Hobbysta

– Masz go?

– Na czwórce. Chwytak gotów?

– Gotów. Uważaj tylko, żeby nie zrobił żadnej sztuczki.

– Nic nie zrobi!

– Zostało nam 59 sekund.

– Wystarczy…

Nośnik wykonał półobrót, od celu polowania dzieliło go nie więcej niż piętnaście metrów. Pościg trwał już około kwadransa, ale dopiero teraz udało im się podejść tak blisko. Ścigany, mężczyzna koło trzydziestki, o ogorzałej twarzy, w mocno znoszonym skafandrze i elektromagnetycznych butach, przywarł u dolnego wspornika szesnastej gałęzi. Gdyby przed chwilą skręcił w prawo, mógłby zanurkować w kanał wentylacyjny, poszedł jednak w lewo i praktycznie stracił ostatnią możliwość ucieczki. Zresztą, i kanał okazałby się pułapką. Trzech komandosów – gałęźnych z drugiej jednostki, którzy przed pięcioma minutami wylądowali na szesnastce, czekało na niego cierpliwie przy komunikadzie.

– Uwaga, przełączam na program!

– Jest program!

Dowodzący TUP-er postępował rutyniarsko. Mając przestępcę jak na widelcu i mogąc rąbnąć go „z rękawa”, wolał jednak powierzyć rozgrywkę automatowi. Wiadomo, komputer w walce jest szybszy, wyprzedza ludzkie reakcje, a więc praktycznie nie można przed nim uciec. Ścigany chyba pojął beznadziejność swojej sytuacji, splótł bowiem ręce na piersiach w geście rezygnacji. Jasność i mrok! Paroksyzm destabilizacji wstrząsnął nośnikiem, a tablica kontrolna oszalała od sprzecznych impulsów. Wytrącony z kursu statek powietrzny wykonał zdumiewającą beczkę i jak kamień zaczął spadać w dół, wymijając cudem piętnastą i czternastą gałąź. Na szczęście młodszy TUP-er nie stracił zimnej krwi i po paru sekundach przerzucił na program sterowania ręcznego. Po kolejnej sekundzie wyprostował maszynę i znów przyjął kurs do góry.

– Bydlę użyło cyberłomu! – warknął dowódca.

– Czego? – zapytała posiniała ze strachu panienka z Konwentu Miejskiego, towarzysząca ekipie. (Po co, u licha, wsadzają do załóg takie dupeczki, zaraz pewnie zacznie wymiotować?).

– Cyberłomu – wyjaśnił w miarę spokojnie. – To małe, proste, przyjemne urządzenie, powodujące parosekundowy paraliż systemu komputerowego, a także bezapelacyjne zniszczenie ostatnich zapisów.

– Przecież takie urządzenia są zakazane. Dowódca zdusił śmiech.

– I owszem, dlatego ścigamy takich typów jak ten… „Hobbysta”! – dorzucił z pogardą. – Wróg publiczny numer jeden.

– Dochodzę do szesnastki – powiedział młodszy TUP-er.

– To bez znaczenia, wiesz przecież…

Na pulpicie zapłonęło trójbarwne światełko.

– Służba skończona, służba skończona… Over! Przejmujemy wasze zadanie, ERS przekaże program – powiedział głos z centrum.

– Weźcie zapis z matki, ścigany dysponuje cyberłomem, zniszczył naszą pamięć…

– Sporządźcie w tej sprawie faktogram.

– Okay. Wychodzę.

Zmienili kurs i ruszyli w górę pnia. Po chwili minęli snobistyczną siedemnastkę z jej tarasami i lokalami, następnie osiemnastkę „parkową”, dziewiętnastkę plaż, basenów i wreszcie dwudziestkę – gałąź wyłącznie dla największych szych i multiprofitowców. Wyżej rozciągało się już tylko niebo. Na wysokości dziewiętnastki minął ich nośnik ERT pilotowany przez starego Grooda, który przez najbliższą godzinę miał strzec spokoju i porządku Górnego pnia Numer 11. Natomiast ERS po skończonej służbie ochoczo pomknął w stronę głównej bazy TUP-u. Trade-Union-Police. Nieustraszonej policji związków zawodowych.

– A co się stanie z tym człowiekiem?! – zapytała panienka z KOM-u.

– Zajmie się nim ERT, jeśli wcześniej nasi piesi komandosi go nie dorwą. A to są chłopaki kompletnie bez poczucia humoru.

– Kiedy mają zmianę?

– Za kwadrans. Ale to im powinno wystarczyć. Była godzina 18.30, 5 maja 2188 roku.


* * *

Mart uśmiechnął się, widząc, co się stało z nośnikiem. Nie zamierzał jednak czekać na następny atak. Błyskawicznie zwolnił elektromagnesy butów i ześlizgnął się ze wspornika. Poleciał głową w dół. Gwałtownie zbliżyła się i zgęstniała gigantyczna pajęczyna miasta. Pnie pionowych alei, z których wyrastały obrotowe gałęzie ulic, obrośnięte owocami, czy jak kto woli listowiem mieszkań i punktów produkcji. A wszystko skąpane w słońcu i cieple. Nie opodal dalej, na wysokości czternastki rzucił magnetkotwę, która przyssała się do tworzywa pokrycia. (Oczywiście słowa elektromagnes używamy umownie; był to kompletnie nowy rodzaj tego urządzenia, przyciągający najrozmaitsze, ongiś rzekomo niemagnetyczne tworzywa). Gwałtownie poczęła wysuwać się linka przeciągnięta przez karabińczyk, z opóźniaczem wyhamowującym tempo spadania. Po dwustu metrach Mart znieruchomiał. Teraz mógł wyłączyć silniczek, który zwijając linę, wyciągnął go na dach czternastki. Uniwersnożem przeciął tworzywo pokrycia i warstwy izolacyjne. Potem rozchylił je tak, jak gdyby chciał wypatroszyć wieloryba. Wskoczył do wnętrza. Puszczone tworzywo opadło z lekkim plaśnięciem, po czym masa zabliźniła się sama. O metr obok znajdował się czujnik antyzłodziejski, Mart leciuteńko przygłuszył go cyberłomem. Potem szybko zdjął kombinezon, który po wywróceniu na drugą stronę dał się bez trudu przekształcić w torbę podróżną. Następnie uciekinier zdjął z szyi cyberłom, zzuł ciężkie elektromagnetyczne kalosze i wrzucił wszystko do środka torby, którą zapiął. Niespiesznie wyszedł na komunikadę. Bystrotrotem sunęli nieliczni pasażerowie. Dołączył do nich. Po pięciu minutach znalazł się przy alei pionowej. Podszedł do najbliższego pneumpostu. Wybrał numer przechowalni z jedenastej gałęzi piątego pnia i wystukał indywidualny kod bagażu. Po minucie jego zdeponowana walizka zjawiła się na miejscu, a zbędna torba podążyła do przechowalni. Z kieszeni wyciągnął jedną z doskonale podrobionych plakiet identyfikacyjnych. (Oj, trzeba chyba będzie sporządzić parę nowych), po czym wszedł do windobusu podążającego w górę. Każdy uciekinier pragnąc się ukryć, pojechałby do Korzeni lub Kretowisk. Ale nie Mart. Z rozmysłem wybrał siedemnastkę. Miał tam zresztą pewną sprawę do załatwienia.


* * *

W garderobie cumowniczej Liba spojrzała w lustro. Lustro w rewanżu spojrzało na nią. „Matka Boska Egipcjanka” – tak ochrzczono ją podczas pierwszego dnia pracy w KOM-ie. I przylgnęło. Rzeczywiście, miała urodę trochę cygańską. Podobała się mężczyznom. Mniej sobie samej. Puściwszy cześniki – cztery podobne do chrabąszczy grzebienio-wibratory – w swoje niezwykle bujne włosy, przymknęła, oczy i wróciła myślami do ostatniego rejsu. Jej pierwszego lotu akcyjnego.

Liba były niesłychanie dumna ze swojej pracy w KOM-ie. Załatwiła ją przez duże znajomości, nie bez pomocy Evy, dla której nie było rzeczy niemożliwych. Kochana Eva, nie uwierzy, kiedy jej opowie. To było straszne, ale jakże zajmujące. Naprawdę Libie się udało! Mieć pracę i to tak ciekawą, jak asystowanie operacyjnym grupom TUP-u. Zazdrościły jej tego wszystkie koleżanki. Ileż z nich byłoby szczęśliwymi mogąc tu pracować, choćby raz w miesiącu. Liba, z dwoma godzinami tygodniowo, należała do wyjątkowych szczęściar. Inna sprawa – wiele kobiet godziło się z bezrobociem. Mężczyźni znosili je gorzej. Na szczęście łatwiej też znajdowali zajęcie. Czy to w TUP-ie, czy w którejś ze służb nadzoru, w polityce lub showbiznesie.

Wyjątkowi farciarze znajdowali pracę w Programach Kosmicznych lub w służbie granicznej.

– Oto sukces tej cholernej ekonomii! – Libie ciągle przypominał się głos ojca, który zdenerwowany czymkolwiek, wsiadał na swego ulubionego konika i uspokajała go dopiero puszka solidnego syntetycznego piwa o niepowtarzalnym aromacie Pilsnera. Wyratowali go dwadzieścia lat temu, gdy automaty zastąpiły ostatnich barmanów. – I komu to przeszkadzało? – darł się stary Rynn.

Ano, przeszkadzało. Automatyczny barman był tańszy i sprawniejszy, bardziej nowoczesny. A społeczeństwo hołdujące zasadzie optymalizacji nie miało już wyboru. Kolejne rządy dochodziły do władzy pod hasłem skracania czasu pracy. Następnie je przelicytowywały. Na każdym kroku automaty okazywały się lepsze, tańsze, wydajniejsze. Opłacało się dawać ludziom zasiłki, byle tylko nic nie robili, nie utrudniali, nie psuli.

Jeżeli w ogóle zostało coś do roboty, należało to zawdzięczać politykom z ugrupowania „Bordowych”. Zorientowali się w porę, że całkowite pozbawienie człowieka zajęcia wpędza go w permanentny stres, wywołuje głębokie frustracje, zwiększa przestępczość bez powodu i choroby psychiczne. Toteż ustalono pewne robocze minimum, aby większość mogła być raz w tygodniu, miesiącu lub kwartale przydatna społecznie. I choć było z tym więcej kłopotu niż pożytku, konflikty zelżały. Ba, pozwolono również starym jajogłowcom bawić się w naukę, twórcom tworzyć, kompozytorom komponować, chociaż wiadomo, że osobniki nawet o talencie Rembrandta czy Mozarta przegrywają z byle maszyną typu GENIO.

Nie wszyscy się z tym godzili. Ale posiadacze pracy skrzętnie bronili jej ze wszystkich sił. Związki Zawodowe, chroniąc swych członków, powołały nawet policję (TUP), której zdaniem było tropienie wszystkich podejrzanych o pracę „na czarno” i surowe karanie sprawców. Oczywiście „na czarno” mogli pracować tylko maniacy, ponieważ konkurencja automatów czyniła taką działalność wręcz charytatywną.

Ale kryminaliści żerowali na snobach. I mimo, że pedikiurzystka – człowiek, pod względem sprawności miała się do automatu jak maczuga do lasera, wiele elegantek za cel stawiało sobie obchodzenie przepisów i korzystanie z usług tych niekonwencjonalnych amatorek. Konwencjonalnych też żyło parę (choćby dla KONWENTU KONWENTÓW), ale te znów były tak pioruńsko drogie, że nawet w rodzinie Miliardników portfel pocił się na samą myśl o takim wydatku.

Tymczasem do garderoby zajrzał Mennarr.

– Hej, maleństwo! – zawołał i wszedł bezceremonialnie. Liba poczuła gęsią skórkę. Nigdy nie potrafiła zrozumieć takich obleśnych typów, jak ten wiecznie spocony albinos. Jak można było być erotomanem w dobie rozkwitu technik holo i biowizji, gdzie cielesne obcowanie z fantomami mogło zadowolić najbardziej wyrafinowane gusty seksualne. Ponadto, jako dobrze sytuowany urzędnik TUP-u, Mennarr miał dość środków zarówno na wiwki, jak i dziwki.

Kiedy bezceremonialnie złapał ją za biust, wykonała półobrót i rzuciła lubieżnikiem o elastyczną ścianę.

– No, no, co tak mocno dzisiaj? – powiedział zaskoczony.

Kopnęła go w twarz, potem w podbrzusze, a kiedy zawył, wywaliła za drzwi.

– Czyś ty naprawdę zwariowała? – zawołał, umykając. Mennarr, rzecz jasna, należał do masochistów. Lubił brać w skórę. Istnieją jednak jakieś granice. W trakcie zadawania ciosów cześniki pospadały z głowy Liby i – ku największemu zdziwieniu dziewczyny – opadłszy na fotel, masowały same siebie. Zboczenie automatów, do tego już doszło?!

– Narry – zawołała po chwili – chodź tu!

Wszedł przygarbiony, gotowy do odparcia następnego ciosu.

– Słyszałeś o naszej dzisiejszej akcji?

– Śledziłem na monitorze.

– Co to był za człowiek? Ten, którego ścigaliśmy? Wzruszenie ramionami.

– Wybierz informogram, znasz przecież klucz do archiwum. To akurat nie podlega utajnieniu.

Wydruk nieco ją rozczarował. Niewiarygodne, że w dobie pełnej informacji można było równie mało dowiedzieć się o człowieku.

Mart (nazwisko nieznane) urodził się gdzieś na Pograniczu. Za Pograniczem przemawiała również sprawność fizyczna, nie do pomyślenia u ludzi z miasta. Wskazywały na to jego rysy i lekko śpiewny akcent. Musiał mieć około trzydziestu lat. Od pięciu lat poszukiwany był za rozmaite przestępstwa przeciw prawu pracy. Nie istniały żadne dane o jego dzieciństwie, wykształceniu. Po raz pierwszy niepokojące sygnały dotarły z czwartej metropolii przed pięcioma laty. Mart prowadził wówczas domokrążny warsztacik naprawczy wszystkiego. Reperował wiekowe budziki z XX-wieku i stare elektroniczne biowizory. Było to absolutnie zabronione. Stary sprzęt, z wyjątkiem egzemplarzy uznanych za muzealne, ulegał niszczeniu po określonym normami czasie użytkowania, niezależnie od tego, czy był w pełni sprawny, czy nie. Zatrzymywanie gratów było „przestępstwem przeciwko produkcji”. Tworzyło sytuacje kryzysogenne. Mart żerował na psychicznej ułomności ludzi, którzy mimo odpowiedniej edukacji przyzwyczajali się do starych sprzętów, nawet jeśli były już przestarzałe, zawodne i estetycznie obrzydliwe.

Szczególnie wredni bywali starcy, którzy ukrywali podczas dorocznych kontroli dawne wyroby, tłumacząc, że się zgubiły lub zniszczyły. A potem czekali na Marta lub jemu podobnych wyrzutków. Majsterkowicz był początkowo jedynie ostrzegany. Potem parokrotnie konfiskowano mu warsztacik. Wreszcie miarka się przebrała. Został ujęty i odstawiony do Ośrodka Reedukacji.

Liba miała niewielkie pojęcie o tym osnutym grozą obiekcie, na jego temat krążyły najfantastyczniejsze legendy. Często sprzeczne. Jedno było pewne; nikt po zabiegach nie wychodził z niego sobą. Patologiczni mordercy mogli potem niańczyć niemowlęta, wrogowie systemu występować w charakterze społecznych agitatorów.

Mart przetrzymał pierwszą serię. Co więcej, w trakcie terapii wykonał bliżej nieznany zabieg, który sprawił, że zaaplikowany program jeszcze go wzmocnił. Zamiast konformistą został zdeklarowanym buntownikiem. Potem uciekł i przez trzy lata nie zarejestrował go żaden czujnik. I dopiero teraz…

Liba zadawała sobie pytanie, dlaczego tak zainteresował ją ten człowiek? Widziała go przez krótką chwilę, on nawet nie mógł jej zobaczyć. A przecież interesował ją stokroć bardziej niż mdła zgraja funkcjonariuszy KOM-u czy nieokrzesani TUP-erzy. Dlaczego Mart się buntował? Czego naprawdę poszukiwał? Na wideogramach miała odtworzoną sylwetkę zbiega – nieruchomą i w ruchu, ubraną i nagą… Nie drażniła jej ani szrama na twarzy, ani niemodna dziś muskulatura. To był ktoś ciekawy.

– Jaka szkoda, że nigdy z nim nie porozmawiam! – westchnęła.


