Jedna z lepiej przeprowadzonych akcji

Środa 1.28

Raul Martinez spał. Spał ciężkim, pijackim snem człowieka, który chleje piąty dzień z rzędu. Cały jego organizm przesiąknięty był alkoholem na wskroś, a krew stanowiła jedynie rzadki roztwór hemoglobiny w etanolu. Snów nie miał. Koszmary nachodziły go później, zazwyczaj nad ranem. Podrywał się wówczas, daremnie szukając pod poduszką spluwy, którą zabrano mu, wywalając go z policji. Bo wywalono go wreszcie. Przed pięcioma dniami. Jego – asa Szkoły Policyjnej. Jego – nadzieję Służby Metropolitalnej.

To było zaraz po tym, jak Luca Pini, sławny Luca Pini, sadystyczny zabójca młodych chłopców, powiesił się w karetce więziennej. Przebywał wtedy pod opieką Martineza. Martinez go rozpracował, wytropił i ujął. Ale kiedy pozostała formalność – konwojowanie, zatrzymał się przy barze na piwo. Jedno piwo! Cóż dałoby zaprzeczanie, że nie ściągnęło go tam żadne piwo tylko awizowany przez radio telefon informatora, który miał rzekomo arcyważną wiadomość dla niego. A po wzięciu słuchawki przez Raula nikt się nie zgłosił. Centrala wyparła się jakiegokolwiek meldunku. Czy ktoś pomógł Piniemu? Niektórym ważniakom bardzo zależało, żeby ten nie zeznawał.

W samochodzie, w którym powiesił się bandyta, przebywał kierowca i sierżant Buddy. Obaj następnego dnia nie żyli – przypadkowe zderzenie ambulansu z ciężarówką. A Martinez został zawieszony.

Z piciem oczywiście kłopoty zaczęły się wcześniej. Może był za wrażliwy do tej roboty? Może nie mógł się pogodzić z ustawiczną fuszerką kolegów – partaczy i z korupcją „góry”. Może chodziło o to, że rzuciła go Joan. A może po prostu się z tym urodził. Bo choć wszyscy rodzą się trzeźwi, to w dużym odsetku umierają pijani.

W każdym razie pogrążony był w głębokiej nirwanie, kiedy ze snu wyrwał go przenikliwy dźwięk dzwonka, a potem tych dwóch weszło do środka i zajęło się Raulem.


1.29

Zgrzytnął mechanizm i elektryczny zawór zwolnił kratę. Legrand uniósł głowę. Jak każdy więzień nie lubił być budzony, nawet jeśli budzącym był sam dyrektor więzienia.

– O co chodzi? – wymamrotał niechętnie.

– Ubieraj się! – rzucił wysoki funkcjonariusz służby penitencjarnej. – Wychodzisz. Urlop. A może…? – w głosie zabrzmiało to trochę za mało jak na gwarancję, za dużo jak na obietnicę.

Pierre Legrand nie wierzył ani w jedno, ani w drugie. Uważał, że został wrobiony. Owszem, docisnął „Turka” trochę za mocno. Ale prokurator domagał się, żeby handlarz mówił. Tylko dlaczego twierdzono, że „Turek” to wyjątkowy twardziel? Drobny docisk i już trup? Fakt, Legrand należał do ludzi silnych, nawet bardzo silnych. Ale tamten miał być przecież „twardzielem”!

„Nadużycie władzy”, „Sadysta w mundurze!” – rozpisywały się gazety, później wyciągnięto jeszcze parę drobiazgów i zamiast medalu czekał go ultranowoczesny zakład karny. Na całe lata.

W podwórzu dostrzegł prywatny samochód na prowincjonalnej rejestracji. Dyrektor pożegnał go bez podawania ręki. O co tu chodziło, do jasnej cholery?!


1.43

Detektyw hotelowy Mark Ronson wszedł do kasyna głównie po to, żeby przepłukać gardło. Nie brandy! Colą. Ronson należał do funkcjonariuszy niepijących w pracy. Zwłaszcza, gdy nie musiał. Owszem, w dawnych dobrych czasach pociągał z kumplami, później jednak, gdy ktoś wpadł na pomysł, aby z Wydziału Zabójstw przesunąć go do Przestępstw Podatkowych, do reszty stracił ochotę. Przerzucił się na jogurt i tenis. Zawdzięczał temu sportową sylwetkę, tak cenioną przez kobiety, niezależnie od wieku i stanu cywilnego. Śniadą cerę odziedziczył po jakimś rodzinnym mezaliansie. W „Podatkowym” nudził się przeraźliwie, a gdy poderwał ostatnią podobną do człowieka urzędniczkę z archiwum, podziękował za służbę. Uczynił to tym chętniej, że w duchu solidaryzował się z tymi wszystkimi cwaniaczkami, którzy kantowali, nieraz bardzo pomysłowo, wielkich bezkarnych cwaniaków. Poza tym miał miękkie serce.

