to o tyle prawdopodobne, że na stronie internetowej Agencji Lizy Stein pojawił się tej nocy obszerny anons o kontynuacji powieści „Nadchodzą”. Porządkując papiery nieodżałowanego Queena natrafiła ponoć na prawie kompletną, drugą cześć bestsellera pod roboczym tytułem „Oni już tu są”.

– Co mamy o tym myśleć? – spytał Brian Ronalda, a ten odrzekł, iż jego zdaniem jest to dość fachowa przynęta, na którą ktoś chce ich złapać.


* * *

Biedna Liza Stein, mimo spełnienia żądań Dzieciaków nie odzyskała wolności. Daremnie próbowała wydostać się z domu. Za każdym razem zaraz za drzwiami napotykała któreś z tych okropnych dzieci. A samo wejrzenie ich przeraźliwie błękitnych oczu cofało ją do środka. Próbowała ich prosić, starała się być przymilną, na próżno. Jedyna odpowiedź, którą słyszała, brzmiała: „Proszę z nami współpracować, a będzie pani żyć”.

– A jeśli nie zechcę?

Wlepili w nią swoje ślepia. Ubezwłasnowolniona powlokła się do kuchni. Jej ręka pozbawiona autokontroli sama powędrowała do kurków z gazem. Dzieciaki odwróciły wzrok i parsknęły śmiechem.

– Po co ma ci się przydarzyć jakieś nieszczęście? Prawda?


* * *

Mimo braku porozumienia z Dziewczynką, samotni „obrońcy naszej planety” nie próżnowali. Baxterowi udało się porozmawiać z pewnym emerytowanym policjantem z Los Angeles, kolegą jeszcze z Akademii Policyjnej. Hugh Murdock o nic nie pytał i zgodził się pomóc. Efektem jego paru rozmów było ustalenie imion Dzieciaczków. Dwunastoletnie bliźniaki nazywały się Alex i Eva Graham. Urodzili się w słynnej klinice w San Femando w wyniku zapłodnienia in vitro. Zabiegu dokonała doktor Amy La Foret. Hugh zdołał jeszcze ustalić, że w ciągu roku pani doktor przyjęła około dwustu porodów będących efektem sztucznego zapłodnienia. Wnioski nasuwały się same.

– Chyba powinniśmy jak najszybciej porozmawiać z panią doktor – zawołał ożywiony nagłą nadzieją Brian.

– To będzie trudne – Ronald westchnął. – Amy La Foret nie żyje. Dziesięć lat temu popełniła samobójstwo. Przedawkowała środki nasenne. Ale dowiedziałem się jeszcze, że zanim dotarła do Kalifornii, pracowała w Nowym Yorku, wcześniej rok w Chicago, a zaczęła praktykę w Waszyngtonie…

– Rozumiem. Powinniśmy zatem szukać niebezpiecznych jedenastolatków w Nowym Jorku, dwunastolatków w Illinois, a trzynastolatków w Dystrykcie Columbia.

– Przede wszystkim Hugh musi zdobyć dla nas listę wszystkich dzieci, jakie ujrzały świat w Szpitalu San Femando przed dziesięciu laty.

Uzyskane informacje napełniły ich otuchą. Zobaczyli przynajmniej cień wroga. Ronald postanowił jeszcze raz przesłuchać Evę. Nie zamierzał jej torturować. Chciał tylko podać jej odrobinę burbona… Na rozluźnienie.

Dziewczynka nie spała. Słysząc kroki Baxtera, zażądała rozwiązania i odsłonięcia oczu.

– Wszystko zależy od ciebie. Ale najpierw wypij to. – Podsunął jej kubek. Wzdrygnęła się.

– Czuję alkohol. A mnie nie wolno pić alkoholu…

– To tylko kropelka na wzmocnienie. No pij!