* * *

Grood nie krył wściekłości. Uciekinier przepadł. Wszystkie czujniki ERT-a przeszukujące przestrzeń wokół pnia milczały. A przecież policyjne autorytety zgodnie stwierdziły, że sztucznym zmysłom TUP-u nie można uciec. Podczas pościgu automaty zebrały całą gamę informacyjną Marta – w programie przekazanym „matce” zakodowano jego wideogram, ruchy, falę bioenergetyczną, zapach, częstotliwość oddechu. Przed nośnikiem, wyposażonym w taki program nie było ucieczki. Czujniki istniały praktycznie wszędzie. A jednak złoczyńca zniknął. Czyżby jego elektroniczny wizerunek został sfałszowany?

Gorycz przepełniła serce funkcjonariusza, ci z ERS-u już go prawie mieli. Gdyby nie rygorystyczne regulaminy domagające się nieprzedłużania czasu pracy, pościg mogliby kontynuować ci, co zaczęli, a tak… Grood zaklął:

– Jesteśmy więźniami własnych przepisów!

Oczywiście wierzył, że prędzej czy później któraś z załóg dostanie Marta; kolejne porażki (w ciągu trzech dni zdarzyło się ich już parę) powiększały zasób informacji na temat zbiega. ERS na własnej aparaturze przekonał się, że zbrodzień dysponuje cyberłomem, następnym razem jednak ścigający nie popełnią błędu automatyzacji pościgu. A centrala obiecywała nowe rozwiązania.

Dopiero po dziesięciu minutach dostrzeżono bliznę w powłoce zewnętrznej gałęzi. Uniwersnóż był zatem kolejnym sprzętem, jaki miał na wyposażeniu ścigany.

Komputery, które otrzymały problem do rozwiązania – podobnie jak ludzie – postawiły jedynie kilka znaków zapytania. Dlaczego Mart wyszedł z ukrycia właśnie teraz, czego szukał w arbopolis nr 11 i co jeszcze mogło ich spotkać z jego strony?

Grood miał wrażenie, że Centrala może wiedzieć coś więcej na jego temat, ale nie kwapił się z zadawaniem pytań.

– Najchętniej kropnąłbym sukinsyna! – asystent Berri zwerbalizował marzenie dowódcy.

– Co pan mówi?! – obruszyła się milcząca dotąd asystentka z KOM-u.

– Żartuje i tyle – usprawiedliwił go Grood. – Prędzej czy później Ośrodek Reedukacji dostanie go całego i zdrowego.


* * *

Pułkownik Virder Boddox wyszedł z kabiny odświeżającej.

Stał przed sferolustrem i z zadowoleniem obserwował ze wszystkich stron swoje osiemdziesiąt pięć kilogramów dorodnego samczego mięsiwa. Patrzył na brodatą twarz, herkulesowe ramiona – wynik po części stosowania odpowiednich odżywek, po części dzieło genetyków – na skołtunione włosy na piersi, w które lubiły nurkować lekkie, łatwe i chętne panienki rozrywkodajne. Pułkownik wolał wprawdzie amatorki od profesjonalistek, ale surowe zasady Kosmicznego Zakonu nie zezwalały na mieszanie się z pospólstwem. Od najmłodszych lat kandydaci Programu hodowani byli wedle innych od powszechnie obowiązujących reguł.

Ich celem było nie przetrwanie w królestwie konsumpcji, ale otwieranie nowych horyzontów. Tam w kosmosie, a nie na zagęszczonej i ciągle podzielonej Ziemi, czekało JUTRO. A ci, którzy mieli je zdobyć, musieli się do tego należycie przygotować.

Co tu jednak mówić o jutrze? Dziś, przed wylotem musiał się odprężyć. Ostatni kawalerski wieczór. Coś jednak mu się od życia należało!

– Idziesz, malutki? – zabrzmiał głos Evy. – Czekam!

Boddox uniósł impulsator, wyrafinowane narzędzie sadomasochistów i wszedł do sypialni.


* * *

Cokolwiek by się nie rzekło, schyłek XXII wieku należał do okresów niebywałego wręcz rozrostu wolności i demokracji. Człowiek, dzięki postępowi nauk, stał się nie tylko pełnym panem natury, ale również siebie. Rodzina – jako twór sztuczny i niefunkcjonalny – rozpadła się. Istniała oczywiście w sensie prawnym, jednakże poza nazwą nie istniały właściwie zobowiązania rodziców wobec dzieci czy dzieci wobec rodziców. Wszystko zapewniały agencje ubezpieczeniowe, a Karta Praw Dziecka pozwalała, praktycznie od dwunastego roku życia, na pełną samodzielność. Naturalnie, jeśli ktoś nie gustował w terminowym konkubinacie i chciał mieć stałą żonę, mógł ją posiadać, a nawet kilka – istniało wszak wielożeństwo, poligamia, poliandria, nikogo też nie dziwiły związki homoseksualistów. Ani to, że miewali dzieci. (U partnera biernego potrafiono już pobierać geny żeńskie i tworzyć homunkulusów posiadających cechy obu partnerów). Naturalnie kwitła dobrowolna eutanazja – życie trwało teraz dość długo (do stu pięćdziesięciu lat albo dłużej), więc każdy mógł je dobrowolnie skracać. Istniała też eutanazja przymusowa, ale wymagała stuprocentowej zgody całej rodziny pacjenta do czwartego stopnia pokrewieństwa i – jak twierdziły mass media – nie była nigdy stosowana pochopnie.

Za to Akt Intymności z 2105 roku zapewniał nienaruszalność mieszkań, toteż aparatura podsłuchowa i podglądowa instalowana była wyłącznie na żądanie właścicieli. Jedni instalowali ją z lęku przed złodziejami, inni dla perwersji. Głównym problemem Marta było rozróżnienie na pierwszy rzut oka rezydencji będącej – lub nie będącej – pod kontrolą.

Wspomniane wolności oczywiście ograniczały pewne fundamentalne prawa. Prawo do Pracy, Prawo Własności Rzeczy Nowych – które pozostawało trwałym fundamentem systemu i Kodeks Miłości. Pod tą eufemistyczną nazwą krył się dawny kodeks karny, chociaż poza grzywnami (symbolicznymi, żadna bowiem kara nie mogła naruszyć standardu ekonomicznego skazanego) istniał tam właściwie jeden rodzaj wyroku. Wychodząc z założenia, iż przestępstwo jest chorobą – schwytani mordercy, gwałciciele, włamywacze lub anarchiści kierowani byli do Ośrodków i wychodzili stamtąd całkowicie odmienieni. To prawda, wielu z nich po krótkim czasie sięgało po luksus dobrowolnego samobójstwa – ale i tu Usługi szły na rękę swym klientom. Autolikwidatornie zapewniały szeroki wachlarz bezbolesnych sposobów usunięcia się ze świata, od samotniczej eliminacji, po harakiri, mało kłopotliwe dzięki współpracy wykwalifikowanych robotów-anestezjologów, dysponujących szerokimi możliwościami miejscowych znieczuleń. Staranne planowanie urodzin i kontrola nad płodem sprawiała, że większość dzieci rodziła się dokładnie takimi, jakimi zaplanowali je rodzice; stanowiły ich repliki albo odwrotnie – przeciwieństwa.

Jeśli w tym wszystkim istniały jakieś wyłomy, winowajcą była ciągła niedoskonałość natury ludzkiej, która nie do końca poddawała się inżynierii genowej oraz tradycjonalizm niektórych obywateli, wychowywanie dzieci w domu lub co gorsza, edukowanie ich na konserwatywnych wzorcach. Były też dwa marginesy ultrapostępowego życia: Korzenie i Pogranicze.

Od czasu zwycięstwa oszczędnych technik i powstrzymania ekologicznego regresu, nowy wspaniały świat oderwał się od tradycyjnych naziemnych struktur. Poszedł wzwyż. Ogromne miasta w formie gałęzi, czasem przypominające strukturalne modele cząsteczek, sięgnęły wysoko w niebo, korzystając hojnie z energii słonecznej. Wszystkie segmenty obdzielane były nią równo, dzięki obrotowości struktur. Światło to nie gasło nigdy – nocą zawieszone w kosmosie lustra przejmowały funkcje słońca.

Dwudziestowieczne miasta praktycznie nie istniały, niewielka ich część tworzyła żywe skanseny zamieszkane przez zbzikowanych tradycjonalistów, większość zniwelowano, splantowano i pokryto roślinnością, to znaczy najróżniejszymi koloniami upraw – glonów, planktonu, grzybów i tym podobnych świństw dostarczających wysokokalorycznego pożywienia.

Atoli w wielu miejscach pozostało swoiste inferno – świat Korzeni i Kretowisk, częściowo przeznaczonych na magazyny, częściowo zapomnianych. W tych enklawach gnieździli się rozmaici łotrzykowie, wyrzutki społeczne, które uszły przed reedukacją, dewianty i imbecyle, których miłość rodzicielska uchroniła przed eutanazją. Świat ten zapewne z łatwością można by wykorzenić, aliści Władze (Konwent Konwentów) tolerowały go z paru powodów. Po pierwsze, demokratycznych, po drugie, manipulacyjnych (trzeba było czymś straszyć społeczeństwo), po trzecie beletrystycznych. Gdyby nie podziemie, twórczość sensacyjno-rozrywkowa nie miałaby prawie żadnej pożywki.

Inna sprawa, że o ile dostanie się na sam dół nie nastręczało specjalnych trudności (była przecież wolność), o tyle powrót, dzięki systemowi wentyli, graniczył z nieprawdopodobieństwem. Bariera czujności biologicznej wykluczała przeciśnięcie się wirusa, a co dopiero człowieka (chociaż w roku 2176 w szóstym pniu pojawiła się nieoczekiwanie horda szczurów). Nawet oficjalne ekspedycje z upoważnienia Konwentu penetrujące Kretowiska miały kłopoty z powrotem. Jedna – dzięki pomyłce komputera, który wykasował informacje na jej temat – przez trzy lata kołatała u podnóża, zanim ktoś na górze sobie o niej przypomniał. A Pogranicza? Tu trzeba sięgnąć do historii. Dwudziesty pierwszy wiek nazwano erą „ziemskiej konfrontacji”, przy czym nie była ona prostą kontynuacją rywalizacji dwudziestowiecznej . Świat w efekcie lokalnych konfliktów rozpadł się na dwie części. (Dwie nierówne połowy – jak pisali ówcześni kpiarze). W pewnym stopniu Północ i Południe stanowiły ciąg dalszy dawnego podziału na biednych i bogatych – na kraje surowcowe i wysoko – technologiczne. Wielki kryzys surowcowy dekady 2015-2025 miał w zamyśle wielkich karteli producentów ropy, uranu, miedzi, cynku i aluminium zdusić Bogatych. W istocie zapoczątkował, czy raczej przyspieszył rewolucję antysurowcową. Przełom w energetyce, przestawionej na energie naturalne – słoneczną, ciepło wewnątrzziemskie, wiatry, pływy i w mniejszym stopniu atom – zadał cios eksporterom ropy. A Konwencja z 2024 roku wzniosła barierę handlową między tymi dwoma światami. Bogaci zrezygnowali z Biednych. Surowce coraz częściej pochodziły z odzysku, z nowo przetworzonych zasobów, z Księżyca, potem z Marsa. Biedni bronili się – jak to biedni – eksportem anarchii, kradzieżą technologii, infiltracją, penetracją, sabotażem. Doprowadziło to w końcu XXI wieku do pełnej separacji. Między dwoma światami jednego globu zapadła elektroniczna kurtyna. Znikła jakakolwiek współpraca kulturalna i turystyczna. Bogaci zapomnieli o Biednych, Biedni wyklęli Bogatych. Przepaść technologiczna pogłębiała się. Zapóźnienie Biednych wykluczało jakąkolwiek możliwość dogonienia Bogatych, którzy skutecznie bronili stanu posiadania. Prymitywna broń zapóźnionych wystarczała jednak, aby i Bogaci nie próbowali żadnego misjonarstwa drugiej półkuli.

Bo i owszem, co pewien czas różne Humanitarne Ruchy występowały z inicjatywą Otwarcia, Pomocy, Wyrównania. Cóż z tego? Biedni robili się coraz bardziej nieufni. Gdy wybuchła wielka epidemia w afrykańskim interiorze, nastąpiła aktywizacja humanitarystów i zrzuty lekarstw. Niestety, adresaci niszczyli przesyłki, obawiając się dywersji. Wszelkie inne próby nawiązywania łączności odrzucali, a perspektywa ekspedycji otwierających była niemożliwa, albowiem władze Biednych zapowiadały wysadzenie całej Ziemi, jeśli ktokolwiek z Bogatych pogwałci niezbywalną suwerenność Biednych.

Od piątej dekady XXII wieku nie było więc żadnych inicjatyw. Obie połówki zajęte swymi sprawami przestały się sobą interesować. Ustała nawet wojna w eterze, coraz rzadziej zdarzały się afery szpiegowskie.

Pozostało Pogranicze.

Początków tego dziwnego tworu należy szukać w okresie dekady bojkotu, kiedy Samodzielne Terytorium ogłosiło neutralność wobec obu stron. Neutralność ta była szanowana po dziś dzień. W efekcie powstała kraina-hybryda, ni bogata, ni biedna, kontaktująca się ostrożnie z obiema sferami. Pogranicze nie było nigdy specjalnie ludne, większość społeczeństwa wyemigrowała do Krajów Wyższej Technologii, pozostali trudnili się przemytem, łowiectwem, handlem żywym towarem lub pośredniczyli w szpiegostwie.

Właściwie kobiety, na które Bogaci zawsze mieli zapotrzebowanie, stanowiły najpewniejszą monetę, którą dysponowali Ubodzy. Toteż nawet w okresie, nazywanym hermetycznym, poprzez Pogranicze nieprzerwanie płynął strumyczek panienek urodziwych i powabnych, których naturalna prostota ceniona była ponad uroki genetycznej hodowli i chirurgii plastycznej. Chociaż proceder ten był zakazany, ulgi w prawodawstwie Pogranicza pozwalały rychło zdobywać dziewczynom tamtejsze obywatelstwo, a następnie, już bez przeszkód, emigrować do ultracywilizowanych pni i zaludniać tamtejsze dzielnice rozrywek i rozkoszy. Eva, przyjaciółka Liby, należała do najpiękniejszych z imigrantek.


* * *

Gałąź siedemnasta wyróżniała się szeroką komunikadą, pokrytą całkowicie przezroczystym dachem, na którego powierzchni próżno szukałbyś śladu wsporników lub połączeń. Otaczały ją nieregularne bulwy luksusowych willi, porośnięte wewnątrz i zewnątrz bujną roślinnością. Soczysta zieleń, oszałamiające kwiaty, niezmiennie dobry klimat! Rozkoszna siedemnastka!

Mart zeskoczył z bystrotrotu przy numerze 1011, wykutym na ścianie imitującej granit. Oto i cel podróży. To właśnie stąd przed trzema dniami popłynęło zaszyfrowane wezwanie do skrzynki kontaktowej. Wzywał go Gorre, dobry stary Ditt Gorre – jeden z niewielu ludzi, dla których „Majsterkowicz” uczyniłby wszystko. Z wiadomości wynikało, że Ditt znajduje się w nielichych opałach, a jego synowi grozi Ośrodek Reedukacji. Tylko wpływom w otoczeniu Miliardnika zawdzięczali odroczenie aresztowania. Jedynej skutecznej pomocy mógł udzielić naturalnie Mart. Toteż przybywał. Przecież parę lat temu, na Pograniczu, Gorre ocalił mu życie.

Komunikada toczyła się pusta, a w zaroślach ćwierkały imitowane ptaki. Elektrokamerdyner musiał być uprzedzony, ponieważ drzwi wejściowe otworzyły się samoczynnie, a ruchome schodki uniosły gościa do obszernego atrium. Cios przyszedł nagle. Na progu niewidzialna sieć oplotła i sparaliżowała gościa. Pułapka! Każdy mięsień został porażony biopolarnie, toteż Mart znieruchomiał niczym szaleniec uwięziony w niewidzialnym kaftanie, bagaże wysunęły się z rąk na wewnątrzdomowy trawnik z najdelikatniejszych mchów. Ten trawnik wszystko popsuł. Majsterkowicz był przygotowany na ewentualność zasadzki z udziałem środków paraliżujących. W jego walizce znajdował się mechanizm eksplodujący po wstrząsie żrącym dymem, na który odporne były (wskutek treningu) jedynie przewody oddechowe Marta. Niestety, wstrząsu nie było. Bagaże opadły miękko, łagodnie. „Przegrałem!” – przemknęło buntownikowi. Z wnętrza mieszkania wyszło parę osób. Wśród nich mocno posiwiały Gorre, z twarzą zapadniętą, pomarszczoną niczym jabłuszko, które przezimowało w śmietniku.