Tu w Sheratonie znalazł właściwe miejsce. Dobre towarzystwo, piękne kobiety, sporadyczne mordobicia.

Zastanawiał się, czy Platynowa zajrzy dziś do kasyna? Zauważył ją tam już dwukrotnie. Zachowywała się powściągliwie, grała o niewysokie stawki i nie zauważył, żeby opuszczała lokal z jakimkolwiek mężczyzną. Jej regularną twarz rozświetlała wewnętrzna inteligencja, oczy zaś, zawsze rozszerzone jak po atropinie, nasuwały myśl o jakiejś towarzyszącej jej tajemnicy.

Oczywiście! Była i dziś. Siedziała przy barze, rozmawiając z osobnikiem znanym z ksywy „Lee-Szprycer”. Ronson domyślał się, że Lee jest „dostawcą”, ale szef hotelu kazał stosować wobec „Szprycera” taryfę ulgową. Mark nie pytał dlaczego. Nieznajoma rozmawiała z Lee, wykazując duże ożywienie. Czyżby klientka? Ronson zamierzał przysunąć się bliżej, ale wszystko popsuł sierżant Mike z Jedenastki, który wtargnął ze swymi ludźmi, wzywając zebranych do podniesienia rąk do góry. Powstało niemałe zamieszanie, zwłaszcza, że lubujący się w filmowych efektach Mike przewrócił stół, zastawiony butelkami jak kręgielnia. Lee-Szprycer niechętnie uniósł ręce.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby Mike zamiast pewności siebie wykazał więcej spostrzegawczości. Absolutnie przegapił faceta, który stał ukryty za wieszakiem i miał czas złożyć się z automatu. Na szczęście Ronson strzelił, zanim tamten pociągnął cyngiel. Seria z „kałasza” poszła w podłogę, a goryl Szprycera runął razem z wieszakiem, obficie bluzgając krwią. Jego szef zamierzał przesadzić bar, ale nagle zmienił zamiar. Wbijając lufę pistoletu w szyję swojej rozmówczyni, wrzasnął:

– Spokój, jeśli nie chcecie, bym uszkodził tę lalunię! Ronson nie czekał, zanim tępawy umysł Mike’a wykoncypuje coś nieodpowiedzialnego. Wysunął się z cienia i rzucając na podłogę broń, zawołał do policjanta:

– Zrób to samo, Mike!

Jest coś takiego, że podwładni mają respekt dla swych byłych szefów. Mike upuścił lugera, który spadł na podłogę gdzieś w okolicach stopy Ronsona. Ten kopnął spluwę z wprawą wyniesioną z czasów, kiedy jako chłopak udzielał się w „Granatowych Koszulach”. Broń z impetem trafiła dostawcę w łydkę. Moment rozproszenia i nieuwagi wystarczył, aby Mark strzelił mu między oczy z maleńkiego damskiego pistoleciku zwanego „małą piątką”, tak skutecznie, że Szprycer w mgnieniu oka zamienił się w to, czym zawsze był, czyli (wybaczcie, panie) kupą łajna.

Wszystko nastąpiło tak szybko, że dwaj pomagierzy Mike’a nie zdążyli nawet pomyśleć, a nieznajoma platynowa piękność na dobre się przestraszyć.

Mike wybełkotał chmurne „dziękuję”, bo w końcu Ronson był teraz dla niego jedynie współpracującym cywilem, i zajął się przeszukiwaniem lokalu. Konsumenci poczęli wyłazić spod mebli, a niedoszła ofiara, odrobinę pobladła, poprosiła o koniak.

– Właściwie dwa! Drugi dla pana inspektora.

Ronson sprostował, że nie jest już żadnym inspektorem i prawdopodobnie nigdy nie będzie. A jeśli idzie o koniak, nie pije.

– Mam jednak nadzieję, że nie odmówi pan kobiecie?

– Kobiecie nigdy nie odmawiam, nawet, jeśli zawiera czasami niezbyt odpowiedzialne znajomości.

Popatrzyła na niego kpiąco.

– Poznaliśmy się dopiero dzisiaj. Jestem dziennikarką i piszę reportaż o marginesie społecznym.

– Ryzykowne zajęcie, teraz będzie pani musiała opowiedzieć o tym wszystkim naszemu kochanemu Mike’owi.

– Proszę mówić do mnie Irene – odparła, ignorując zbliżającego się funkcjonariusza.

– Mark – powiedział, ściskając jej drobną, lecz zaskakująco silną dłoń. – Muszę niestety zostawić panią na chwilę sam na sam ze stróżem prawa. On uzyska informacje, pani – materiał do reportażu. Korzyść będzie obopólna.

– Kandydatów do moich wywiadów wybieram sama. – Jej źrenice zwęziły się. – Ostatnio szukam kogoś, kto pasowałby do reportażu pod tytułem „Byłem gliną”.