Podniosła wrzask, dziko pluła i kopała. Mimo to Ronald czuł wręcz sadystyczną przyjemność, wlewając burbona przez jej zaciśnięte zęby. Naraz maleństwo ryknęło basem:

– Zabiliście mnie, zabiliście! – drobnym ciałem wstrząsnęły konwulsje, jeszcze chwila i znieruchomiało. Ronald zawołał Briana i obaj spróbowali reanimacji. Na próżno! Zanikł oddech, a serce nie biło. Nie pomógł masaż ani sztuczne oddychanie. Murphy był w wstrząśnięty. Baxter za to promieniał.

– Chłopcze! To przełomowy moment. Być może przypadkiem odkryliśmy to, czego tak się obawiali. Prosty środek, który specjalnie nie szkodząc ludziom, zabija klony obcych.

– Alkohol? – zaśmiał się Brian. – Od razu widać, że to musi być cywilizacja pozaziemska.

– Jednak to tłumaczy, dlaczego na swych agentów wybrali dzieci. Te raczej rzadko znajdują się w sytuacjach, w których muszą wypić…

– Zatem inwazja musi nastąpić, zanim dorosną!

– Bez wątpienia. Dlatego bierzmy się zaraz do roboty, Brian. Musimy szybko pochować ciała i pędzić do Kalifornii. Hugh dostarczy nam nazwiska pozostałych nastolatków, my poddamy paru z nich testowi alkoholowemu. Jeśli metoda się sprawdzi, ostrzeżemy społeczeństwo za pomocą mass mediów i oddamy się do dyspozycji władz.

Szybko uwinęli się ze wszystkim. Może za szybko! Brian zaniedbał sekcji zwłok, a gdy w półmroku zapadającego zmierzchu przysypywał piaskiem zimne ciało Evy, nie zwrócił uwagi na zaskakujące przebarwienie skóry. Nie wyczuł także powolnego, ale z każdą chwilą mocniejszego bicia serca.


* * *

Tym razem mieli pecha. Nie ujechali nawet trzydziestu mil od farmy, gdy zatrzymał ich patrol policji. Pech okazał się podwójny. Dowódca patrolu, sierżant Crebs, był niewątpliwie najgłupszym policjantem na zachód od Gór Skalistych. W ogóle nie dał im dojść do głosu. Wyrecytował formułkę o przysługujących im prawach.

– Znam swoje prawa. Sam byłem gliniarzem, kolego – zawołał Baxter.

– Wiem! – z miejsca ściął go Crebs. – Ale to nie zmienia waszej sytuacji. Jesteście podejrzani o uprowadzenie i przetrzymywanie rodzeństwa, Alexa i Evy Graham.

Mimo protestów skuto im ręce, wrzucono do samochodu policyjnego i skierowano się wprost na miejscowy posterunek. Ronald próbował jeszcze uzyskać zgodę na zatelefonowanie do Murdocka, ale sierżant skonfiskował im oba komórkowe aparaty. Należały wszak do porwanych.

– Sierżancie, proszę nas wysłuchać, tu chodzi o czas – gorączkował się Murphy, nie zważając na gesty mitygującego go Baxtera. – Nie ma pan pojęcia, jakie to ważne. Czy pan wie, o co idzie gra? Kim jest przeciwnik? Nie uwierzy pan, ale te śliczne dzieciątka to w istocie osobniki o niebywałych możliwościach telepatycznych. Potrafią zmusić człowieka do samobójstwa, do składania fałszywych zeznań. Stanowią zagrożenie dla całej naszej cywilizacji jako forpoczta przyszłej inwazji…

– Aha. Małe, zielone ludziki? – zaśmiał się Crebs. – Bardziej ciekawi mnie coście z nimi zrobili, chłopaki? Naturalnie możecie milczeć. Wkrótce i tak się dowiemy, nasz drugi patrol odnalazł już farmę, na której się dekowaliście.