– To dla twego dobra, chłopie – powiedział z uśmiechem, w którym nie sposób było dojrzeć cienia fałszu. – Ktoś musiał ci pomóc. Męczyłeś się! – jego oczy patrzyły jasno, przyjaźnie. Zwykły, szczery wzrok człowieka zreedukowanego. – Pamiętasz nasze wspinaczki po górach? To były czasy…

Szef komandosów otworzył pojemnik z „sokolikami”. Małe lotne roboty uwinęły się gracko z Martem. Rozebrały go, obmacały, pozbawiły supernoża, cyberłomu, dwóch cennych drobiazgów ukrytych w szczęce i paru dodatkowych rozmieszczonych w intymnych szczelinach. Kiedy automaty zakończyły robotę, najmniejszy wysunął kolec iniekcyjny…

– Stop! – powstrzymał go szef. – Potrzebujemy go przytomnego do zeznań.

– A jeśli ucieknie? – zaniepokoił się Gorre.

– Nagi, bez sprzętu, pilnowany przez „sokoliki”? – zaśmiał się komandos. Zwrócił się do dyspofonu: – ERT, gdzie jesteś…?

– Podchodzimy do cumowni XVII-1011 – zabrzmiała odpowiedź Grooda. – Zostało nam na akcję dwanaście minut.

– Wystarczy – zdecydował szef. Jego ludzie wyłączyli biopolary i Mart osunął się na miękką, żywą wykładzinę.


* * *

– Co ty tu jeszcze robisz. Liba? – irytował się Mennarr.

– Chcesz się narazić nadgodzinami?

– O ile wiem, kibicowanie akcjom naszych dzielnych chłopców nie jest zabronione – odpaliła dziewczyna. – Spłyń mi z oczu!

Nawet nie raczyła go uderzyć. Zgasiła monitor i wyszła na taras przy cumowni.

Nie ona jedna została dziś po pracy. Wieść o pojmaniu Marta ściągnęła prawie wszystkie zmiany TUP-erów, które uganiały się za nim w ostatnich dniach. Liba nie poznawała swych kolegów. Ileż nienawiści wyzwolił w nich ten buntownik. Ileż podziwu zamienionego w pogardę!

Ledwo przycumował nośnik, Grood wymanewrował zwinnie do relaksowni panienkę z KOM-u. Teraz niepotrzebny był im świadek. Profilaktycznie wyłączono całą elektronikę. Żadnych dowodów, przekazów, utrwaleń.

– Dajcie mu wycisk, chłopcy – rzucił zgromadzonym.

– Wicemiliardnik przybędzie po niego za kwadrans. A ja swoją służbę skończyłem. Panna Velli też.

Liba domyślała się, do czego to wszystko zmierza, poszukała wzrokiem kogoś starszego rangą. Ale wszyscy oficerowie zniknęli, a może woleli się nie pokazywać. Pomyślała o wideofonie… Na próżno… Ktoś wyłączył aparat na tarasie. Natomiast dla wysiadającego Marta urządzono prawdziwą ścieżkę zdrowia. Osłabiony, chwiejący się na nogach, kopany i popychany, posuwał się między dwoma szeregami TUP-erów wśród gradu ciosów. Zupełnie się nie bronił. Nie miał sił? A może został już czymś naszprycowany? Wreszcie walnięty silnie przez ryżego podoficera z TUP-u runął i znieruchomiał. Liba zamknęła oczy. Na szczęście, nikt nie zwracał na nią uwagi. Tłum rozstąpił się. Na trotuarze pozostało zakrwawione ciało jeńca.

– Zabili go, dranie! – bolesny skurcz targnął sercem Liby. Nie poznawała siebie. A może po raz pierwszy poznawała całe okrucieństwo zaprogramowanego świata. Sprawcy śmiali się i lżyli leżącego. Niewiarygodne, ale Mart podźwignął się, klęknął. Robił wrażenie półprzytomnego. Z rozciętego w paru miejscach czoła spływały strumyczki krwi, nadając bladej twarzy wstrząsający wygląd.

„Ecce homo!” – pomyślała Liba. Była wstrząśnięta. Jeżeli nawet mogła podejrzeć, że ten i ów z jej schludnych, wysoko kwalifikowanych kolegów jest bydlakiem, nie dopuszczała myśli, że tacy mogą być wszyscy.

– Weźcie i umyjcie go – zawołał ktoś ze starszych funkcją. – Wścibskim dupkom z KOM-u powiedzcie, że sam się podrapał.

Tłumek rozchodził się. Niektórzy sarkali na przedwczesny koniec zabawy. Wśród trójki facetów, którzy podnieśli pobitego niczym worek, Liba rozpoznała Mennarra. Wciągnięto bezwładnego zbiega do garderób. Poza bezgranicznym żalem dziewczyna czuła też pewną pretensję do Marta – dlaczego on, taki heros, równie łatwo pogodził się z losem?


* * *

Odpoczywali w łagodnym powiewie dozodorantola, zdejmującego z ich ciał kropelki potu.

– Jadę na kurewsko długo – mruczał pułkownik Virder Boddox, wpatrując się w rozszerzone narkotykiem i seksem oczy Evy.

– Ostatnio nie było cię trzy lata.

– Teraz w najlepszym razie będzie to trzydzieści.

– Tajny program „Siódme niebo”?

Popatrzył na kurtyzanę z uznaniem. Chyba plotki, że żyje z samym Miliardnikiem, nie były pozbawione podstaw.

– Dlaczego trzymacie to w takiej tajemnicy? – zapytała.

– Na wszelki wypadek. Wiesz, że lobby TUP-u jest przeciwne kolonizacji kosmosu. A i wróg nie śpi.

– Wróg! – zdziwiła się – Przecież oni żyją w ziemiankach albo powrócili na drzewa.

– Ale co pewien czas wystrzeliwują z procy statek kosmiczny i potem odkrywamy ich stacje na Tytanie…

– Trzydzieści lat… – w jej gardłowym pomruku wyczuł odrobinę żalu. – Po piętnaście w jedną stronę. Nie ma czegoś bliżej?

Roześmiał się.

– Niestety, Nea jest pierwszą planetą odkrytą w kosmosie, która ma zbliżone warunki do ziemskich. Posiada nawet życie roślinne i zwierzęce.

– A są tam ludzie?

– Na razie nie. Według ocen zwiadu trwa tam epoka podobna do naszej jurajskiej: wielkie jaszczury, łuskowate gadoptaki, a z ssaczych przodków człowieka – myszy, krety, torbacze…

– Był tam już ktoś?

– Jedna z sond zebrała dość solidny materiał. Wysłano ją w czasach, gdy twój dziadek jeszcze raczkował. Dopiero od pięciu lat opanowaliśmy prędkości przyświetlne. A od dwóch lat trwa na Księżycu budowa ARGO.

– Skąd taki pośpiech?

– Czy masz pojęcie, co oznaczałoby dla ludzi, gdyby plany ARGO trafiły na Południe?

– Przy ich technologicznym zapóźnieniu?

– Mimo wszystko, koncentrując środki, mogliby za parę lat zmajstrować coś takiego, a potem przy odrobinie szczęścia dotrzeć tam przed nami. A wówczas, kto wie, jak potoczyłyby się losy Wszechświata. Są biedni, zapóźnieni, ale zdesperowani. Jeden dawny pisarz stwierdził: „Czyż syte brytany potrafią oprzeć się zgrai głodnych wilków…?”

– Mój ty brytanie! – Ugryzła go, ale delikatnie. Zachichotał.

– Tylko mnie przypadkiem nie kontuzjuj, jestem już po wszystkich kontrolach, za dwie godziny wylatuję na Księżyc, a tam tylko zaokrętowanie i w gwiazdy!


Dwa bicze wodne siekły nieruchome ciało Marta. Liba śledziła te ablucje przez małe okienko z relaksowalni. Pojmany ciągle pozostawał bierny. Mennarr najwyraźniej uznał, że klientowi przydałoby się trochę gorącej pary. Podszedł do ręcznych wyłączników (elektronika nadal pozostawała wyłączona) i wtedy „Majsterkowicz” uderzył. Nagle bezwładna kupka skóry i kości stała się prawdziwym młotem. Uderzony bykiem rudzielec z ERG-u poleciał na terakotową ścianę. Cios w splot słoneczny unieszkodliwił krępego łyska…

– Nie, nie – zapiszczał przerażony Mennarr. – Daruj!

Mart nie zwrócił na to uwagi. Cios, prawie niezauważalny, odwrócił masochistę wprost na wylot otworu z parą.

Nieludzkie wycie musiało być słyszalne również na zewnątrz przemysłowej myjni. Uprzedzając możliwość nadejścia posiłków, Mart zaryglował drzwi zewnętrzne. Potem rozejrzał się. Liba wiedziona nie do końca kontrolowanym impulsem otworzyła drzwi do garderoby.

– Tędy – szepnęła.

Nie wahał się ani chwili. Przy zewnętrznych drzwiach powstał już tumult. Okrzyki. Łomotania.

Pobiegli wąskim, pustym korytarzykiem pomiędzy garderobami.

– Jesteś desperatem – rzuciła w biegu. – Szaleńcem. Atakować trzech przeciwników na raz.

– Nie jestem szaleńcem. Po prostu zauważyłem panią w tamtym okienku.

– Skąd wiedziałeś, że zechcę ci pomóc, skoro ja sama tego nie wiedziałam?

– Na coś trzeba postawić. Gdzie wasz najbliższy pneumopost towarowy?

Znaleźli punkt po przebiegnięciu stu metrów. Nadal nikt nie włączył automatyki, nie podniósł alarmu. Widocznie TUP-erzy sądzili, że i tak dopadną zbiega, unikając zarazem kłopotliwych pytań na temat swych sadystycznych, nieregulaminowych poczynań.

– Masz jakiś pewny adres? – zapytał Mart. – Muszę zyskać choćby pół godziny.

– Moje mieszkanie?

– Odpada. Nie będę cię narażać. Powiesz, że cię sterroryzowałem. Nie masz jakiejś starej ciotki albo kuzyna, który wyjechał?

– Mam przyjaciółkę… Ona jest bardzo miła i dużo może.

– Adres?

– XX-244.

– Ho, ho! Najwyższe sfery. Teraz pozwól, że się skoncentruję. Zamkniesz za mną klapę.

Otworzył pojemnik bagażowy, zaprogramował adres i wszedł do środka kapsuły. Liba zaoponowała:

– Oszalałeś! Nie zmieścisz się tam, a poza tym zaraz zabraknie ci powietrza. Nie mówię już o przyspieszeniu.

– Trenowałem kiedyś bobsleje. I nurkowanie na bezdechu – uśmiechnął się szelmowsko. – Poza tym znam parę hinduskich numerów z regulacją oddechu. Pięć minut to nie tak długo. Teraz pochyl się. Przepraszam, ale będę cię musiał uderzyć. Potem zamkniesz za mną klapę i włączysz start. Adres jest zakodowany. Następnie policzysz do trzech i rozbijesz butem programator tak, żeby nie mogli ustalić, dokąd się udałem. Pamiętaj, nie później! W piątej sekundzie impuls idzie do banku danych. Potem przewrócisz się i udasz omdlenie. Potrafisz zrobić to wszystko?

– Potrafię… a zobaczymy się kiedyś?

– Da Bóg!

Zamknął się, ale nim uderzył dziewczynę, ucałował jej rozchylone w zdziwieniu usta.


* * *

Nie miał żadnej pewności, że mu się uda. Owszem, znał fakirskie sztuki, uprawiał kiedyś jogę, nurkował. Potrafił też zwolnić uderzenie pulsu, a nawet zapadać w sztuczny letarg, ale to wymagało czasu, którego teraz nie miał. Skurczony w dusznym pojemniku, przekonany, że ma jedną szansę na sto, leciał pneumatycznymi tunelami poczty ku samej koronie urbanistycznego drzewa.

Biedna Liba. Jej tłumaczenia przed Komisją nie wypadną przekonywująco. Zresztą wykrywacze kłamstw rozpracują ją szybko. Jeśli skończy się jedynie na wywaleniu z KOM-u i bardzo krótkim pobycie w Ośrodku Reedukacji, będzie to zawdzięczać sporemu szczęściu i pobłażliwości Wicemiliardnika, który doskonale znał ułomności kobiecego charakteru.

Później wszystko się ułoży. Po paru latach Liba dostanie nawet pracę, pozwolą jej urodzić dziecko. Ale nie zabiorą jej jednego: snów, kolorowych snów o tych dwóch niezwykłych godzinach jej życia i o mężczyźnie, którego po raz pierwszy spostrzegła na wsporniku gałęzi, a po raz ostatni w kapsule pneumopostu. I który obiecał wrócić. Ale będą to tylko sny, których nie będzie pamiętała na jawie, nie wywabione do końca rojenia z najgłębszych rewirów jej mózgu. Ani ona, ani najbliżsi nie potrafią wytłumaczyć sobie, dlaczego w niektóre dni będzie budzić się szczęśliwsza?


* * *

Charakterystyczny sygnał dźwiękowy, zwiastujący nadejście poczty, dobiegł Evę w momencie, gdy sięgała po tacę z owocami. Nie zaskoczył jej. Często otrzymywała niezapowiedziane przesyłki od licznych wielbicieli. Wyszła z sypialni do perystylu i zwolniła klapy pneumopostu.

Właściwie powinna krzyknąć. Nie krzyknęła. W pojemniku leżało ludzkie ciało. Ugniecione i posiniałe. Cofnęła się, by wezwać na pomoc Boddoxa, ten jednak akurat zniknął w toalecie.

– A może to kawał? – pomyślała sekundę później. – Może któryś z żartownisiów, jakich wielu przewinęło się przez jej sypialnię, przysłał jej wiwka?

Uniosła głowę mężczyzny zaklinowaną między kolanami. Człowiek z paczki nie był wiwkiem! Zamiast tworzywa dotykała realnego ciała. Co ciekawsze, zaczynał właśnie odzyskiwać przytomność. Na policzki wrócił rumieniec. Drgnęły mięśnie. Wreszcie potrząsnął głową, westchnął i otworzył oczy.

Eva stała jak sparaliżowana. Mężczyzna tymczasem uniósł nieco drżącą rękę i przytknął ją do ust.

– Ciii… Przysyła mnie Liba – szepnął.

Skinęła głową, choć wersja wydała jej się nieprawdopodobna. Liba i goły, umięśniony mężczyzna? Jej przyjaciółka była osobą tak porządną, że nie domyślała się nawet, że Eva to najbardziej renomowana kurtyzana pnia. Ich dziwaczna przyjaźń trwała już lata, a hetera kontynuowała ją trochę dla żartu, a trochę dlatego, że nudziło ją „zawodowe” towarzystwo.

Przybysz nie zostawił jej wiele czasu na zastanowienie. Wolno, każdy ruch sprawiał mu najwyraźniej ból, był zresztą pokaleczony na całym ciele, wylazł z pojemnika.

– Jesteś sama? – zapytał Evę.

Nim zdążyła odpowiedzieć, pułkownik Virder Boddox wyszedł z toalety w kosmatym białym szlafroku. Widząc golca dyskutującego z równie nie ubraną kochanką spurpurowiał z gniewu.

– Kto to jest?! – wrzasnął.

– To wiwek – zaczęła Evvi – przysłała mi go…

Trzasnął policzek, Boddox odepchnął kurtyzanę i kocim susem dopadł do Marta.

– Wiwek – dyszał. – Ty dziwko, zaraz ci go zdemontuję!

Majsterkowicz uchylił się i morderczy cios kosmonauty strzaskał jedynie piękną orientalną wazę. Również uderzenie stopą chybiło celu. Mart uskoczył.

– Pan wybaczy, zaszła pomyłka… Ja wszystko wytłumaczę – zaczął łagodnie.

Virder czuł się ośmieszony. A na to nie mógł sobie pozwolić. Zawsze uwielbiał imponować kobietom, teraz nie marzył o niczym bardziej niż o zmiażdżeniu intruza na oczach dziewczyny. Zerwał ze ściany wąski nóż (sztuka ludowa, przemyt z Południa) i zaatakował ponownie. Parada obcego okazała się skuteczna. Wyraźnie jednak unikał zwarcia. Może był niepewny swych sił? Boddox od razu zmiarkował, że nie ma do czynienia z nowicjuszem. Zrzucił szlafrok i nagi zaczął okrążać Marta, który wycofywał się wśród palm i wazonów wypełniających wewnętrzny ogród.