Kiedy tak stała nonszalancka, lekceważąca wobec martwego ciała u swych stóp i krwi, która ochlapała jej żakiet, Mark zrozumiał, że powinien uciekać. Podobała mu się. Za bardzo. A kiedy jakaś babka podobała mu się za bardzo, w mózgu zaprzysięgłego kawalera i wytrawnego podrywacza zapalało się ostrzegawcze światełko – niebezpieczeństwo!

Mike chrząknął, nie wiedząc, jak zacząć rozmowę. Irene nie spuszczała wzroku z Ronsona.

– Co z moim wywiadem, Mark? Będę czekała jutro o dziewiątej w „Czarnym Kocie”. Oczywiście możesz nie przychodzić. Podobno – tu po raz pierwszy zaszczyciła uwagą trupa Szprycera – przynoszę nieszczęście.

– Nieszczęścia to moja specjalność – odpowiedział Mark, parafrazując Marlowe’a i już chciał wyjść, kiedy zobaczył na progu – jeszcze jednego policjanta, który uśmiechając się, kiwał do niego zachęcająco.


2.20

Doktor Loser był szczupłym, nerwowym krótkowidzem. Wielkie wypukłe szkła nadawały jego twarzy wygląd lemura. Dodajmy do tego wyschnięte wargi i długie żylaste ręce, aby dopełnić całości obrazu. Komisarz nie cierpiał takich typów, tym bardziej, że reprezentowały same szczyty Władz Bezpieczeństwa. Loser jeszcze raz przyglądał się wybranym ze sterty fotografiom, ułożonym przez komisarza na skraju biurka.

– Martinez, Legrand, Ronson, piękna wieloetniczna mozaika – powiedział i wykonując piruet, skierował swój wskazujący paluszek prosto w brzuch komisarza. Dlaczego właściwie pan ich wybrał?

– Skoro domagacie się najlepszych i w dodatku niezwiązanych z aktualnym aparatem, to lepszych nie widzę.

– Zastanawiałem się nad kimś z prowincji – zaczął Loser.

– Do akcji w metropolii? – Komisarz z trudem pohamował się, aby nie rzec doktorowi, co myśli o jego legendarnej inteligencji. – Prowincjusze odpadają. Zgubiliby się, a poza tym wioskowa rutyna potrafi ogłupić nawet geniusza, a my mamy za mało czasu, aby uczyć ich od zera.

– Racja – przyznał sucho Loser. – Chciałbym jednak wiedzieć o nich trochę więcej.

Komisarz podał mu trzy gęsto zapisane fiszki. Delegat ministerstwa wziął je niechętnie.

– Z faktami zapoznam się później. Chcę wiedzieć, jacy to ludzie. Alkoholik, sadysta, erotoman?

– To jedna strona medalu. Martinez, gdy nie pije, działa jak komputer – nieszablonowe rozwiązania, trafne koncepcje, wytrwałość…

– A Legrand?

– Przez lata zajmował się rozpracowywaniem gangów. Ma psi węch! Czasem siódmy zmysł.

– A Ronson, też geniusz?

– Nie, natomiast jest z nich najsprawniejszy w akcji. Inteligentny, o rozległych kontaktach w rozmaitych środowiskach. Czasem tylko zbyt niezależny w sądach. No i nie cierpi regulaminu.

Doktor Loser przerwał tę wypowiedź skinieniem ręki, podszedł do okna i lekko uchylił firankę. Latarnia słabo oświetlała podjazd otoczony zdziczałym parkingiem. Wystarczająco jednak, aby dojrzeć trzy nadjeżdżające samochody. Zajechały prawie równocześnie.

– Już są – rzekł do Komisarza.


2.30

Jeżeli nawet którykolwiek z byłych policjantów zdumiał się, spotykając na podjeździe swoich dawnych kolegów, żaden nie pokazał po sobie ani radości, ani zdziwienia. W milczeniu uścisnęli sobie ręce. Komisarz pełnił honory pana domu z pewnym zakłopotaniem, czuło się, że zapuszczona rezydencja nie podlega w pełni jego władzy.

– Chłopcy – powiedział. – Jest sprawa, którą moglibyście się zająć. Doktor Loser reprezentujący… hm… władze naszego państwa, zapozna was bliżej ze szczegółami. Muszę jedynie zapytać, czy podejmiecie się ciekawej, trudnej, choć chyba niezbyt ryzykownej roboty?

Pytanie zawisło w powietrzu. Martinez siedział apatycznie w miejscu, które mu wskazano. Legrand oglądał własne paznokcie. Ronson doszedł do wniosku, że jeżeli on nie zabierze głosu, to nikt inny tego nie zrobi.

– Czy to znaczy… Czy mamy wrócić do czynnej służby?