* * *

Areszt był mały, ciasny i smrodliwy. Do skontaktowania się z Hughsem Murdockiem nie doszło. W osadzie przestały tego dnia działać zamiejscowe telefony. Komórki też ogłuchły. Brian czuł coraz większy niepokój. Strach wzmógł się jeszcze bardziej, gdy ujrzał na ulicy anielsko wyglądającego chłopczyka, gapiącego się w stronę ich celi. Zagadnięty strażnik wyjaśnił, że jest to Mike, syn tutejszej starej panny Ann Greenway. Ann urodziła go, gdy miała pięćdziesiąt pięć lat. Bez ojca! To była sensacja. Ronald spojrzał wymownie na Briana. Ten zagryzł usta. Po pół godzinie mogli zobaczyć, jak do Mike’a dołączył sympatyczny Murzynek, po następnych dwóch kwadransach zjawił się jeszcze jeden ich rówieśnik. Indagowany na ich temat sierżant stwierdził, że to nietutejsi.

– A czy mógłby pan sprawdzić, czy ich nazwiska znajdują się na liście porucznika Murdocka? Czy urodzili się w San Fernando? – prosił Ronald.

– Niczego nie będę sprawdzać, panie Baxter!

– Niech pan posłucha, sierżancie, a przynajmniej skojarzy fakty – nalegał były glina. – Czy to nie jest podejrzane? Głuchną telefony, milkną komórki, nietutejsze dzieci okrążają areszt.

Ale Crebs nie chciał ich słuchać. Promieniał. Właśnie otrzymał meldunek, że na farmie znaleziono ciała dwojga nieletnich ofiar. Posterunkowy Greg Henderson relacjonował mu na bieżąco przebieg akcji przez krótkofalówkę (ta jakoś działała), podczas gdy drugi z funkcjonariuszy, Matt Slump, zajmował się odgrzebywaniem ciał. Nie była to pierwsza ekshumacja w życiu Matta, toteż od razu zaskoczył go dziwny zapach. Nie przypominał woni rozkładu, raczej odór jakiegoś zwierzęcia.

– Chyba mamy tę dziewczynę – meldował Henderson. Naraz jego głos się zmienił. – O Boże, szefie, to się rusza… Nie!!! Dobiegający z drugiego planu krzyk Slumpa był przerażający. Policjant spodziewał się trafić na zwłoki Evy Graham, ale to, co ukazało się jego oczom…Ciało na znacznej powierzchni pokrywała łuska, a twarz, mimo że pozostały jeszcze dwa dziewczęce warkoczyki, wydłużyła się już w zębaty pysk gada…

– Przerwałeś mój sen, człowieku – zaryczał potwór ludzkim głosem.

Henderson rzucił się do ucieczki. Gonił go rozpaczliwy wrzask Slumpa i jakieś przerażające mlaśnięcia. Kryjąc się za samochodem, otworzył ogień. Ale kule najwyraźniej nie mogły zaszkodzić bestii. Zbliżała się. Policjant skoczył do wozu. Desperacko piłował rozrusznik. Motor krztusił się i gasł. W ostatniej chwili ruszył. Kiedy Greg odważył się wreszcie spojrzeć w lusterko, zobaczył za sobą jedynie tuman kurzu.

Na posterunku Murphy i Baxter obserwowali przez kraty miotającego się sierżanta. Najpierw wściekłego, potem coraz bardziej przerażonego, próbującego wezwać pomoc, ściągnąć posiłki.

– Cholera! – wrzasnął wreszcie do aresztantów. – Kogo wyście tam zakopali? Greg mówił, że to pół człowiek, pół potwór, i w dodatku rosnący w oczach. Pożarł mojego najlepszego funkcjonariusza, zagraża drugiemu. Co to znaczy? Mówcie! – ciężko dysząc, oparł się o kratę.

– Nie mam pojęcia – odparł Ronald. – Kiedy odjeżdżaliśmy, Eva nie żyła.

– Widocznie tylko nam się wydawało – nagła myśl wpadła do głowy Brianowi. – A jeśli alkohol wcale ich nie zabija? Tylko usypia. I uruchamia mechanizm przemiany. Uaktywnia uśpione chromosomy. Przyśpiesza metabolizm. W efekcie ludzki nosiciel Obcych przeobraża się we właściwą, dorosłą postać.