– Wezwę pomoc – zaofiarowała się Eva.

– Siedź cicho! Wiesz, że nielegalnie opuściłem bazę. Jestem już po badaniach.

– Ale spóźnisz się na odlot ARGO!

– Załatwienie tego szczura nie zabierze mi więcej niż minutę!

Nie zwrócili uwagi na zmianę w twarzy Marta. Na jego wzrok, który z postaci Virdera przesunął się na wiszący mundur…

W programie szkoleń kosmonautów znajdowała się walka wręcz, boks, karate, toteż w zderzeniu z normalnymi zniewieścielcami, czy nawet TUP-erami, bracia Kosmicznego Zakonu uchodzili za nadludzi. Inna sprawa, że rzadko sprawdzali swe umiejętności w rzeczywistej walce. Boddox po paru minutach pojął, że ring czy mata a prawdziwa walka, to są zupełnie różne sprawy. Intruz wyślizgiwał mu się, parował ataki, oddawał ciosy. Bił jednak słabo.

– Zmęczę go – postanowił pułkownik.

Finał nastąpił wcześniej. W pewnym momencie udało mu się zapędzić Marta do sypialni. Pomieszczenie nie miało dodatkowego wyjścia i stanowiło oczywistą pułapkę. Wówczas wzrok ściganego padł na leżący wśród miłosnych akcesoriów impulastor sadomaso. Majsterkowicz chwycił go w prawą rękę, przesunął potencjometry aż do końca skali, daleko poza czerwoną linię i wymierzył aparat w Virdera.

– Nie! – krzyknął Boddox. Wiedział, że użycie maksymalnej dawki było groźne dla zdrowia i życia. Mart ścisnął rączki. Targnięty megaorgazmem pułkownik wyskoczył w górę jak wyszarpnięta z wody ryba i padł martwy.


* * *

Dla obserwatorów z wahadłowców księżycowych wisząca ponad powierzchnią Srebrnego Globu ARGO, przypominała olbrzymiego wieloryba, w momencie zbliżania się do statku przysłaniała całe niebo. Ostatnia partia załogantów weszła sprężystym krokiem przez rękaw trapu do Wielkiej Śluzowni. Na małym, pokrytym czerwoną wykładziną podeście stał Admirał Lodder, obok niego Miliardnik Rutto, delegowany przez Konwent Konwentów i Starszy z Agencji „Kosmos”. Ściskali dłonie wchodzącym, a Szef Programu, siwy kurduplowaty profesorek liczący już ponad sto trzydzieści pięć lat, półgłosem przedstawiał wchodzących. Padały nazwiska – małe, duże i średnie – weteranów lotów załogowych, jak i szanowanych ekspertów, przy czym nawet weterani nie przekraczali czterdziestu lat. Z całą pewnością w składzie ekspedycji nie było amatorów. Komputery wybrały najlepszych fachowców, ekspertów i praktyków – ludzi zdrowych, sprawnych, zahartowanych w niejednej ekspedycji i na dodatek niekonfliktowych, co zważywszy na długotrwały czas lotu, należało do warunków sine qua non. Jeden utajony schizofrenik w wyprawie na piąty księżyc Jowisza przed stu laty doprowadził do takiej psychozy na statku, że skończyła się ona wzajemnym wymordowaniem się załogi ekspedycji.

W puli, z której wybierano załogę, znajdowało się parę tysięcy „włóczęgów kosmosu”, toteż nie ulegało wątpliwości, że wyłoniony skład musiał być optymalny. Admirał Lodder znał osobiście jedynie dwójkę z załogantów. Ekipa również przeważnie nie znała się nawzajem. Przed startem ani razu się nie spotkali. Cel wyprawy znali nieliczni, i to tylko z przecieków. Dopiero podczas teleodprawy w przeddzień odlotu poinformowano ich, że tym razem wycieczka w gwiazdy potrwa minimum trzydzieści lat. Trudno nie mówić o szoku. Paru ekspertów nie wytrzymało psychicznie i trzeba było powołać do składu dwójkę załogantów z listy rezerwowej…

Lodder wpatrywał się uważnie w twarze swych podwładnych. Ileż wzruszenia musiało kryć się pod kamiennymi marsami czy sztucznymi uśmiechami. Dla tych, którzy odbili z Księżyca, by wylądować na pokładzie ARGO, klamka zapadła. Ostatnim wahadłowcem miał wrócić tylko Szef Programu i Starszy Agencji. Mało prawdopodobne, żeby staruszek Luggini miał doczekać powrotu wyprawy, nad czym zresztą nieustannie bolał.

Mocne uściski rąk. Śmiałe wejrzenia inteligentnych oczu. Lekarzy i astrofizyków, nawigatorów i nauczycieli. Szkoda, że ludzkość Ziemi i okolicznych planet dowie się o starcie dopiero za tydzień, gdy ARGO osiągnie prędkość podświetlną i stanie się nieosiągalnym celem dla potencjalnych konkurentów. Lodder chrząknął, opanowując wzruszenie.

– Panie i panowie – rzekł. – Witam was. Szanownych uczestników największego przedsięwzięcia ludzkości od czasu budowy wieży Babel…

Później przemawiać będzie profesor Luggini, który z właściwą sobie próżnością opowie o programie jako swym ukochanym, cudownym dziecku, oraz Starszy Agencji, który nie zapomni powiedzieć o kosztach i nadziejach. Potem załoga rozejdzie się na stanowiska, a Lodder rozpocznie oficjalną wycieczkę po Jednostce.


* * *

Miliardnik Rutto został zaszokowany jej ogromem. Z programem związany był wprawdzie od roku, nadzorował całą ekspedycję z ramienia Konwentu Konwentów, został także delegowany na jej kuratora (co wywołało histeryczne reakcje żony i dzieci), a jednak musiał przyznać, że do tej pory nie miał pojęcia, czym naprawdę była montowana na orbicie wokółksiężycowej ARGO.

Część „mieszkalna” statku liczyła około dwóch kilometrów długości i blisko jeden szerokości. Ponadto należało dodać jeszcze dwa kilometry kwadratowe składów oraz wydzielone bloki siłowni i generatora pola ochronnego, zabezpieczającego statek przed bombardowaniem kosmicznym pyłem, co przy prędkości podświetlanej musiałoby się skończyć katastrofą.

Wspomniane dwa kilometry kwadratowe biosfery wypełniało miniaturowe miasteczko: ogrody, lasek i łąka, a nawet małe jeziorko bogate w ryby. Wewnętrzna grawitacja zapewniała pełną stabilność, z ciążeniem zbliżonym do ziemskiego, a sztuczne słonko upodabniało całość do malowniczej, prowincjonalnej osady z epoki przedindustrialnej. Na łące pasły się zwierzęta, w zaroślach śpiewało ptactwo. Nic nie zdradzało wszechobecnej elektroniki, która stanowiła układ nerwowy tego pęcherzyka życia wysyłanego w bezmiar Wszechświata.

Osada stanowiła kompromis między ideałem samowystarczalnej gminy, a superzaprogramowanym światem XXII wieku. Naturalny obieg białka wspomagać miały syntetyki, a procesom asymilacji i fotosyntezy towarzyszyć miały mechanizmy uzupełniające, na przykład kontrolujące proporcje gazów w atmosferze. Oczywiście, można było ulokować ekspedycję w bardziej funkcjonalnych kapsułach i zrezygnować z rustykalnego zakątka, jednak zaprotestowali przeciw temu psychologowie. Twierdzili zgodnie, że tylko takie otoczenie da możliwość bezkonfliktowego przeżycia piętnastu lat podróży, a także właściwy rozwój kolonistów.

Na ryneczku delegację opadł tłum dzieci. Jasnych i brązowych, płowowłosych lub skośnookich. Rutto wiedział, że wybrano ich dwieście pięćdziesiąt, choć optycznie wyglądało, że jest ich dwa razy tyle. Na pokładzie (czy właściwiej byłoby rzec w miasteczku) przebywały od paru dni i wyglądały na zachwycone swoją rolą. Wszystkie w wieku od siedmiu do dwunastu lat traktowały wyprawę raczej jako przygodę niż historyczną misję, przecież właśnie one miały stanowić Ojców Pielgrzymów (i Matki) przyszłej cywilizacji, Patriarchów Nowej Ziemi. Dwudziestu pięciu dorosłych załogantów stanowiło jedynie ekipę przewoźników.

Dzieci wyselekcjonowano równie starannie jak załogę. Były to najzdrowsze i najinteligentniejsze sieroty z wyoskorozwiniętych pni. Podrzutki i rezygnaty (kategoria dzieci oddanych przez rodziców na wychowanie KOM-owi). W trakcie piętnastu lat podróży miały nauczyć się wszystkiego potrzebnego dla ich misji, obsługiwania wspaniałej aparatury ukrytej w ładowniach ARGO, a nade wszystko zachowania tradycji Starej Planety.

Dlaczego zdecydowano się na dzieci? Psychologowie twierdzili, że starsi koloniści przynieśliby ze sobą nieuleczalną nostalgię za Ziemią, rozmaite nawyki i obciążenia psychiczne. Młodym łatwiej przyjdzie się zaadaptować. Zwłaszcza tym, którzy urodzą się już w trakcie podróży.

Godzinę później odbyła się ceremonia pożegnania ostatniego wahadłowca. „Argonauta” gotowy był do drogi. Znów wszyscy zgromadzili się przy podium. Brawa żegnały tych, co mieli pozostać.

– …A przede wszystkim kochajcie się – kończył swe wystąpienie Starszy Agencji. – Wierzymy, że pod przewodem Admirała Loddera i Miliardnika Rutto nie zabraknie wam ani wzajemnej życzliwości, ani wszelkiego komfortu. Osobiście jestem przekonany, że nie zdołacie się przez te lata wzajemnie zanudzić. Każdy z was jest entuzjastą swej pracy, miłośnikiem gier oraz doskonałym sportowcem. Jeśli idzie o seks, również powinniście tworzyć jedną wielką rodzinę. Lapidarnie zaś mówiąc, Admirał będzie waszym ojcem, ale ma również szansę stać się dla wielu teściem, zięciem, a przede wszystkim szwagrem…

Rozległy się śmiechy. Pękł dotychczasowy, sztywny dwuszereg załogi. Smukła Adda Tsi wykorzystała ten moment, aby znaleźć się jak najbliżej pułkownika Boddoxa. Stał w środku grupki sześciu specjalistów bezpieczeństwa wewnątrzstatkowego, która żegnała się z Szefem Programu. Już na pierwszy rzut oka wydał jej się drobniejszy i szczuplejszy niż wówczas, gdy spędzali swój rozkoszny tydzień na Fobosie. No, ale od tamtej wyprawy upłynęło pięć lat.

– Ciekawe, czy mnie jeszcze pamięta?


* * *

Fakt, że poszło mu tak gładko, stanowił zaskoczenie dla samego Marta.

Jego szaleńczy plan dojrzał, zanim jeszcze ciało Virdera Boddoxa sięgnęło dywanu. Byli mniej więcej podobnego wzrostu, obaj jasnoocy, nadto poważną część twarzy pułkownika zajmowała broda. Kosmonauta odznaczał się wprawdzie potężniejszą muskulaturą, ale umiejętnie wypychając mundur, można było skorygować te różnice.

W tych dramatycznych chwilach Eva zachowywała się imponująco spokojnie. Nie żywiła do Boddoxa żadnych głębszych uczuć i jedyne, na czym jej zależało, to szybkie wyplątanie się z nieprzyjemnej afery. Mart przysiągł, że nie zostanie w nic zamieszana. Ciało Virdera musiało zostać usunięte – tłumaczył. – On zaś spróbuje wejść w jego rolę. Szczęściem Boddox był specjalistą od bezpieczeństwa, a nie kosmicznej nawigacji. Majsterkowicz wiedział cokolwiek o kompletowaniu załóg i bezustannym tasowaniu składów, toteż żywił nadzieję, że uda mu się zaokrętować bez przeszkód. A kiedy już z prędkością podświetlną wypłyną na bezmiar kosmosu, wszystko się jakoś ułoży.

Od dzieciństwa marzył o kosmosie. Czuł, że tam może znaleźć wolność. Tej pożądał najbardziej. Właściwie wszystkie jego działania, które z niegroźnego majsterkowicza uczyniły zeń hobbystę buntu, wynikały z mniej lub bardziej uświadomionego pragnienia wolności i nieustannego głodu wiedzy. Mart należał do nielicznych osobników nie fascynujących się protezami cybernetycznej pamięci. Kochał literaturę dawnych wieków – potrafił recytować z pamięci Homera i Szekspira, Rimbauda i Rilkego. Znał całą Biblię i niezliczoną ilość innych książek. W końcu przez trzy lata ukrywał się w nieczynnej bibliotece…

Nade wszystko jednak wierzył w Boga i przeznaczenie. Kiedy jako mały chłopiec bawił się na wysypiskach mechanicznych odpadów, w które obfitowało Pogranicze, i w samotności konstruował pierwsze zabawki, nieraz miał wrażenie, że towarzyszy mu jakiś niewidzialny przyjaciel, który w chwilach zwątpienia szepce mu do ucha: – Jesteś wybrany. Jesteś wybrany. Nie upadaj! W czasie swych pierwszych wędrówek spotkał też proroków. Byli to zazwyczaj nieprzystosowani, starzy ludzie sprzed epoki reglamentacji pracy, głoszący wizję rychłej zagłady zniewieściałej, gnuśnej cywilizacji. Ale mało kto traktował tych maniaków poważnie, nawet władze nie śpieszyły się z ich reedukowaniem. Cóż, nieprzystosowani głosili tylko słowo i nie próbowali czynu. Tuż obok oranżerii Evy znajdował się zakotwiczony nośnik wynajęty przez Boddoxa, przypuszczalnie na fałszywy identyfikator (zresztą znaleźli taki w kieszeni jego munduru). Eva pomogła wtaszczyć zwłoki do nośnika, zdziwiła się, gdy Mart odmówił gratisowej miłości (czas przecież opłacił jeszcze Virder). Przyrzekła za to zachować milczenie. Zresztą nie miała wyboru. Wsypa groziła jej uznaniem za współwinną śmierci kosmonauty.

Na programatorze nośnika znajdowała się dokładna trasa przebyta przez Boddoxa, od wynajęcia statku do tajnej cumowni przy kwaterach kosmonautów, i do buduaru Evy. Należało tylko tam wrócić, zabrać bagaż i stawić się na piątym nadbrzeżu Kosmodromu Nr 2, skąd rejsowy prom wyruszał na Księżyc.

No i udało się. Po przybyciu do cumowni zamknięte grodzie otwarły się na impuls pochodzący z wszczepionego pod skórę mikrochipa, który Mart wydłubał spod skóry kosmonauty, a następnie połknął. Później posadził trupa za sterami, wymazał z pamięci maszyny dotychczasowy program i wyznaczył kurs prosto nad Atlantyk. Po trzystu kilometrach powinno zabraknąć paliwa… Majsterkowicz odłączył też zabezpieczenia, które samoczynnie, po włączeniu rezerwy, winny wezwać na pomoc tankowaczki, dokonał jeszcze paru korekt w działalności innych urządzeń i pożegnał ciało Boddoxa krótkim, ale szczerym westchnieniem. W pół godziny potem dotarł na kosmodrom. Identyfikator kategorii KB eliminował jakiekolwiek kontrole. Równie łatwo poszło na Księżycu. Nikt nie zauważył podmiany. A nadzwyczajnych kontroli (siatkówka, odciski palców) nie zastosowano.

Gładząc brodę – blizny zniknęły pod bujnym zarostem – efekt parogodzinnego działania porostowych szybkomaści – dotarł wahadłowc em do śluzowni ARGO. Lodder uścisnął mu dłoń na powitanie – schudłeś bracie! Inni potraktowali go uprzejmie, ale naturalnie. A potem rozpoczął się stały rytuał – rodem z zamierzchłej ery kosmicznych debiutów – odliczanie.


* * *

Adda Tsi z niemałą ulgą zakończyła lekcje. Dzieci zachowywały się dzisiaj dziwnie nieswojo, były poddenerwowane, niektóre zaś zachowywały się apatycznie. Może dlatego, że skończyła się pierwsza fascynacja lotem, pojawiła tęsknota za dawnym otoczeniem. W paru oczach dostrzegła nawet strach. Ale może było to mylne wrażenie.