– Nie – odparł szybko komisarz. – To jedynie prywatne zlecenie dla państwowej instytucji, ale jestem upoważniony do obiecania wam – zerknął spod oka na Losera – że powodzenie akcji może oznaczać dla wszystkich radykalną zmianę ich sytuacji.

– Rozumiem, że nie wrócę już do pierdla – zapytał Legrand.

Loser tylko się uśmiechnął.

– Cieszy mnie oferta dla Pierre’a – powiedział Ronson.

– Zrehabilitujecie pewnie Martineza. Ale powiedzcie, jaki sens ma dla mnie pakowanie się w ten interes?

– Pieniądze – odezwał się spokojnie Loser. – Poza tym jesteś podobno wielkim poszukiwaczem przygód, a my chcemy ci zafundować wspaniałą przygodę…

– Jeszcze jedno – niespodziewanie ożywił się Martinez, najwyraźniej kawa i zastrzyki z glukozy zaczęły działać. – Dlaczego my? Dlaczego nie ktoś z oddziałów specjalnych lub ze stałych komórek?

Komisarz poszukał wzrokiem wsparcia u Losera.

– Sprawa jest dość złożona – odparł bardzo wolno doktor.

– Z jednej strony nasze działanie nie ma podstaw prawnych, bo jak dotąd nie zostało popełnione, przynajmniej w świetle naszego liberalnego prawodawstwa, żadne przestępstwo. Po drugie, ujawnienie afery grozi wybuchem paniki na nieprawdopodobną skalę. Po trzecie zaś – zawahał się na moment – nasze państwo znajduje się w trudnym momencie, opozycja wciska się wszędzie, sytuacja międzynarodowa się zaostrza… Niedawno zdemaskowaliśmy kilku agentów przeciwnika w samym ministerstwie. Nie możemy wykluczyć, że chodzi o poważną polityczną prowokację…

– Ale w czym rzecz? – przerwał mu Ronson.

Loser otworzył swoją teczkę. Na pierwszy rzut oka wyciągnięte przezeń zdjęcia nie różniły od katastroficznych fotosów, jakich dziesiątki co dzień pojawiały się na łamach prasy. Odbitki formatu pocztówkowego zostały wykonane na średniej jakości papierze. Gdyby nie osobliwa tematyka, zapewne nie zasługiwałyby na większą uwagę. Rumowisko gruzów, w którym nawet londyńczykowi trudno byłoby rozpoznać fasadę Opactwa Westminsterskiego, przewrócona jak dziecinna zabawka wieża Eiffla, przerażające stosy zwłok na schodach hiszpańskich w Rzymie.

– Dwa tygodnie temu te zdjęcia zostały rozrzucone na jednej ze stacji metra – poinformował Loser.

– Znakomite fotomontaże – mruknął Legrand.

– Nasza komórka po zbadaniu faktury, oświetlenia i tym podobnych wykluczyła możliwość fotomontażu. Nie jest to również hiperrealistyczne malarstwo. Pod zdjęciami znajdował się komputerowo wkopiowany napis „Koniec świata 5 grudnia 20…”.

– Za półtora roku – mruknął Legrand.

– Na zdjęciu londyńskim śnieg oraz kąt padania promieni słonecznych wskazuje, że jest to rzeczywiście fotografia z początków grudnia – poinformował Loser.

– A może są to kadry z jakiegoś filmu? – zapytał Ronson.

– Zbadaliśmy wszystko, co znajduje się na warsztatach światowych wytwórni – powiedział Loser. – Zresztą, zwróćcie uwagę na ten drobiazg. Widzicie nasz zniszczony terminal lotniczy. Zdjęcie B… A obok, to owalne, to resztka piętrowego parkingu.

– Takiego parkingu tam nie ma – ożywił się Legrand.

– Ale za półtora roku będzie. Wczoraj właśnie, po burzliwej dyskusji rozstrzygnięto konkurs architektoniczny, a prace mają ruszyć za parę miesięcy. Ktokolwiek rozrzucał te fotografie przed dwoma tygodniami, nie mógł mieć o tym zielonego pojęcia.


2.55

We wchodzącej z kawą dziewczynie Ronson rozpoznał Marię. Zaskoczeni przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Pani sierżant była swego czasu kandydatką do pierwszorzędnego romansu. Szczupła, inteligentna, bardziej przypominała doktorantkę historii sztuki lub innego snobistycznego wydziału niż glinę-samiczkę. Maria należała do bardzo niewielu niezrealizowanych wypadków miłosnych w życiu Marka. Pech! Ledwo zdążyli się poznać, wypadła mu akcja na Południu, a kiedy wrócił z długiej podróży służbowej i jeszcze dłuższego leczenia po brzydkim postrzale, okazało się, że zdmuchnął mu ją ktoś z policyjnej „góry”. Dopiero później wybadał, że to sam komisarz. Maria krótko pracowała w centrali, potem zniknęła. Ronsonowi wydawało się, że w ogóle rzuciła pracę w policji. Czyżby pozostawała utrzymanką komisarza, a może łącznikiem między nim a Loserem?