– O czym wy mówicie? O inwazji jaszczurów? – przerywa Crebs.

– Być może odkryliśmy ich plan na „godzinę zero” – tłumaczy Murphy. – W odpowiednim momencie każdy z Dzieciaków miał chlapnąć lufę i ujawnić się jako kosmiczny gad. A my niechcący przyśpieszyliśmy ten proces.

– Nic nie rozumiem! – bełkocze sierżant. – Mówcie lepiej, czym się zwalcza takie cholerstwo, gazem, ogniem? Tam są moi ludzie. Potwornie przerażeni… A wam co?

Nagła fala lęku dotarła i do aresztowanych. Poczuli ją równocześnie. Nie zwiastowała jednak zbliżania się potwora. To nadchodziły Dzieciaki. Na zewnątrz zgromadziła się już ich co najmniej dziesiątka. Mimo grubych murów, Brian i Ronald czuli hipnotyczny pierścień zaciskający się wokół ich głów.

– Sierżancie, proszę odsunąć się od okna, otworzyć celę i dać nam broń! – wrzasnął Ronald. – Albo wszyscy zginiemy!

Ale Crebs, niezdolny do jakiegokolwiek działania, zachowywał się jak pijany. Zataczając się, zrobił dwa kroki i nieprzytomny runął na podłogę. Z oczu, uszu i nosa płynęła mu krew. Ronald nie tracił czasu, przypadł do ziemi wysunął rękę przez kratę i dotarł do kluczy. Po chwili cela stała otworem i miał broń. Wręczył strzelbę Murphy’emu. Ten drżał cały. Ronald odbezpieczył broń, zaraz szczęknął też zamek dubeltówki. Naraz uświadomił sobie, że obaj z Murphym mierzą do siebie. Próbował odchylić rękę. Choć o cal. Nic. Palce same zacisnęły się na spustach…

Naraz z zewnątrz rozległo się wycie wozu policyjnego. To wracał Henderson. Może z posiłkami? Krąg hipnotyczny raptownie osłabł. Dziesiątka dzieciaków rozglądała się niepewnie po ulicy. Brian i Ronald dopadli okien. Musieli działać natychmiast. Otworzyli ogień! Coś krzyczało w Brianie:

– A jeśli to wszystko złudzenie, pomyłka, błąd? Jeśli te małolaty są niewinne?


* * *

W masakrze zginęło dziesięcioro dzieci i jeden z policjantów, usiłujący przeciwstawić się strzelaninie. Potem Brian i Ronald złożyli broń. Policjanci i przybyli wkrótce funkcjonariusze FBI z trudem zapobiegli ich linczowi przez wzburzonych mieszkańców. Prasę poinformowano o grupce szaleńców, którzy po dokonaniu rzezi zniknęli. Co naprawdę stało się z Barterem, Murphym i Hughiem Murdockiem, trudno dociec. Ich rodziny do tej pory nie otrzymały z Waszyngtonu żadnych wiadomości. Tymczasem w ciągu następnego roku na całym świecie zmarło na tajemniczą dziecięcą tężyczkę około siedmiu tysięcy dzieci. Dziwnym trafem wszystkie urodziły się wskutek zapłodnienia in vitro. Światowa Organizacja Zdrowia nadzorowała zabieranie ich ciał do badań na pewną bezludną wyspę u wybrzeży Brazylii. Później szerzyły się pogłoski o pojawieniu się na niej ogromnej ilości martwych jaszczurów. Ale jaka jest prawda i czy ma ona związek z gwałtownym wzrostem spożycia alkoholu, nawet w świecie wojującego islamu? Kto to wie? Może tylko autorzy science fiction należący do Agencji Lizy Stein. Ale i oni w tej sprawie trzymają gębę na kłódkę.

Загрузка...