Siódmy dzień lotu przebiegał dla niej bliźniaczo podobnie do innych. Rano zajęcia szkolne, potem rekreacja sportowa, wieczorem gry i tańce. Zapewne Miliardnik znów ponowi szturm. A ona da mu kosza, jak w poprzednie wieczory. Rutto rozpuszczony przez kobiety wściekał się oporem młodej Azjatki. Brał to zresztą za babskie droczenie się, celem urozmaicenia nieuchronnej nudy. Adda tymczasem nie miała ochoty na amory. Zastrzyk wyzwalający, który brała przed snem, zaspokajał jej zmysły lepiej, niż mógł to uczynić podstarzały ogier. Poza tym denerwował ją Virder. Co właściwie sobie myślał? Nie poznawał jej przez tydzień.

Tsi nienawidziła nawet najmniejszych pozorów narzucania się, toteż za nic nie podeszłaby do pułkownika z tekstem: „Słuchaj Boddox, wtedy na Fobosie obiecywałeś, że jak się znowu spotkamy…”. Na to nie pozwoliłaby jej duma. Natomiast, kiedy parokrotnie przecięły się ich szlaki – trudno nie spotkać się dwojgu ludziom wśród zaledwie dwudziestu pięciu dorosłych załogantów, nawet jeśli pracują w różnych sekcjach – Boddox traktował ją normalnie, uprzejmie, sympatycznie, nie zdradzał jednak nawet mrugnięciem oka, że kiedykolwiek się poznali. Trzeciego dnia przyszło Addzie do głowy, że być może pułkownik miał w swym życiorysie krótki pobyt w Ośrodku Reedukacyjnym, toteż sprawdziła jego elektrokartotekę, ale nie znalazła nic na ten temat, ani nawet wzmianki o pobycie w Ośrodku. Czas pułkownika dzień po dniu wypełniały rozmaite ważne akcje, wprawdzie figurujące pod kryptonimami, ale przeważnie rozgrywają się poza Starą Ziemią.

Szóstego dnia spotkali się na brydżu. Hobbysta grał z dużym płotem, w parze z Tsi dosłownie roznieśli przeciwników, kiedy jednak po zakończeniu rozgrywek zostali sami, nie wykazywał żadnej inicjatywy na kontynuowanie rozmowy. Uśmiechnęła się, patrząc na niego wyzywająco. Nie odwrócił swego spojrzenia, przeciwnie, przyglądał się Addzie z normalnym, męskim zainteresowaniem.

– A może jeszcze spróbowaliśmy garibaldki? – powiedziała.

– Nie cierpię garibaldki, Addo.

Spąsowiała. Elektro-garibaldka była ich ulubioną grą na Fobosie – grając, odpoczywali w intermediach miłosnych uniesień. Słowa Virdera zabrzmiały nieomal jak odrzucenie zalotów. Boddox musiał dojrzeć jej reakcję. Błyskawicznie zmitygował się:

– Ale oczywiście, chętnie zagram.

– Nie trzeba – odpowiedziała, i odwróciła się na pięcie.

Rano znalazła w osobistym pneumatyku piękną orchideę bez nadawcy. Na Fobosie Virder co rano przysyłał jej orchideę…

Nie mogła wiedzieć jednego; Mart zorientował się wreszcie, że coś musiało wcześniej łączyć Tsi z Boddoxem i porównał życiorysy obojga. Bez trudu znalazł informacje o pobycie w tym samym czasie na Fobosie. W elektrodossier pułkownika znalazł też zapis jego wydatków. Stałe przelewy szły w owym czasie na konto kwiaciarni na satelicie Marsa. Po cenie zorientował się, że codziennie kupowany był kosmiczny storczyk.

Cała sprawa Addy Tsi była Majsterkowiczowi bardzo nie na rękę. Burzyła jego spokój. Wymagała dodatkowego udawania. W grupie specjalistów od bezpieczeństwa zaaklimatyzował się doskonale. Zresztą ich służba ograniczała się do intensywnych ćwiczeń i przeglądów sprzętu co dwa dni. Nikt, a zwłaszcza Lodder, który znał Boddoxa z widzenia, ale chyba niezbyt dobrze, nie poznał przemiany.

Tymczasem już pierwszego dnia zdarzyło się coś, co zastanowiło Marta.

Po kolacji wrócił do swej kabiny. Przytulnego pomieszczenia, którego jedną ścianę vis-à-vis łóżka wypełniało sferokino. Był to rodzaj ekranu, który na żądanie mieszkańca upodabniał się bądź do normalnej firanki, bądź przekształcał w dowolny pejzaż – łąkę, park, wielkomiejską ulicę, dziewiętnastowieczne podwórko – studnię, a nawet uciekający krajobraz, widziany z okien tradycyjnego ekspresu. Mart najchętniej przełączał na widok „zewnątrz” i wtedy między storami utkanymi z iluzji widać było wielkie rozgwieżdżone niebo. Nie trzeba dodawać, że w sferokinie można było oglądać również filmy, a także rozgrywać automatyczne gry.

Przez pierwsze dni podroży Hobbysta odczuwał piekielne zmęczenie. Zbyt wiele godzin żył na stymulatorach, a w międzyczasie przeżył kilka pościgów, jedną masakrę, prawie uduszenie w ciasnej kapsule pneumopostu i walkę z rycerzem kosmosu. Zmęczenie jednak nie było aż tak wielkie, aby nie zauważył małego niebieskiego guzika leżącego obok łóżka. Nie miał takich guzików w swym rynsztunku, był też pewien, że niczego takiego jego wzrok nie zarejestrował podczas pierwszej bytności w kabinie. Jak należało to zinterpretować? Majsterkowicz rzucił guzik na popielniczkę i zasnął. Rano niebieski paciorek znajdował się na swoim miejscu. Po śniadaniu jednak zniknął.

Czy miał to być jakiś znak dla Boddoxa, czy może dla niego? Od kogo? Przez następne dni niecierpliwie czekał kolejnego sygnału. Ten nie nadchodził. Szóstego dnia poważnie zaczął zastanawiać się, czy autorką sygnału nie była przypadkiem Adda Tsi. Ale siódmego poranka…

Jak wielu, posługiwał się na co dzień memuarnikiem. Był to dyktafoniczny brulion spisujący, a czasem nawet porządkujący różne werbalne sformułowania, sprawy na jutro czy złote myśli. Często, rzucane bezładnie wieczorem, można było odtworzyć następnego ranka w formie wyciągu.

Aliści tego ranka, po przebudzeniu, już pierwszy rzut oka na memuarnik zaskoczył Marta. Wśród paru zanotowanych poprzedniego wieczora problemów pojawiły się cyfry, a właściwie liczba 72245.

Nic więcej.

Jedno było pewne. Numer ów nie został podyktowany przez niego. Beznadziejne okazały się próby odgadnięcia znaczenia. Nie była to ani pozycja katalogowa, ani program, ani zakodowany wzór… Na Warkocz Bereniki! Ktoś szukał z nim kontaktu, a on nie znał właściwego odzewu. Kto to mógł być?

Od rozszyfrowania nadawcy sygnału istotniejszą kwestią wydawała mu się – dlaczego? Czy ktoś rozpoznał, że nie jest Virderem? No i co z tego? W takim razie, dlaczego go nie zdemaskował? Szantaż w kręgu dwudziestu pięciu ludzi nie miał większego sensu? A może to jakiś rodzaj sprawdzianu? Przez moment rozważał nawet, czy nie wyznać swych rozterek Lodderowi…

Komputerowo sprawdził kosmiczne dossier wszystkich załogantów. Poza Addą, przelotnie Admirałem i jednym z psychologów nazwiskiem Habbu, nikt nie miał większych szans zetknąć się z Virderem. Pochodzili z różnych pni, pracowali na różnych szlakach. No, może poza Miliardnikiem, komputer nie posiadał dziennych zapisów poczynań Rutto.

Postanowił zanalizować działania tej trójki – Adda owszem, zachowywała się trochę dziwnie, natomiast Habbu już drugiego dnia rzucił coś na temat jakiejś wspólnej ekspedycji, ale Mart szybko wywnioskował, że psycholog miał z pułkownikiem bardzo ograniczony kontakt. Więc może należało szukać od innej strony. Na przykład, w rzekomym Boddoxie ktoś rozpoznał inkryminowanego Hobbystę? Albo na pokładzie przybywał jeszcze ktoś, kto nie był tym, za kogo się podawał.

W południowej części jeziorka (terminy północ czy południe na pokładzie statku kosmicznego były absolutnie umowne) znajdował się niezwykle romantyczny zakątek. Z kamiennym mostkiem, płaczącymi wierzbami i malowniczym wiatrakiem. Tam właśnie Mart napotkał Addę, gdy przechylona przez balustradę rzucała okruchy bułki kaczkom, kołyszącym się na wodzie.

– Chciałem porozmawiać – rzekł wprost.

Zmieszała się.

– Wiem, że to brzmi głupio, ale chwilami wydaje mi się, jakbym znał cię dobrze, a czasami w ogóle… Popatrzyła na niego uważniej.

– Co czasami?

– Nie ma tego w moim biogramie, ale dwa lata temu przeżyłem awarię psychotronu i mam skasowaną sporą partię pamięci…

Nagle rozluźniła się.

– Virri…

– Byliśmy sobie bliscy, prawda? – strzelił na pewniaka.

Przywarła do niego swym szczupłym ciałem.

– Wybacz moją głupotę, to ja powinnam zacząć… Ale myślałam…

– Co myślałaś?

– Że po prostu mnie nie chcesz.

– A ten guziczek miał być próbą.

– Jaki guziczek?

– 72245.

– Nic nie rozumiem, mówisz okropnymi zagadkami! Zamiast brnąć dalej w grupie przesłuchanie, zamknął jej usta pocałunkiem. Dużo wysiłku kosztowało go opanowanie pokusy natychmiastowego pójścia z Addą do łóżka. Niestety, ryzyko przekraczało ewentualną satysfakcję. Musiałaby go zdemaskować. Zresztą, kwestia kto szuka z nim kontaktu, pasjonowała go w tym momencie o wiele bardziej niż śniade ciało Azjatki.

W ciągu popołudnia obszedł wszystkie stanowiska kolegów. Jeszcze raz porozmawiał z Habbu, ale psycholog nie powiedział mu nic szczególnego. Wpadł do zakątka gier i zabaw, obszedł rekreatornię. Rozmawiał oczywiście na różne tematy, starając się, aby możliwie neutralnie zabrzmiało wśród zdań słowo niebieski i guzik… Np. „Szukanie inteligencji cywilizacji w kosmosie to jak maleńki guzik wśród niebieskich ciał”. U nikogo nie dostrzegł reakcji. Może jedna z medyczek na moment uciekła wzrokiem, może ledwie dostrzegalnie drgnął mięsień muskularnego Gomi z oddziału bezpieczeństwa.

Dobrze po ósmej zaszedł do Loddera. Admirał siedział w kabinie nawigacyjnej, której olbrzymie sferokina dawały złudzenie, że od kosmosu oddzielają ich nie potężne płyty, grodzie, izolacje, sztuczne pole energetyczne – a jedynie cieniuteńkie tafle szkła.

Dowódca przyjął go skupiony, cichy. Jego sucha twarz wydawała się jeszcze bardziej wydłużona. Wyglądał na cierpiącego.

– Czy coś się stało, panie admirale? – zapytał Mart.

– Nie wiem, ale nie lekceważę swego organizmu…

– Jakieś dolegliwości?

– Nie, raczej stary „impuls szczura”. – Mart nie znał terminu, choć Virder powinien bezsprzecznie go znać, ale admirał chyba nie zwrócił na to uwagi, ponieważ ciągnął dalej): – To biologicznie niewytłumaczalna zdolność przewidywania nadchodzących nieszczęść, połączona z nieomal paniczną chęcią ucieczki z pokładu. Tak właśnie dziś się czuję.

– Ale dlaczego?

– Nie wiem. Aparatura działa normalnie, odnotowaliśmy tylko jedno małe uszkodzenie, roboty już je usuwają…

– Gdzie?

W trzydziestym czwartym magazynie „Karma dla drobiu i maszyny ogrodnicze”. Dziś rano zepsuło się tam zasilanie i czujniki. Takie drobiazgi zdarzają się niekiedy. Ale nie tę usterkę miałem na myśli, mówiąc o mych obawach. Podobnie nie chodzi mi o jakiekolwiek zagrożenie z zewnątrz. Kosmos jest spokojny, pusty. Żadnych niepożądanych obiektów.

– Więc o co?

– Nie wiem. Ale… jeśli mógłbyś, zajrzyj tu do mnie po dziesiątej…


* * *

Adda wpadła na prosty sposób zwalczenie chandry – drobne porcje narkotyku. Choć rozszyfrowanie zagadki Boddoxa powinno ją uspokoić – to fakt, iż wykazał tak umiarkowane zainteresowanie jej ciałem, zdenerwował ją. Już przez tydzień żyła na pokładzie w obrzydliwej wstrzemięźliwości.

Kiedy całe towarzystwo parzyło się, wymieniało partnerów lub stawiało na trwalsze związki – ona, głupia, czekała na Virdera. Kiedy całowali się – mogła przysiąc, że wyczuwa jego pożądanie – potem jednak gwałtownie ochłódł. Czyżby jego amnezja dotknęła również ośrodki emocjonalne?

Wściekłość, w miarę jak narkotyk rozchodził się po organizmie, bynajmniej nie malała.

– Zrobię mu numer, z byle kim, z pierwszym lepszym! Niech nie myśli, że trafił na idiotkę!

Wzięła dla kurażu jeszcze jedną dawkę. Otaczały ją teraz rozkoszne wizje, a rzeczywistość mieszała się z marzeniem. Włączyła videofon i połączyła się z Miliardnikiem…

– Czy wpadłbyś na chwilę do mnie, Rutto?

Dokładnie o pół do siódmej leżała na posłaniu rozciągnięta w kuszącej pozie, otoczona chmurkami zwidów, zapachów, upojeń. Na chwilę wizje zmącił obrazek ciasnej, starej kapsuły mieszkalnej ze stacji na Fobosie. Przegnała go czym prędzej.

Zwłaszcza że otworzyły się drzwi. Wybuchnęła śmiechem. Wchodząca postać dygnitarza zdeformowała się jak w krzywym lustrze, miała świński ryjek, rozdęty brzuch i nóżki upodobnione do kopytek. Śmiała się, zapominając o dawnym wstręcie. Śmiała się nadal, gdy Miliardnik zrzuciwszy ubranie, począł ją pośpiesznie całować, penetrować, brać!


* * *

Mart oczywiście nie miał pojęcia o sukcesie Rutto. Około dziesiątej kierował się do apartamentu admirała, kiedy odebrał wezwanie od dygnitarza.

– To pilne – twierdził Miliardnik.

Majsterkowicz zachodził w głowę, co aż tak ważnego ma mu do zakomunikowania cywilny zwierzchnik wyprawy.

Idąc na spotkanie, ze zdziwieniem zauważył, że udzielił mu się nastrój Admirała. Poddenerwowanie bez powodu, niczym nie uzasadniony niepokój. Szybko jednak przekonał sam siebie, że są to pierwsze objawy choroby aklimatyzacyjnej. Z nawigatorni przez sale dyspozycyjne i laboratoryjne dotarł do windy, którą zjechał na właściwy poziom.

Cywilny Komisarz Lotu zajmował obszerny apartament. Łysy, sprawiający wrażenie lekko ograniczonego Rutto, miał wygląd dobrodusznego wujka z ilustracji Hoggharta.

– Chciałeś, zdaje się, ze mną pogadać – rzekł, wskazując na autofotel, który podjechał i usłużnie wymodelował się pod siedzeniem Marta. Majsterkowicz nie lubił tego typu urządzeń, mogących w określonym momencie zmieniać się w chwytną, owadożernym roślinom podobną, pułapkę. Toteż przysiadł skromnie na drewnianym stoliczku.

– Podobno odwiedzałeś dziś Admirała? Jak się czuje nasz pan i władca? – zapytał Rutto.

– Jak najlepiej.

– Zapalisz? – Miliardnik podsunął szkatułkę z cygarnionami, wąskimi eleganckimi papierosami nadziewanymi lekkim narkotykiem. Gość nie odmówił. Rutto też się poczęstował, po czym przełamał swój cygarnion na połowę i zapalił.

– Lekarz poradził mi, abym palił mniej – powiedział, uważnie przypatrując się gościowi.

– Doskonały pomysł, i jak tak zrobię.