W oczach dziewczyny, poza zaskoczeniem, nie dostrzegł jednak dawnego porozumiewawczego błysku. A kiedy podał jej rękę, którą uścisnęła jak mężczyzna, zrozumiał, że nie mowy o dawnym porozumieniu. Mieli pozostać dwojgiem obcych sobie ludzi. Szkoda. W porównaniu z drobnym, choć żylastym jak stary indor inspektorem, komisarz przypominał zwalistego, powolnego w ruchach niedźwiedzia. W kręgach maszynistek, programistek i tajniaczek miał opinię streszczającą się do eufemizmu: „Walec drogowy”. Widocznie Maria wolała „walce”.

Tymczasaem Legrand i Martinez przeglądali materiał przygotowany przez Losera. Ekspertyzy zdjęć, dokumentację sporządzoną na miejscu ich rozrzucenia. Do tej pory incydenty zdarzyły się czterokrotnie. Zawsze w punktach sporego natężenia ruchu, zawsze w sposób uniemożliwiający wykrycie sprawców. Na szczęście większość przypadkowych przechodniów brała te wydarzenia za chwyt reklamowy i do wybuchu paniki nie doszło.

Loser przedstawił dotychczasowe hipotezy dotyczące celów, mogących przyświecać nieznanym sprawcom. Jego ludzie roboczo rozpatrywali trzy: wariant Herostratesa – maniaka lub grupy maniaków szukających za wszelką cenę popularności; możliwość działania którejś z frakcji ekologów pragnących poruszyć „sumienie świata”, ewentualność prowokacji politycznej jakichś ekstremistów, których celem byłoby, jak zwykle, wzbudzenie społecznego niepokoju. Doktor nie stawiał kropek nad „i”, ale odczuwało się, że ostatni wariant jest mu najbliższy. Ronson uśmiechnął się – znał takich ludzi. Loser też na swój sposób był ekstremistą – tyle że prawa i porządku.

– Który z odłamów ekstremistów pan podejrzewa? Czarnych, czerwonych, zielonych czy żółtych – zapytał Mark.

– Nie mamy żadnych dowodów, żadnych powiązań, nawet żadnych podejrzeń. I to dziwi. Większość znanych nam ugrupowań jest inwigilowana i spenetrowana, mamy licznych informatorów za granicą… Ale stamtąd też nic. Albo perfekcyjnie się konspirują, albo to całkiem nowa inicjatywa.

Nagle do rozmowy włączył się Martinez. Zupełnie oprzytomniał. Tylko na jego nabrzmiałej, bladej twarzy perliły się grube kropię potu.

– Jakie są opinie ekspertów o ewentualnych przyczynach sfotografowanych katastrof? – zapytał całkiem logicznie. – Nie jestem specjalistą militarnym, jednak nie wygląda mi to na wybuch bomby atomowej czy efekt konwencjonalnego bombardowania.

– Taak – głos Losera stracił na moment zwykłą apodyktyczność. – Badaliśmy rzecz i pod tym kątem. Niestety, nie da się jasno określić powodów. Nie znamy energii zdolnej wyrwać z korzeniami wieżę Eiffla, nie uszkadzając jej konstrukcji. Ruina Westminsteru sugeruje, że nagle przestało funkcjonować budowlane spoiwo. A tu, proszę, powiększenie twarzy martwych ludzi, różne ujęcia. Co widzicie?

– Grymas bólu, lęku…? – zaryzykował swą opinię Legrand.

– Moi lekarze nie mieli wątpliwości. Nie znajdując żadnych obrażeń zewnętrznych, za przyczynę zgonu tych nieszczęśników uznali paniczny, bezgraniczny strach.

Zapadła cisza. Maria nalewała następną porcję kawy.

– Jedno pytanie, panie doktorze – odezwał się Ronson. – Z pańskich słów wynika, że jakaś ekipa zajmowała się już tą sprawą. Czemu jej nie kontynuuje?

– Tak, miałem roboczy zespół śledczy, szóstkę znakomitych fachowców: dwóch lekarzy, fizyka, dwóch specjalistów od spraw terroryzmu… Miałem… Przedwczoraj, jadąc do mnie, nie zmieścili się na łuku drogi przy Czarnym Urwisku. Drogówka, która pierwsza znalazła się na miejscu, znalazła na asfalcie dużą kałużę oleju… Wszyscy zginęli. Nie mam żadnych dowodów, pozwalających podważyć wersję miejscowej policji, że był to nieszczęśliwy wypadek. Chociaż prywatnie…


11.25

Pierwsze zebranie zespołu ustalono na wpół do dwunastej. Do tego czasu mieli się wyspać, odpocząć, zapoznać z materiałami i przedstawić własne koncepcje. W dziennym świetle willa przeznaczona na kwaterę akcji „Foto” straciła wiele ze swojej tajemniczości. Wyglądała dokładnie na to, czym była – starą ruderą. To, co w nocy mogło uchodzić za park, teraz okazało się niewielkim rachitycznym ogrodem.

