2. Walter

Lubię podróżować nocą. To mnie odpręża. Jeśli człowiek kiedykolwiek bywa wolny, to jestem nim ja, właśnie teraz, w mojej maszynie. Minęła 1.22. A ja mogę zupełnie dokładnie powiedzieć, co się dzieje ze wszystkimi moimi ludźmi. Tam, na ziemi i tu, na pokładzie: George siedzi przy sterach, dobry stary George, precyzyjny jak szwajcarski zegarek. Mimo autopilota śledzi uważnie wszystkie światełka wskaźników. Drugi pilot mego gulfstreama, Michael – drzemie. W kabinie obok Luke przygotowuje zestawienia na jutrzejszą konferencję. Anna parzy herbatę. Dwaj ochroniarze, pieszczotliwie nazywam ich „orangutankami” (jak na „goryli” są zbyt szczupli i rudzi), relaksują się grą w szachy, a my suniemy wzdłuż wybrzeża, by za pięć minut zmienić kurs na północno-zachodni. I wszystko jest w porządku. Odprężony włączam „Błękitną Rapsodię” Gershwina. Nie wiem dlaczego, ale lubię te starocie. Co śmieszniejsze, zawsze zadaję sobie podobne pytanie dopiero w chwili włączenia muzyki. Zuzia była dziś pyszna. To zabawne, że mogąc mieć tyle dziewcząt w najrozmaitszych zakątkach globu, tak często spotykam się właśnie z nią. Fascynacja jej wiekiem? Raczej nie. W Kalifornii zaliczałem już czternastolatki. Podoba mi się chyba to jej przywiązanie. Jej pełna dyspozycyjność. Jej dziwkarska gotowość do miłosnego aktu w jakiejkolwiek sytuacji – czy będzie to szybkobieżna winda, biurko w sali Rady Nadzorczej czy przypadkowa brama. Za każdym razem jest jej obojętne, że tuż obok moje „orangutanki” grają w karty lub czytają gazety, ona po prostu to lubi. Nie wiem nawet, czy ważne jest dla niej, że i ja to lubię… A czyją lubię? Był czas, kiedy zadawałem sobie podobne pytania. Jeszcze w college’u. Miałem na to czas. Potem zorientowałem się, że filozofowanie i tym podobne rozterki zbyt drogo kosztują. Miewałem je więc coraz rzadziej. Nawiasem mówiąc, jeśli kiedykolwiek jakiś pieprzony Leonardo da Vinci wymyśliłby maszynkę do kochania – to prototypem byłaby Zuzia. Pojutrze spotkamy się w Hadze, za tydzień w Hongkongu czy innym Vegas. Przy moich pieniądzach znajdę ją tam jak każdy towar.

Pieniądze, mój Boże, jak ja mam dużo tych pieniędzy! I mnożą się, mnożą, drukują się realnie i wirtualnie, zalewają świat. Zielone jak zupa szczawiowa, przysmak mojego starego w czasach Wielkiego Kryzysu.

Z tymi pieniędzmi robiłem sporo eksperymentów. Z nudów. Kretyńscy autorzy dydaktycznych historyjek, przy których rzygają nawet zakonnice, lubią gadać, że szmal szczęścia nie daje i nie wszystko można mieć za pieniądze. Bzdura! Wszystko można! I ja to mogę każdemu powiedzieć. Wszystko już kupowałem. Miłość? Miłość kupuje się najłatwiej. Chociaż nie, ludzką sympatię, szacunek, uwielbienie nabywa się jeszcze prościej…

Cholera, ależ filozofuję! A gdzie mam filozofować, jak nie w swoim samolocie. A przywilej bluzgania też kupiłem, studiując na najelitarniejszych uczelniach. Jeśli ktoś potrafi przemawiać najczystszym Ciceronem, może sobie pozwolić na slang dokera. Jest to nawet w dobrym tonie. A zresztą, pieprzę dobry ton! Pieprzę wszystko! Wracając do tych transakcji – co jeszcze można kupić? Zdrowie? Można. A życie? Gdybym nie wiedział, że stary Jeff zamraża się w swoim grobowcu za osiemset milionów (wliczając rachunek za światło na najbliższe sto lat), mógłbym nie wierzyć. Podobnie jest z bezpieczeństwem. Ryzyko istnieje tylko tam, gdzie w grę wchodzi nieudolność. Ja nie znam tego uczucia. Wielu nazwałoby moje życie nieustannym igraniem z ryzykiem. Ale jakie to igranie? Safari w Kenii, gdzie ubezpiecza mnie sześciu strzelców wyborowych, surfing na Wielkiej Rafie, gdy w kryształowej toni zatoki przysiadło dwóch płetwonurków ratowników… Interesy, za które niejeden chciałby przetrącić mi kark? To niech spróbuje.

W naszej chrzanionej epoce nagminnie porywa się przemysłowców i premierów, stało się to nawet pewnego rodzaju hobby wynaturzonych ekstremistów. Dojdzie do tego, że zaczniemy grać w jakąś ligę terrorystów. Mnie nie porwą! Moi ludzie są za dobrzy.

Zresztą próbowano. Wszelkie działania są zawsze pojedynkiem inteligencji dwóch stron, obojętne, w polityce czy w seksie, wygrywa sprytniejszy, zwycięża ten, który przewidzi więcej ewentualności, zresztą niekoniecznie przewidzi, może tylko wyczuje, wymaca…

Wiadomo, skąd może przyjść zagrożenie. Rodzina Tanelly’ego? Simone pracuje tam od dwóch lat… Trust TGD? Działają z szybkością ślimaka idącego tyłem.

A zresztą… Istnieje jeszcze asekuracja wyższego rodzaju…

Загрузка...