Dygnitarz kiwnął głową i pogrążył się w aromatycznym obłoczku.

– Właściwie to i ja mam do ciebie sprawę. Słyszałeś o awarii na trzydziestce czwórce. Roboty już ją usunęły, ale nie dokonały remanentu. Specyfikacja podczas wyłączenia dopływu energii uległa częściowemu wymazaniu, oczywiście mamy zabezpieczone dokładne spisy. Dobrze by jednak było, aby jakiś człowiek rzucił okiem i sprawdził, czy nic nie zginęło.

– Chętnie się tym zajmę. Choć trudno sobie wyobrazić złodzieja na naszej jednostce.

– Tu masz specyfikator, rozejrzyj się wyrywkowo, a potem znów wpadnij do mnie.


Trzydziesty czwarty magazyn leżał mniej więcej w odległości kilometra w poziomie i ćwierci w pionie, od apartamentów Miliardnika. Posuwając się korytarzami Mart przeglądał specyfikator. Nic nadzwyczajnego – kombajny konstrukcyjne, roboty ogrodnicze, przetworniki białkowe. Wtem drgnął. Doszedł do działu – broń myśliwska, środki wybuchowe i samoobronne. Czego tam nie było! Rusznice osobiste, sztucery na dinozaury… Prawdziwy arsenał!

Niegroźna usterka trzydziestki czwórki nabrała nagle zgoła nowego znaczenia.

Szybko dotarł do szybu windy towarowej. Włączył przywołanie dźwigu i czekając, patrzył na wpół bezmyślnie w migdał wiszącego czasownika. 22.19. I nagle przyszło olśnienie. 72245!!! Czy to przypadkiem nie miało oznaczać – 7 dzień wyprawy, 22.45. Ale jeśli tak, to znaczy, że za dwadzieścia pięć minut coś się wydarzy…

Dźwig nadchodził z lekka hałasując. Mart zajęty swymi myślami, nawet nie zauważył, że stojący w niszy nieruchomy wieloczynnościowy robot poruszył się bezszelestnie. Cios trafił Hobbystę w skroń, potem, zanim jeszcze nadjechała winda, automat wyrwał ażurową bramkę i pchnął bezwładne ciało w przepastną głębię szybu. Jeśli nawet zaczepi się gdzieś po drodze, klatka dźwigu rozgniecie go jak muchę.


* * *

Psycholog Habbu nie mógł zasnąć. Od paru dni gnębiła go tęsknota. W ankiecie personalnej zataił fakt posiadania konkubiny i małego dziecka. Owszem, pragnął bardzo tej wyprawy. Zrobił wszystko, aby zwyciężyć w testach, wiedział, że ubiega się o przyjęcie do priorytetowej akcji, nie miał tylko pojęcia, że ekspedycja ma trwać tak długo. Kiedy w przeddzień poznał szczegóły, przeżył prawdziwy szok. Oczywiście mógł się jeszcze wycofać, ale zbyt wiele zapału i zabiegów włożył w przygotowania, zbyt gorąco marzył o uczestniczeniu w czymś wielkim, aby teraz rzucić proste: „dziękuję”.

Myślał, że łatwiej przetrzyma okres aklimatyzacji. Tymczasem coraz częściej wspominał szloch pięknej jasnowłosej Gabbi – „Przecież za trzydzieści lat będziemy tacy starzy”.

Jako psycholog mógł jej oczywiście polecać kurację ammetyczną, autoterapię, partnerstwo zamienne – bądź tuzin podobnych metod leczenia. Jako człowiek czuł się podle. Tak podle, że nie usłyszał rozsuwania się drzwi (ktoś uprzednio wyłączył brzęczyk) i zobaczył śmierć dopiero, gdy ta stanęła tuż obok niego.


* * *

Gdyby atakujący Marta był człowiekiem – Majsterkowicz ze zdruzgotaną jak orzeszek czaszką doszybowałby do dna szybu. Człowiek zawsze uderza za mocno, robot jedynie w sam raz. Ot, tyle, ile trzeba. Oczywiście mechaniczny morderca nie wiedział, że zamiast z kruchą czaszką ma do czynienia ze sprasowanymi włosami, mocnym podkładem peruki i wreszcie drugą warstwą włosów. Majsterkowicz lecąc w dół był tylko ogłuszony, a nie martwy. Instynktownie łapał się wsporników (lata podświadomych nawyków wyrobionych podczas stałych ucieczek w gałęziomiastach). Wreszcie zawisł półprzytomny, ale żywy. Tymczasem z góry narastał brzęk nadciągającej windy, która zatrzymała się tylko na moment, po czym zaczęła opadać w dół. Mózg Hobbysty pracował błyskawicznie – wiedział już, że dokonano na niego zamachu, zrozumiał, że odkryto mistyfikację, a po trzecie, że Boddox musiał być uczestnikiem jakiegoś wcześniejszego sprzysiężenia. Nie miał jednak czasu na deliberacje. Kątem oka dojrzał niewielkie wgłębienie na ścianie szybu – małą półkę, metr pod nim. Z trudem utrzymał równowagę i wtulając się w ścianę, czekał na osuwający się prostopadłościan. Nie znał szerokości luzu, nie wiedział, czy nie zostanie sprasowany. Głowę obrócił z profilu, ręce wbił w jakieś wystające wsporniki, wciągnął brzuch i czekał jak egipska płaskorzeźba… Dźwig musnął jego twarz o milimetr, zerwał naszywki z bluzy… a potem zgilotynował lekko wystające palce prawej stopy. Uderzenie bólu było straszliwe, Mart puścił się wsporników i runął na dach klatki. Ogarnęła go noc i pustka.


* * *

Gomi skradał się korytarzem, klnąc w duchu cały wszechświat. Diabli nadali! Taki wspaniały plan, a tu nagle komplikacje. Niezidentyfikowany facet zamiast Boddoxa. W czterech musieli wykonać robotę przeznaczoną dla pięciu. Popatrzył w narożny migdał czasownika – 22.45. Zaczynamy!

Oczywiście nie wątpił w sukces akcji, ale nie lubił zmian w harmonogramie. Z szafki na korytarzu wyjął ręczną rusznicę i machnąwszy ręką cieniowi wyłaniającemu się po drugiej stronie pasażu, skręcił ku pierwszym drzwiom apartamentu mieszkalnego.


Dobrze po wpół do jedenastej Lodder zorientował się, że Boddox spóźnia się ponad miarę. Wywołał go indywidualnym sygnałem. Brak odpowiedzi! Dziwne… W ciągu paru dni upewnił się co do sprawności i punktualności pułkownika. Jeśli nie zgłaszał się – prawidłowo rozumujący szef miał do wyboru trzy odpowiedzi: Nie chciał, nie mógł albo nie żył. Admirał zwrócił się do Koordynatora, maszyny od całokształtu spraw na ARGO. „Znajdź Boddoxa” – rozkazał. Na odpowiedź komputer potrzebował zastanawiająco dużo czasu.

– Nie ma go w obszarze zakresu czytelnego – odparł wreszcie.

Lodder zdenerwował się.

– Co za obszar czytelny, sprawdź cały statek!

– Niektóre sektory są wyłączone.

– Jakie?

Na monitorze zaczęły pojawiać się cyferki, a potem cała mapa przekrojowa ARGO z obszarami zaciemnionymi.

– Awaria? – zapytał Lodder.

– Nie, ręczne wyłączenie. Trzy minuty temu. Nie wiem przez kogo.

Dialog z maszyną przerwał Anioł Stróż, czuwający najwyraźniej nad Lodderem. Admirał odwrócił głowę i zobaczył cień wyrastający na ścianie korytarza. Nie zastanawiając się, nacisnął ręczną dźwignię. W dwie sekundy nawigatornia stała się opancerzoną twierdzą.

– Kto idzie? – rzucił pytanie przez videofon.

Nie było odpowiedzi, a potem rozległ się brzęk tłuczonej kamery, która mogła przekazać do dyspozytorni widok części korytarza przed drzwiami. Lodder dłużej się nie wahał. Sięgnął po leżący na biurku indywidualny informnik, by włączyć alarm na ARGO.

Nie zdążył. Nim ruszył palcem, zapłonęły czerwone światła i rozległ się świdrujący dźwięk syreny. Najwyraźniej ktoś wpadł na taki sam pomysł wcześniej.


* * *

Pisk informnika ocknął Marta. Ktoś go poszukiwał. Wróciła świadomość i ból. Rzucił okiem na chronometr. 22.51! Nie namyślając się, włączył przycisk alarmowy, jaki posiadał przy sobie każdy z załogantów. Alarm pierwszego stopnia od razu musiał być przenoszony przez Koordynanta na cały system statku. Majsterkowicz łudził się nadzieją, że nie uczynił tego za późno. Jęcząc z bólu zaczął tamować krew i owijać skaleczoną stopę strzępem kombinezonu. Bardzo się śpieszył, nie przestając jednocześnie analizować sytuacji.

Wiedział niewiele. Wystarczająco jednak dużo, aby wyciągnąć wnioski. Wykryto, że nie jest Boddoxem, atoli nie wykrył tego Lodder, tylko jakaś grupka konspiratorów, która na dziś wyznaczyła sobie akcję. Tylko jaką? Mógł jedynie domniemywać – na pewno ważną, skoro przed przystąpieniem do niej uznano za celowe likwidację fałszywego pułkownika.

Skończył bandażowanie. Stojąc na dachu windy, zdołał uchwycić się progu na poziomie Z i wciągnąć na górę. Rozdzierający ból zgilotynowanych palców co chwila porażał jego mózg. Przezwyciężając cierpienie dokuśtykał do windy osobowej. Wszędzie rozbłyskiwały sygnały alarmowe. Bez trudu dotarł jednak na poziom mieszkalny. Po kilkunastu metrach był już na korytarzu załoganckim… Mój Boże!

Na progu kabiny nr 2 leżał trup ślicznej Mii – lekarza pediatry. Przez uchylone następne drzwi widać było skurczone zwłoki psychologa Habbu, Majora Tezze śmierć zaskoczyła, gdy usiłował zasłonić się stołkiem. W kolejnych apartamentach – następnych pięć ciał. Szóstego, poczciwego safandułowatego belfra (w tym momencie nie mógł sobie przypomnieć jego imienia) znalazł krok od windy. Półnagi, z wytrzeszczonymi oczami, robił wrażenie zagapionej lalki. A reszta…?


* * *

Kiedy zabrzmiał sygnał, reszta załogi, zgodnie z pryncypiami superzdrowego trybu życia, pogrążona była we śnie. Spała również Adda Tsi, która wściekła na Virdera i na siebie za numer z Miliardnikiem, łyknęła przed snem coś mocniejszego.

Niemniej sygnał poderwał wszystkich na równe nogi. Odruch był oczywisty. Ratować dzieci! Toteż z wyjątkiem nauczyciela safanduły, wszyscy zamiast na korytarz, domowymi katapultami dostali się na poziom miasteczka, lądując w kamieniczkach stanowiących jakby poddasza ich rzeczywistych kwater. Z nich dopiero wybiegli na ryneczek. Miasteczko spało, świecił księżyc (czyli przygaszone do ułamka swej mocy sztuczne słońce) i tylko nerwowo poszczekiwały psy. Rozbudzone dzieci tłumnie cisnęły się do okien.

– Fałszywy alarm – pomyślał niejeden z załogantów. Nikt przecież nie wiedział, że koledzy z apartamentów o niższych numerach zostali już zlikwidowani.

– Uwaga, wszyscy! – zabrzmiał naraz głos Loddera. – Mam powody sądzić… – zamilkł, widocznie miał miasteczko na podglądzie i zobaczył to samo co oni.

Z trzech stron rynku wysunęły się zakapturzone postacie. W rękach trzymały krótkie lekkie karabinki myśliwskie nie stworzone, żeby obezwładniać, paraliżować, pacyfikować, lecz by zabijać. Takiej broni dziewiątka załogantów, która wbiegła na rynek, nie znała nawet z przepojonych humanitaryzmem biofilmów…

Zalały ich strugi ognia. To nie była walka, lecz egzekucja. Na oczach stłoczonych w oknach dzieci załoganci osuwali się na bruk jak marionetki, którym podcięto sznurki. Zaspana Adda Tsi wytoczyła się właśnie z drzwi różowej kamieniczki i zamarła w bezgranicznym osłupieniu, nie pojmując, czy to co widzi, nie jest tylko sennym majakiem. Jeden z egzekutorów wymierzył w nią broń.

– Poczekaj! – zabrzmiał władczy głos innego. – Ona jest moja. Idźcie i pomóżcie Gomi uporać się z tym starym capem, Lodderem. Bez nerwów, ale nie przeciągajcie sprawy.

Spętawszy Addę zmyślną biokrępą, pchnął ją z powrotem do wnętrza kamieniczki.

– Co robisz, morderco?! – krzyknęła dziewczyna poznawszy napastnika po głosie.

– Realizuję swoją świętą misję! – wycedził Rutto.

– Jaką misję?

– Odwrócenia losów wszechświata. Przejmuję tę jednostkę w imieniu Najszlachetniejszej Rady Zjednoczonych Ludów Południa… Słyszysz mnie Lodder?!


* * *

Gomi uważał zdobycie nawigatorni za formalność. Krótką rusznicę w jego rękach znów zastąpił masywny sztucer na dinozaury. Gdyby to nie poskutkowało, miał w odwodzie znaczną ilość środków wybuchowych. Komunikat z miasteczka mówił o opanowanej sytuacji. Samotny Lodder mógł tylko skapitulować. Ale Gomi nie zamierzał przedkładać propozycji kapitulacji. Otrzymał wyraźny rozkaz: Nikt z wyjątkiem dzieci nie może przeżyć. Lodder nie miał wielu szans – właściwie żadnej. Wszystkie roboty manipulacyjne mogące wziąć udział w walkach na pokładzie zostały uszkodzone, a jedyny czynny egzemplarz – przeprogramowany (skutków owej manipulacji doświadczył Mart). Użycie masowych środków eliminujących nie wchodziło w grę – chyba, że Admirał gotów był poświęcić wszystkie dzieci. Mógł również próbować zdetonować cały statek, ale do tego potrzebny był drugi klucz, przechowywany przez Miliardnika lub przynajmniej zakodowany sygnał przyzwolenia z Ziemi.

– No, staruchu – mruknął przez zęby Gomi. – Przygotuj się, zaczynamy.

Trzy strzały ze sztucera w zamki wystarczyły, aby droga do nawigatorni stanęła otworem. Gomi pochylił się, aby odłożyć sztucer i podnieść lżejszą ruszniczkę… Nie zdążył. Cios dłoni Marta nieomal odrąbał mu głowę… Majsterkowicz przeskoczył przez zwłoki i wybiegł do środka, wołając: – Przybywam, Admirale!

Lodder wysunął się z kryjówki, ściskał w rękach mały paradny laseromiot, zresztą nie naładowany. Jego twarz stała się popielato szara.

– Wszyscy nie żyją! – wybełkotał. – Wszyscy oprócz morderców! Nie wiem tylko, co z Miliardnikiem? Nie mam jego sygnału.

– Przypuszczam, że jest po ich stronie – rzucił Mart. – Wysłał mnie na pewną śmierć.

– To całkiem możliwe. Ładnych parę lat temu pojawiły się anonimowe ostrzeżenia przed szpiegiem w Konwencie Konwentów, ale zostały zlekceważone, a Rutto oczyszczony z zarzutów.

– Ile może być spiskowców?

– Trudno mi dokładnie obliczyć, ale przypuszczam, że czterech, może pięciu.

– No to o jednego mniej!

Nie tracili czasu. Chociaż Admirał uważał, że należy ponownie zabarykadować się w nawigatorni, skąd istniała możliwość podglądu sytuacji na całym statku i kontaktu z Koordynantem. Mart przekonał go, iż powinni jedynie udawać przed dywersantami, że chcą bronić centrali, a tymczasem zająć stanowiska obronne zupełnie gdzie indziej. W dyspozytorni prędzej czy później wrogowie dostaliby ich, dysponując przewagą środków wybuchowych. Co się tyczy utraty kontroli nad jeszcze działającymi systemami łączności, Majsterkowicz wyrażał przekonanie, że i tak atak rozpocznie się od wysadzenia rozdzielni w powietrze.