Martinez zabrał się już do roboty. Siedział obok Marii i analizował sprawozdanie z incydentu w magazynie Howarda. Przed trzema dniami na antresoli budynku eksplodował mały detonator, rozrzucając fotosy na nieomal cały parter domu towarowego. Z zabezpieczonych resztek wynikało, że detonator znajdował się w plastikowej siateczce, pozostawionej za jednym z filarów. Zarówno siatka, jak i jej właściciel nie wzbudziły i nie mogły wzbudzić niczyjego zainteresowania aż do momentu eksplozji.

Na biurku Marii znajdowały się trzy telefony: miejski oraz dwa bezpośrednie – do komisarza i Losera. Na razie wszystkie trzy aparaty milczały.

Ronson poprowadził zebranie. Nie krył trudności przedsięwzięcia. Musieli ruszać z martwego punktu. Zebrane dotąd materiały nie dawały najmniejszych wskazówek do dalszych poszukiwań. Oczywiście trzej byli policjanci zdawali sobie sprawę, że jeśli „fotograficzni żartownisie” byli ludźmi, nie duchami czy kosmitami, nie mogli też działać w próżni. Musieli mieć współpracowników, pieniądze, urządzenia techniczne.

Przy podziale zadań Legrand wziął na siebie tropienie sprzętu – analiza zdjęć, ich format, a także oryginalny sposób wmontowania napisów, sugerowała pewien rodzaj automatycznej kopiarki produkowanej przez ekskluzywną firmę w Zurychu.

Martinez, wspólnie z Marią, chcieli zająć się podobnymi precedensami w przeszłości, tak od strony technicznej, jak i ideologicznej. Niejedna z grupek czy sekt miała w swym programie apokaliptyczne memento. Ronson liczył na swoją siatkę informatorów. Wydawało się niemożliwe, aby coś działo się w mieście bez wiedzy tych, którzy stanowili jego podziemną infrastrukturę.


15.42

Monotonnie jazgotała karuzela. Jej właściciel chudy, wyblakły Tim, unikając wzroku Ronsona, w zamyśleniu skubał swoją rzadką brodę.

– Ja się nie bawię w politykę, szefie – mruczał półgłosem.

– A skąd wiesz, że chodzi o politykę? Jacyś kawalarze rozrzucają fotomontaże i tyle…

– Nic o tym nie wiem. I nie chcę wiedzieć. Wyłącz mnie z tego szefie.

Twarz Marka nabrzmiała krwią.

– Przeholowałeś, Tim! – wrzasnął, chwytając go za klapy i ciskając o drewniane przepierzenie. – Już zapomniałeś o aferze z lolitkami? Za dziecięce porno można trafić do pudła na piętnaście lat.

– Ale ja naprawdę nie wiem – zaskowyczał Tim.

– To się dowiedz. Pytaj o nielegalne studia fotograficzne, specjalistów od małej pirotechniki… Miałeś też kiedyś dobre rozeznanie w kręgach Zielonych.

– A co będzie z Teddym? – zapytał nagle kapuś. – Nie chcę, żeby kiblował jeszcze pięć lat.

– Jestem teraz tylko detektywem hotelowym – wyjaśnił Ronson. – Wyciągnięcie twojego kumpla z pierdla przekracza moje… – urwał, widząc szyderczy uśmiech Tima. Zmienił ton. – No dobrze. Zdobądź te informacje, a ja zobaczę, co da się zrobić z twoim Teddym. Zdaje się, że jesteś do niego bardzo przywiązany.

Oczy Tima przybrały wyraz rozmarzenia, ale nie powiedział nic więcej.


15.50

Na suchym kacu Raul bywał nieznośny, upierdliwy, ale miewał również przebłyski genialności. Dziś, z zapamiętałością mrówki, przedzierał się przez kilometry danych, tysiące informacji, które Maria po wstępnej analizie przerzucała na jego komputer.

– Gdybym miał rzeczywiste, kompletne akta wszystkich mieszkańców naszej metropolii i zastosował do nich klucz eliminacyjny, po godzinie mielibyśmy całkiem wyraźną grupkę podejrzanych – westchnął w pewnej chwili.

– Loser pewnie ma taką kartotekę – podsunęła Maria.

– Mówię o prawdziwych danych obywateli, którzy nigdy dotąd nie weszli w konflikt z prawem – odburknął Martinez. – Aha… Czy nie zwróciłaś uwagi, że ciągle poza naszą analizą pozostaje cel owych akcji? Pytamy, kto to robi i jak, a nie zastanawiamy się dlaczego?