Tak się stało. W szale niszczenia napastnicy zdetonowali całą nawigatornię. Wiele nie ryzykowali, istniała przecież zaplombowana nawigatornia rezerwowa, a także automatyczne sterowanie Koordynanta. Tymczasem Lodder i Mart już znaleźli się na tyłach wrogów. Celnym strzałem został trafiony jeden z morderców nazwiskiem Karr, niestety drugi strzał, mniej celny, ugodził w zapas amunicji. Eksplozja wstrząsnęła kilkoma poziomami ARGO, przy okazji pękł jakiś zbiornik łatwopalnej cieczy i wnet jęzory ognia rozlały się szeroko. Miliardnik i jego towarzysze rzucili się do ucieczki, pozostawiając rannego Karra na pastwę płomieni. Z nacierających, stawali się ściganymi.


* * *

Bitwa o ARGO! Nie czuję w sobie siły ani talentu Homera, aby zrelacjonować ją sekunda po sekundzie, oddać wszelkie barwy pożogi i skalę napięcia. Ogłupienie komputerów i automatów gaśniczych, determinację przeciwników. Nienawiść i strach. Wściekłość Miliardnika, który w pewnym momencie zdał sobie sprawę, że mu się nie powiodło. A wszystko w scenerii prawdziwego piekła. Eksplozja w rozdzielni unieruchomiła system kamer, na wielu poziomach nastąpiły awarie, na innych szalały potoki ognia. Wskutek tego zwierzyna i myśliwi tropili się nawzajem po omacku. Dwójka ostatnich, spanikowanych dywersantów ostrzeliwała się chaotycznie, pomnażając rozmiary zniszczenia. Rozwalono po drodze część magazynów hodowlanych, toteż ogólny chaos powiększały jeszcze goniące wzdłuż i wszerz ARGO na wpół oszalałe króliki i kury. Chwalić Boga, że na poziomie miasteczka uspokajający głos komputera wychowawcy powstrzymał dzieci przed rozbiegnięciem się po statku. Zresztą dominującym odczuciem przyszłych patriarchów pozostało przerażenie.

W którymś momencie uciekający rozdzielili się. Miliardnik skierował się do swych apartamentów, pozostała zaś przy życiu Ida postanowiła schronić się w miasteczku, tam, pod żywą tarczą dzieci zamierzała zwabić przeciwników w pułapkę.


Sparaliżowana biokrępą Adda mogła tylko przysłuchiwać się odgłosom walki. Ich rozmiar wskazywał, że nie wszyscy zginęli. Tsi pomyślała wtedy o Boddoxie. Nie zauważyła go od początku alarmu. Czyżby pułkownik przeżył? Ta myśl dodała jej nadziei.

Na razie do swego apartamentu wrócił Rutto. Osmalony, z rozprutym skafandrem, twarzą wykrzywioną wściekłością i lękiem, w niczym nie przypominał pełnego wykwintnych manier lowelasa.

– Pomożesz mi? – zapytał Addy.

Odpowiedzią było spojrzenie pełne nienawiści. Karty zostały odkryte. Drżącymi rękami dołączył do biokrępy ładunek wybuchowy i odbezpieczył go. Zakneblowanie ust dziewczyny nie sprawiło mu większej trudności. Potem cofnął się ku drzwiom z zamiarem zaczajenia się na przeciwników. Prędzej czy później będą go tu szukać. Zastanawiał się, kiedy do akcji włączy się robot, który ponownie otrzymał biogram Marta z rozkazem – „Zabij!”

Zanim jednak dygnitarz dotarł do drzwi, te otwarły się same i lufa rusznicy dotknęła jego pleców. Lodder dostał się do jego apartamentu od tyłu!

Miliardnik nie stracił rezonu.

– Nie próbuj mnie zabijać, moje autopole związanie jest z biokrępą Addy, a wszystko zespala ładunek wybuchowy… – krzyknął.

Admirał Lodder należał do staroświeckich dżentelmenów, dla których kobiety stanowiły coś więcej niż jednorazowy przedmiot pożądania. Zamiast nacisnąć spust i wysłać Miliardnika do egalitarnego piekła Bojowców Południa, rzekł spokojnie:

– Uwolnij ją!

– Dobrze, dogadajmy się. Moje życie za jej…

Nacisk broni zelżał, to wystarczyło. Rutto podbił łokciem rusznicę, jednocześnie inteligentny nóż czekający w rękawie drugiej ręki rozpruł brzuch dowódcy…

Mart spóźnił się kilkanaście sekund. Wpadł wprawdzie jak burza, ale za późno. Potężny cios rzucił Rutto na łóżko obok. Miliardnik nie zdążył nawet zabrać broni admirała. Inteligentny nóż przyciśnięty ciałem Loddera nie mógł pospieszyć mu z pomocą.

– Detonator, uważaj! – zaskomlił uderzony. Majsterkowicz milcząc ocenił sytuację. Widział przestrach w oczach sparaliżowanej Tsi i wracającą pewność siebie zbrodniarza.

– Dogadajmy się, Boddox, czy jak cię tam zwą – powiedział Miliardnik. – Zagwarantuję wam obojgu przeżycie. W końcu chodziło nam tylko o ARGO.

Mart pokręcił głową.

– Zabijając mnie, unicestwisz również ją… – dorzucił zdrajca.

– Teraz ja ci coś zaproponuję, Rutto – rzekł wolno Hobbysta. – Przywołasz zaraz swoich ludzi i złożycie broń, a ja wam obiecam uczciwy sąd na Ziemi. Kara śmierci została zniesiona, zostaniecie więc jedynie zreedukowani. Oddaj biokrępę!

– Zabiję dziewczynę, jeśli mnie tkniesz!

– Dziewczyna nic mnie nie obchodzi – warknął twardo Mart, puszczając równocześnie oko do Addy. – Liczę do trzech. Raz, dwa…

Drżąca ręka Miliardnika wyciągnęła się razem z pudełeczkiem zasilacza. W tym samym jednak momencie pękły i tak już nadwątlone drzwi i na progu stanął robot-morderca. Widząc to kątem oka, Mart kopnął rękę Milardnika. Zasilacz uderzył w sufit i wyłączył się, szczęśliwie nie detonując. Majsterkowicz wykonał tygrysi skok, przeturlał się przez łóżko, porywając za sobą Addę. Jednocześnie zdążył również strzelić. Chybił. Ciężki ładunek na dinozaury oderwał jednak prawą mackę elektronicznego mordercy. Rutto wykorzystał zamieszanie i zniknął w sąsiednim pomieszczeniu. Natomiast jednoręki golem na moment stanął, aby się samodzielnie przeprogramować. Mart i uwolniona Adda pobiegli za szefem sprzysiężenia.

– Ach Virri, Virri! Wierzyłam w ciebie, pułkowniku! – wołała dziewczyna. Nie prostował pomyłki. Pościg trwał. Miliardnik znów zaopatrzył się w broń i dołączywszy do Idy dążył teraz ku górze. Wymiana ognia z magnosztucerów zostawiała za sobą tylko zniszczenie. Rozprute ściany, zniszczone drzwi i transporciągi… Ale i bez ich walki sytuacja ARGO była tragiczna, korytarzami snuł się coraz gęstszy dym, a z poziomów zbliżonych do nawigatorni dolatywał syk ognia, który posuwał się zygzakami, ustępując tu i ówdzie autogaśnicom, jednak szybko odnajdywał nowe trakty poprzez otwory wysieczone podczas walki. Migotały wszystkie światła alarmowe. Wyły syreny.

Adda miała ze sobą broń Rutto. Jakże się przydała, aby przeszkodzić strzałowi, który zamierzała oddać w plecy Marto zaczajona Ida.

Gonitwa ku górze postępowała z oporami. Automatyczne opadnięcie szeregu grodzi ognioodpornych odcięło najkrótszą drogę na powierzchnię. Samotny Miliardnik musiał opuścić się parę kondygnacji, aby ominąć główne ogniska pożaru. Segmentów odcinanych od działającej jeszcze reszty statku przybywało, ogień jednak nadal się rozprzestrzeniał. Rutto wciąż wierzył, że w tłumie dzieci skuteczniej wciągnie przeciwnika w zasadzkę. Wiedział już, że fałszywy pułkownik przeżył i zastanawiał się, kim właściwie jest ten śmiałek, o którego potknął się misterny plan dywersji.

Od wyjścia na łąkę dzieliły go metry. Odwrócił się i czekał, mając nadzieję, że kulejący przeciwnik wyjdzie na linię strzału lub powstrzyma się przy drgającej już płycie ochronnej grodu. Mart zaatakował z przeciwnej strony, niż się spodziewał. Strzelił z półdystansu. W biegu jednak marnie wycelował. Niemniej strzał, chociaż chybił, obrócił Miliardnikiem i ogłuszonego cisnął na schody. Majsterkowicz pragnął wycelować staranniej, ale zza opuszczającej już płyty dobiegł go krzyk Addy Tsi. Uwięzła wśród strug ognia, zaklinowana w jakimś przejściu. Mart skoczył z powrotem. W ostatniej chwili przecisnął się przez zbliżające się krawędzie grodzi i doskoczył do Azjatki. Ostatnie zapory zamknęły dostęp dymu i ognia do miasteczka. To ciągle funkcjonujący komputer zlokalizował obszary objęte pożogą, wyciął je z pozostałej tkanki statku, okrążył, pozostawiając rezerwę ochronną i puścił do akcji resztę gaśników… Wyrwane ze snu dzieci kręciły się wśród trupów. Parę dziewczynek płakało. Najmłodsi wzywali na pomoc opiekunów. Dyżurny komputer włączył im uspokajającą muzykę. Tymczasem kilkunastu starszych chłopców odgrywało scenę egzekucji przed tymi, którzy ją przespali. Ich przywódca, Joxxe, wyrośnięty dwunastolatek, śledził z zazdrością jeszcze wyższego Owa, który zamiast uczestniczyć w zabawie, komenderował grupką dzieci kopiącą groby na zielonej łące pod spokojnym księżycem.

Naraz z cienia dobiegł jęk. Chłopcy rozbiegli się. W wyrwie w zapadniętym po jakiejś eksplozji trawniku pojawił się pokrwawiony człowiek, który jeszcze pięć minut temu był dumnym Miliardnikiem – jęcząc, wyciągał ku nim okaleczone ręce. Ovve ogarnął strach, mężczyzna miał na sobie jeszcze czarną bluzę kata.

– Wody, wody! – jęczał Rutto.

Joxxe, choć też przerażony, zrobił krok naprzód. Inni chłopcy, już rzucający się do ucieczki, zatrzymali się wyczekująco.

Wśród kwitnących krzewów stał sobie (jak na angielski park przystało) biust jakiegoś brodatego filozofa. Chłopcy już wcześniej zauważyli, że nasadzony na trzpień nie tworzy całości z cokołem. Joxxe nie spuszczając oczu z rannego, dźwignął popiersie. Przyciskając je do siebie, zrobił parę kroków po obramowaniu chodników, a potem upuścił ciężar prosto na twarz Miliardnika.


* * *

Adda krztusiła się, łzawiła. Uciekali teraz z Martem w przeciwnym kierunku, w głąb zrujnowanych i częściowo płonących ładowni, dzięki licznym przegrodom zamienionym w przedziwny labirynt. Porzuciwszy broń, przedzierali się poprzez zdewastowane poziomy, szukając sposobu wydostania się z płomiennej nawałnicy. Wkrótce trafili na poziom już wypalony, ogień przetrawił tu większość instalacji i pożarł wszystko, co było do pożarcia. W powietrzu wisiał duszący odór, z poprzebijanych rur sączyła się woda. Komputer-mózg przeprowadził już zapewne rachunek zysków i strat, rozważając, które strefy trzeba zamknąć, aby reszta ARGO mogła kontynuować misję. Zdewastowane rewiry, na których remont nie miał środków, po prostu odcinał, wyłączał światło, klimatyzację. Jeśli nie wszystkie pogrążyły się od razu w kompletnym mroku, to tylko dzięki samoczynnym bateriom awaryjnym, które niezależnie od głównego systemu, jakiś czas mogły dostarczać energii…

– Czy uda nam się stąd wydostać? – pytała Adda.

– Sądzę, że znajdziemy jakieś miejsce, gdzie przeczekamy alarm. Roboty zgaszą ogień i wtedy ręcznie odblokujemy którąś z grodzi…

– Jestem tak zmęczona!

Nic nie odpowiedział. Ze zmasakrowaną stopą, nadwerężoną czaszką, raną w przedramieniu, przypominał wrak w równym stopniu jak nieszczęsna ARGO.

Dotarli właśnie nad małe jeziorko utworzone przez wodę spływającą z uszkodzonej izolacji. Obok, szybem zniszczonej windy, dudnił żywy ogień. Cóż u licha tak buzowało wśród tych rzekomo absolutnie niepalnych materiałów?

– Może tu odpoczniemy? – nalegała dziewczyna.

Skinął głową. Odczuwał znużenie. Wygrał, ale cóż to było za żałosne zwycięstwo. Trzeba było jeszcze przeżyć, a potem podjąć decyzję: wracać czy kontynuować lot?

Nie zauważył niebezpieczeństwa. Na szczęście Tsi je dostrzegła.

– Uważaj, Virri!

Instynktownie skoczył w bok i morderczy cios przeszył powietrze.

– Robot!

Zapomniał o nim. Tymczasem automat zaprogramowany na biogram Marta, cierpliwy i metodyczny, przeżył swoich mocodawców i wierny programowi zamierzał wykonać go do końca. W dużym stopniu fizycznie przypominał teraz Majsterkowicza. Uszkodzony, poruszał się koślawo i wolno. Ale nadal nieźle kombinował, a Mart nie miał ani skutecznej broni, ani siły, o szybkości nawet nie wspominając. Mógł zrobić tylko zasadzkę. Toteż zwabił mechaniczną bestię na skraj płonącego szybu i markując cios, zastosował unik. Robot przewidział to, przeciął trasę uniku i opasawszy Hobbystę zdrowym prawym ramieniem, pociągnął go w stronę buzującego ognia. Nie dysponował jednak wystarczającą statecznością. Mart przeważył i obaj runęli w płomienną gardziel. Na szczęście lecąc w otchłań piekła, cybernetyczny morderca zwolnił chwyt i Adda, która złapała Marta za nogę, mogła wyciągnąć go z powrotem. Ale to nie był Mart. Z ognistego pieca wydobyła bezwłosą lalkę o spalonej twarzy. Adda krzyknęła rozdzierająco i również straciła przytomność.


* * *

Lugg płakał, bo nie należał do bandy Joxxego. Płakał, bo wiedział, że jego los będzie tragiczny. Ovve z pewnością nie da rady dłużej go bronić. A Lugg sam nie miał żadnych szans. Był bowiem słaby i garbaty.

Gdyby wypadek przytrafił mu się w pierwszych dniach rejsu, kiedy jeszcze funkcjonował automat medyczny, najprawdopodobniej upadek z facjatki nie okazałby się tak tragiczny w skutkach. W wieku dziesięciu lat Lugga cechowało silne zdrowie i dobra kondycja. Niestety, zdarzyło się to już w czwartym miesiącu po katastrofie, kiedy centrum medyczne praktycznie nie istniało. Początkowo dzieci nie chciały źle. Pozbawione opieki dorosłych nie zamierzały się jedynie uczyć, to znaczy chłopcy pozwalali jeszcze na naukę dziewczynkom. Perswazyjne działania komputera wychowawcy miały tylko taki skutek, że Joxxe, który został przywódcą paczki, postanowił trochę „podkręcić” automatycznego pedagoga. Skończyło się to zepsuciem wychowawcy, zaś późniejsze próby „reperowania” przyniosły jego pełną dewastację. Zresztą, z miesiąca na miesiąc obyczaje młodych ludzi stawały się coraz dziksze. Chłopcy polowali na zwierzęta, bez trudu podporządkowali sobie starsze dziewczynki. Korzystając z faktu, że automatyczna kuchnia wydawała bez zmian posiłki (tu niczego na szczęście nie próbowano reperować), cały czas tracono na zabawy. Często okrutne. Raz, bawiąc się w stos poparzono mocno chłopca imieniem Teddo, który potem chorował i umarł.