– Są trzy hipotezy doktora.

– Wiem, ale na zdrowy chłopski rozum, kiedy ktokolwiek występuje z przestrogą, zwykle towarzyszy jej informacja, jak zapobiec grożącemu nieszczęściu. Tak postępują ekolodzy, prorocy i wróżbiarze… Szantażyści dorzucają jeszcze cenę zaniechania. A tu nic. To zupełnie nie ma sensu.

– Chyba że jest to zagrożenie, którego nie można uniknąć – powiedziała Maria.


22.00

Ciężki dzień miał się ku końcowi. Mark Ronson po kolei odwiedził piętnastkę swoich czołowych informatorów. Wynik był zniechęcający.

Czy ludzie nabrali wody w usta? Czy naprawdę nic nie wiedzieli? Nie mógł się zorientować. Jak zaklęty milczał bukinista Arnold, zawsze służący szeroką informacją o nielegalnych operacjach pieniężnych. Nie miał nic do powiedzenia czarnoskóry Willy, u którego pół podziemia zaopatrywało się w lewe dokumenty i Claretta, przez którą można było złapać kontakt z mordercami do wynajęcia, a nawet Max, kontrolujący sex-shopy. Zawiódł dystyngowany Rene , bon vivant obracający się w kręgach starej arystokracji, a także wieloletni konfident ze środowiska hippisów, a później punków – Zielony Joe, który prowadził nadrzeczną dyskotekę.

Wszyscy byli zdziwieni powrotem Ronsona do służby. A gdy tłumaczył, że zajmuje się prywatnym zleceniem, deklarowali werbalnie swoją współpracę, tyle, że nie potrafili nic powiedzieć. Owszem, niektórzy słyszeli o katastroficznych zdjęciach, ale wszyscy je zlekceważyli.

Wreszcie wieczorem spotkał się z Luizą – słynną ongiś call-girl; przez jej buduar przewinął się niejeden z szybko zmieniających się gabinetów rządowych. Dziś Luiza, osobiście cokolwiek zużyta, prowadziła dyskretny pensjonacik w stylu późnego rokoka, gdzie obsługę klienta zapewniała młodzież rodem z Trzeciego Świata i Europy Wschodniej. Nadal jednak dysponowała świetnymi informacjami i znakomitą kawą z firmową amaretto na czele. A jej ciało ciągle potrafiło doskonale relaksować. Zresztą, Ronson nie był zbyt wymagający. Zwłaszcza w godzinach pracy.

– Zestarzałam się – westchnęła, gdy skończyli. – Czasu nie można oszukać, rozstępy, skóra już nie ta, co kiedyś. Czasem wydaje mi się, drogi inspektorze, że dokonujesz wobec mnie jedynie aktu łaski.

Mark zaprzeczył. Powiedział Luizie parę komplementów i przeszedł do sprawy fotografii. Zaskoczyła.

– A wiesz, parę dni temu, jeden mój klient, taki mały ze sztuczną szczęką i grubymi okularami, też próbował mnie o to wypytywać. Biedaczyna…

Opis Luizy pasował do Losera, ale Mark dyskretnie nie pytał, czy przymiotnik biedaczyna dotyczył niepowodzeń doktora w pracy, czy w przyjemnościach.

– I co mu powiedziałaś?

– Nic. Moim zdaniem to jakiś kawał albo początek akcji reklamowej. Zaciekawić, a potem z czymś wyskoczyć…

Czas w towarzystwie bajzelmamy szybko płynął, i dopiero na kwadrans przed dziesiątą Mark przypomniał sobie, że od czterdziestu minut jest umówiony w „Czarnym Kocie” z młodą, poznaną poprzedniej nocy, dziennikarką. Zasłużył sobie na odrobinę prywatnego życia.

Przy restauracji miał jak zwykle trudności z zaparkowaniem, toteż w sali znalazł się z wybiciem dziesiątej. Ani śladu platynowej blondynki. Szef lokalu zapytany o dziewczynę wzruszył ramionami. „Nie było takiej”. Zrezygnowany Ronson wrócił do wozu, ale w chwili, gdy usiłował trafić kluczykami do stacyjki, poczuł delikatne trącenie w ramię.

– Należy się mandat za złe parkowanie – powiedziała Irene.


23.59

Garsoniera Ronsona mierzyła dokładnie trzydzieści cztery i pół metra kwadratowego, co w normalnej sytuacji wystarczało. Ściany gęsto pokrywały regały z książkami, a złożenie stolika umożliwiało opuszczenie łóżka. Nie licząc wyposażenia mikroskopijnej kuchni i łazienki, innych sprzętów nie było.