Nic dziwnego, że nikt nie zajął się kontuzją Lugga. Bark bolał, potem nawet przestał boleć, ale kości zrosły się krzywo i ze zdrowego, szybko rosnącego chłopaka zrobił się kaleka, pośmiewisko innych, chłopiec do usług i bicia. Sam Joxxe osobiście nie miał nic przeciwko garbusowi, był na to zbyt ważny. W bandzie wytworzyła się ścisła hierarchia. Na czele stał Joxxe, dalej szli jego zastępcy – chłopcy najbardziej wyrośnięci i silni, potem warstwa „równiachów”, wreszcie grupka młodszych popychadeł, jeszcze należących do grupy, ale bez prawa gardłowania i bez szansy na ciekawsze role w zabawach. Ci byli najgorsi. Słabi, przestraszeni odgrywali swój strach, prześladując garbuska. Tym chętniej, że bezkarnie. W miarę jak psuły się stosunki Joxxa z Ovve, sytuacja Lugga pogarszała się. Młody herszt nigdy nie darował płowowłosemu koledze inteligencji, a także bał się konkurencji o przywództwo. Podczas sporów, a te zdarzały się coraz częściej, Ovve ciągle jednak miał wielu zwolenników. Poza tym był silny. Silniejszy nawet od Joxxa i to hamowało poczynania dziecięcego dyktatora. Atoli w miarę barbaryzacji grupy, siły Owego malały. Przyboczni „wodza” coraz śmielej nalegali na wykluczenie konkurenta z bandy. A młodsi, o sadystycznych inklinacjach, coraz ostrzej poczynali sobie z Luggim. Tymczasem od startu ARGO upłynęły dwa lata.

Nie wiadomo kto pierwszy wymyślił superpolowanie. W każdym razie Joxxe zaakceptował pomysł. Dotąd bawiono się w dręczenie zwierząt, teraz wymyślono łowy na człowieka. Garbusek świetnie się nadawał, zabawnie uciekał, no i nie był groźny. Do zabawy mogło już dojść dwa dni wcześniej, ale Ovve umiejętnie zmienił temat i poparła go Ulla, wcześnie dojrzewająca bruneteczka, której obfite jak na trzynastolatkę piersi zaczęły już robić pewne wrażenie na Joxxe. Ulla zawsze zwracała dużą uwagę na to, co mówił Ovve i ten fakt nie uszedł uwadze młodocianego herszta. W końcu doszło do gwałtownej sprzeczki, Joxxe wstał i mocno popchnął rywala, ten oddał. Wtedy szef bandy uderzył go w twarz. Ovve nie wytrzymał, zwinnie obalił przeciwnika i po chwili siedział na nim okrakiem, okładając pięściami. Nie wiadomo kto z gęstwy kibiców zawołał wówczas: „Zabij go! Zabij!” Ovve nie posłuchał rady i wstał, otrzepując kombinezon.

– Zawsze kiedy zechcesz, udzielę ci rewanżu – powiedział z uśmiechem.

Pokonany nie powiedział nic, tylko rumieńce na jego twarzy zrobiły się większe. Ovve przez dwa dni chodził w glorii zwycięzcy. Znów miał wielu zwolenników. Ulla całowała go publicznie. Gdyby chciał, mógłby pewnie zająć miejsce szefa paczki. Dlaczego tego nie zrobił?

Ovve w ogóle był inny. A jeszcze mocniej zmienił się w ciągu tych paru lat. Może poczucie siły, może inteligencja, sprawiły, że czuł się bardziej odpowiedzialny od innych, miał swoje stronniczki wśród tych paru dziewczyn, które dalej chciały się uczyć, bolał nad spaleniem biblioteki i uszkodzeniem czytników mikrofilmowych. Szkoda, że w parze z tymi zaletami szła spora łatwowierność. Uważał, że zawsze da sobie radę. Obce mu były intrygi…

Lugg płakał, bo zbliżał się kolejny świt. Już wieczorem doszły go szepty słabeuszy, którzy w dotychczasowych łowach odgrywali rolę naganiaczy, że nazajutrz rozpocznie się wielkie polowanie. Cóż miał zrobić. Uciec?

Już dosyć dawno znaleziono przejście do zablokowanych poziomów. Paru odważniejszych chłopców zapuszczało się w pościg za zdziczałymi królikami w wypalone trzewia statku. Niedaleko jednak. Za to wracając, snuli przerażające opowieści o tajemniczym świecie bez światła, pełnym rozmaitych zjaw, duchów dziwnych zwierząt i włóczących się uszkodzonych automatów. Najstraszniejsze były jednak opowieści o Potworze. Ovve wyśmiewał te rewelacje. Inni jednak gorliwie przekazywali straszliwe podanie o wampirze zrodzonym z krwi zabitych załogantów (ostatniego wszak ukatrupił osobiście Joxxe) krążącym wokoło miasteczka, a nocą zaglądającym na łąkę. Chłopcy porobili sobie proce i łuki, ale nigdy nie udało im się dosięgnąć upiora. Zresztą zbytnio się bali, aby urządzić prawdziwą ekspedycję.

Upiór nie był jedynym powodem lęku Lugga przed ucieczką. Czegóż miał szukać sam, kaleka, w tajemniczym świecie bez słońca, bez automatów z pożywieniem. Płakał i usiłował się modlić, chociaż nie bardzo wiedział do kogo.

Nad ranem przysnął na chwilę, a gdy zbudził się (sztuczne słoneczko dopiero zaczynało się rozjarzać), powziął pewną myśl. Porozumie się z Owem, potem ukryje, a przyjaciel będzie dostarczał mu pożywienia. Za jakiś czas banda o nim zapomni, a być może znajdzie inną ofiarę.

Dzieci mieszkały początkowo w jednoosobowych pokoikach, ale po tragedii wielu skupiło się w małych grupkach. Lugg należał do mieszkających samotnie, z tej prostej przyczyny, że nikt nie miał ochoty bratać się z garbusem. Ovve mieszkał parę kamieniczek dalej, również sam.

Miasteczko pogrążone było w uśpieniu, ciszę mąciło jedynie pianie kogutów. Garbusek wślizgnął się do pokoiku swego protektora… Opuszczone żaluzje tworzyły lekki półmrok. Nie tak wielki jednak, aby nie dojrzeć wielkiej kałuży obok materaca.

– Ovve!

Na dźwięk głosu zapaliło się światło. Półnagi nastolatek leżał w rozrzuconej pościeli, nieruchomy. Krew z kilku, a może kilkunastu ran zdążyła już zaschnąć. Nogi ugięły się pod Luggiem.

Przez uchylone drzwi zajrzał rudy Sewt – agresywny małolat, bodajże najdokuczliwszy prześladowca kaleki.

– Morderca! – wrzasnął piskliwie. – Garbus morderca! Jak udało się chłopcu uciec z kamieniczki, sam tego nie wiedział.

Ale obława pod wodzą Joxxe była przygotowana.

– Garbus zabił Ovve! – podawano sobie z ust do ust.

Lugg nie miał czasu, aby się bronić. Trafił go kamyk, rozcinając policzek. Rzucającą, dostrzegł to z rozpaczą, była Ulla. Tymczasem krąg dzieciaków zawężał się. Ze wszystkich stron rynku zbliżali się prześladowcy, a przy bramie do parku stał samotny, triumfujący Joxxe. Jego dosyć ładną twarz wykrzywiał grymas okrucieństwa. Kiedy jeszcze czytano książki, Lugg widział obrazek przedstawiający Kaligulę. Teraz miał przed sobą jego żywe wcielenie. Rozpacz dodała mu sił. Skulił się, sprężył i skoczył do przodu. Pewność, że herszt był jednym z morderców jego przyjaciela, dodała mu sił. Uderzony bykiem Joxxe przewrócił się, a Lugg znalazł się na otwartej przestrzeni. Kiedyś dobrze biegał, teraz z wysadzoną łopatką, uniesionym barkiem poruszał się jak łamaga. Miał jednak przewagę zaskoczenia, a strach dodał mu skrzydeł. Dopadł jednego z otworów wiodących do podziemi i skoczył. Nie przejmował się upadkiem, nawet skręcona kostka nie powstrzymała go od dalszej ucieczki. Biegł w mrok, potykając się o kupy nie uprzątanych śmieci. Dotarł wreszcie do szczeliny przy niedomkniętej grodzi, wymacał ją i zanurkował w labirynt. Potem biegł, czołgał się, upadał, podnosił. Wreszcie natrafił na jakąś zaporę i znieruchomiał… Był spocony, obolały, stracił oddech.

Ścigający łatwo nie zrezygnowali. Joxxe i kilkunastu najstarszych chłopaków zaopatrzyło się w latarki i poszło w ślad za uciekinierem. Szli wolno, ostrożnie. Przy kolejnych rozwidleniach dzielili się na małe grupki. Jedna z nich po kwadransie trafiła na Lugga. Nie miał już siły uciekać. Krążek świetlny wyłuskał go wtulonego w resztki wypalonych i skręconych od żaru mebli kabiny załoganckiej.

– Tu jest, chłopaki! – zawołał rudy Sewt.

– Idziemy! – odkrzyknął Joxxe.

Garbusek przymknął oczy. Otworzył je, kiedy usłyszał skowyt. Latarka wypadła z rąk napastnika. On sam przeraźliwie krzycząc: „Upiór! Upiór!” – rzucił się do ucieczki.

– Nie ma upiorów – odpowiedział z dystansu Joxxe. – A jeśli jest, to załatwimy go. Chłopaki, poświecić.

Kimkolwiek był interwent, nie miał czasu ani ochoty poddawać się próbie sił. Silne ręce schwyciły skulonego Lugga i przerzuciły przez ramię jak worek. Lugg nie opierał się. Potem nieznajomy ruszył szybko w głąb zgliszczy. Zdrętwiały ze strachu kaleka nie miał siły, aby wołać o ratunek. Zresztą nie wiedział już co lepsze.

Przy następnej krzyżówce nadziali się na dwóch chłopaków z nagonki. Upiór roztrącił ich dwoma kopniakami i pobiegł dalej. Posuwał się wśród idealnego mroku. Miękko, nie powodując hałasu, omijał przeszkody ze zwinnością ducha.

– Nie bój się, nie bój się Lugg – powiedział parę razy półgłosem. – Jestem przyjacielem.

Kaleka kulił się jeszcze bardziej. Nie wierzył nikomu. Wreszcie upiór (czy może raczej święty Krzysztof) zmęczył się. Złożył delikatnie Lugga na ziemi.

– Przestań drżeć, chłopie – powtórzył. – Nikt cię już nie skrzywdzi. Nie zapalę żadnego światła, bo nie chcę cię przestraszyć. Byłem swego czasu trochę kontuzjowany, ale, wbrew opinii krążącej wśród twoich kolegów, nie jestem wampirem ani upiorem tylko ostatnim załogantem ARGO. Mam na imię Mart.


* * *

Parę miesięcy minęło, zanim udało się Addzie Tsi przywrócić Majsterkowicza światu żywych. Zresztą, co to był za świat? Mroczne katakumby, w których wygasły wprawdzie pożary, ale ze wspaniałej automatyki nie pozostało śladu. Adda miała zbyt wiele kłopotów z Martem, aby nawiązać kontakt z dziećmi. Zresztą Mart nie pragnął tego kontaktu, uważając słusznie, że widok twarzy przypominającej maskę musiałby przyprawić o szok mieszkańców miasteczka. Poza tym z każdym tygodniem malała swoboda ruchów Tsi. Miliardnik zostawił jej bowiem pamiątkę…

Nie chciała tego dziecka. Czuła się, jakby pod sercem nosiła swego osobistego wroga. Mart był innego zdania. Czuły i opiekuńczy twierdził, że będzie kochał maleństwo jak swoje. Uwierzyła mu. Zresztą ze wspólnej niedoli wykluła się wśród tych ponurych miesięcy niewiarygodna miłość. W niczym nie przeszkadzał Addzie fakt, że Mart nie był Virderem. Przeciwnie, ucieszyło ją to. W pokiereszowanym mężczyźnie co dzień na nowo odkrywała coraz wspanialszego człowieka.

Optymizm Hobbysty, jego niezmącona wola przetrwania, miłość – o tym można by pisać godzinami w powieści dla młodych panienek. Majsterkowicz w konsumpcyjnym świecie egoizmu i wąskiej specjalizacji, rzeczywiście mógł uchodzić za mutanta. Natomiast w tragicznym położeniu, w labiryncie zniszczonego statku okazywał się prawdziwym herosem. Skromnym, pracowitym, zawsze skorym do pomocy.

Ledwo się wykaraskał, zaczął na nowo działalność godną Majsterkowicza. W ich gniazdku było wkrótce wszystko, od hodowli kur i królików po łazienkę. Mart skonstruował też noktowizyjne okulary pozwalające Tsi widzieć po ciemku. Zaś dla siebie sporządził rodzaj echosondy, dzięki której przemieszczał się w labiryncie niczym nietoperz.

Niestety, jego optymizm znów został poddany poważnej próbie. Niewiele brakowało, aby znikł w ogóle. Jeszcze w siódmym miesiącu ciąży planowali wspólnie, jak po urodzeniu dziecka i jego półrocznym odchowaniu, Mart skonstruuje dla siebie maskę i w trójkę wyjdą na powierzchnię, zająć się dziećmi.

– Młodzież dorasta i musi mieć opiekę – twierdził. – We dwójkę powinniśmy dać sobie radę i powstrzymać proces ich dziczenia.

Niestety, plany te miały się załamać.

Poród był trudny. Mart, choć również lekarz – samouk, nie dysponował medycznym sprzętem, nie posiadał też właściwej grupy krwi do transfuzji. Chłopiec – Jor – urodził się duży i silny. Ale Adda zmarła po czterech dobach, pomimo rozpaczliwych wysiłków Marta.

Potem był niesłychanie trudny rok – okres żalu i obowiązków samotnego ojca. Aż wreszcie Jor zaczął chodzić, a ojczym skonstruowawszy kojec, mógł zostawiać go na dłużej samego i zapuszczać się w pobliże miasteczka. Właśnie z jednej z takich wypraw przyniósł Lugga.


* * *

Kaleki chłopiec spał. Nareszcie bezpieczny, materac w materac obok Jora. Żywe dziecko przekonało go nareszcie, że wybawca nie jest ludożerczym upiorem. Po długotrwałych naleganiach zobaczył wreszcie twarz Marta. Najpierw przeraził się, a potem o dziwo, nabrał zaufania. Wybawca był kaleką jak on sam.

Hobbysta uczył go siły i odwagi. Tłumaczył, że nigdy nie ma sytuacji tak beznadziejnej, żeby nie opłacało się walczyć. Że istnieje coś silniejszego nad przeciwności losu i pospolitą słabość. Jest nią wola bycia odważnym i potęga inteligencji.

Dlatego Lugg z ochotą przyjął propozycję nauki.

– Biblioteka jest zniszczona, przepadły również programy, twoi koledzy dziczeją, a ja… Cóż, nie jestem młody – mówił Mart. – Muszę nauczyć cię tego wszystkiego, co sam umiem. Muszę przekazać ci wiedzę o przeszłości Ziemi, o naszym Stwórcy, o literaturze, sztuce i nauce. Twoi koledzy pod wodzą Joxxe karmieni przez automaty nie podejrzewają jednego. Gdy dotrą na Nową Ziemię i jeśli uda im się wylądować wahadłowcami, staną bezbronni wobec bezlitosnej natury. Ogromnych gadów, przyrody nie znającej dotąd człowieka. Nie będą mieli do dyspozycji służebnych maszyn, cybernetyki, wszechsprawnych robotów. To wszystko zginęło w pożarze. Będą mieli tylko własne ręce i własne szare komórki…

– To zginą!

– Tak, jeśli im nie pomożemy… – mówił Mart.

Teraz Lugg śpi, oddycha równo, podobnie jak maleństwo obok.

– Strasznie dużo mamy do zrobienia – mruczy Majsterkowicz. Poprawia koce i sam wyciąga się obok na materacu. I tak zasypiają. Ślepiec, kaleka i zaczynające dopiero mówić dziecko. Ostatnia szansa dla przyszłości człowieka. Kaganek wiedzy przeciwko fali barbarzyństwa.

Głowa Hobbysty – biedna, poraniona, poparzona głowa – teraz równocześnie Biblioteka Aleksandryjska, Zbiory Kongresu i poradnik „Zrób sam” – opadła na poduszkę z kurzego pierza.

Mart sypia krótko – czasami targają nim okropne sny. I wtedy z uporem powtarza się jeden majak. Wizja konfliktu na Macierzystej Planecie, wkrótce po starcie ARGO. Obraz wojny, która zniszczyła świat skuteczniej niż pożar ładowni statku kosmicznego. I wtedy Majsterkowicz budzi się z pełną grozy konstatacją, że jest ostatnim rozumnym człowiekiem nie tylko na tym statku, ale również we Wszechświecie… To jest oczywiście sen… ale… ale… Kontaktu z Ziemią nie ma.

Już śpią.

Maleńki nośnik życia, jakim jest ARGO, posuwa się tymczasem coraz dalej i dalej w głąb Galaktyki.

Загрузка...