Mark, lekko zakłopotany, zaproponował drinka. Irene przystała z ochotą. Akcja rozwijała się szybko. Bardzo szybko! Kiedy po godzinie spędzonej w „Czarnym Kocie” zaproponował zmianę lokalu, dziennikarka zaaprobowała pomysł, a gdy mimochodem wtrącił, że mogliby na chwilę wpaść do niego, nie spotkał się ze sprzeciwem. Przymrużone oczy Irene stały się tylko trochę bardziej kpiące. Teraz stała na środku mieszkania i mieszała lód w otrzymanym drinku.

– Czy zawsze w ten sposób przeprowadzasz wywiady z inspektorami policji? – zapytał Ronson.

– Tylko wtedy, kiedy mi się cholernie podobają.

– Zadziwiasz mnie.

– Taka już jestem. Wariatka, prawda? – ostatnie słowa wypowiedziała gardłowo, odrzucając przy tym platynowe włosy. Jej twarz oblał delikatny rumieniec. Mark podsunął krzesło i sięgnął po album z wycinkami swoich ciekawych spraw. Odwróciła go delikatnie.

– Sprawy służbowe załatwimy później – powiedziała zdecydowanie.

– A teraz?

– Będziemy się kochać – powiedziała i pocałowała go drapieżnie.

Nie zastosował żadnej samoobrony. Potem chciał ją przygarnąć, ale cofnęła się o krok.

– Spokojnie, Mark. Dzisiaj ja dowodzę akcją. Najpierw chciałabym się wykąpać.

Otworzył drzwi do łazienki, zastanawiając się, co bardziej; go oszałamia – alkohol czy Irene.

– Nie lubię tracić czasu – wyjaśniła, robiąc przepraszającą minkę. – Nigdy nie wiadomo, ile go mamy. Zresztą, prędzej czy później i tak by do tego doszło. Poza tym lubię zdobywać. Powiedz, będziesz się bronił?

– Nie będę.

Czwartek 3.17

Raul Martinez nie mógł zasnąć. Mimo kilkunastu godzin spędzonych nad materiałami nie odczuwał potrzeby snu. Popatrzył na Marię zwiniętą w kłębek na dwóch zsuniętych fotelach. Na milczące telefony. Potem zgasił światło i podszedł do okna. Było uchylone, a wiatr delikatnie wydymał firankę. Wyjrzał. Ogród pozostawał wilgotny i ciemny. Wtem Raul drgnął. Mógłby przysiąc, że za rozległym platanem na moment błysnęło maleńkie światełko, coś jak ogarek papierosa. Może Loser albo komisarz wbrew zapewnieniom przysłali im jakąś ochronę? A może…

Były inspektor nie tracił czasu. Wrócił do pokoju i włączył monitor komputera. Dla kogoś podglądającego z zewnątrz mogło to wyglądać na kontynuowanie pracy. Topografię budynku rozpracował już poprzedniego dnia. Szybko przemierzył korytarz i znalazł się przy wąskim oknie toalety z drugiej strony willi. Uchylił je, a następnie wykorzystując załamanie muru i rynny, pokonał dystans między pierwszym piętrem a parterem. Potem odbezpieczył broń. Butów pozbył się wcześniej. Bezszelestnie, szerokim łukiem okrążył dom i w cieniu muru oddzielającego go od ulicy, dotarł do rozłożystego plątana. Oczywiście, po ewentualnym gościu ani śladu. Nigdzie nie drgnęła ani gałązka, nie zaskrzypiał żwir. Raul przyklęknął, szukając śladu tytoniu lub niedopałka. Zaświecił latarkę. Stanowił teraz znakomity cel, ale nie dbał o to. Anioł lub diabeł stróż musiał się już ulotnić. Coś błysnęło. Uniósł się z kolan, czując odrazę. W rozwidleniu konarów dostrzegł szkliste oko martwego gołębia, który zaklinował się w dość nieprawdopodobnej pozycji. Martwy gołąb? Jakiś symbol? Przestroga?

Martinez poderwał się i w paru susach dopadł bramy. Zamknięta. Podobnie furtka. Zamknięte były również obydwa wejścia do willi. Także okiennice parteru. Raul wyciągnął klucz i wrócił do wnętrza.


7.55

Chciał wyjść niepostrzeżenie. Nie docenił Irene. Śniade ciało obróciło się na łóżku. Może zresztą nie spała od kwadransa, od chwili, kiedy służbowy instynkt asa policji obudził go, nakazał umyć się, ogolić i ubrać. Dziewczyna przeciągnęła się rozkosznie. Jakże żałował, że nie jest na urlopie.

– Wyśpij się do woli – rzucił. – Drzwi mają zatrzask. Wyjdziesz, kiedy tylko zechcesz. W lodówce jest dużo napojów i coś do przegryzienia… Możesz zresztą nie wychodzić.

W odpowiedzi posłała mu uśmiech.

– Jesteś cudowna.

Drugi uśmiech.

– Zadzwonisz do mnie?

Skinienie głową.

Cholera! Jak mu się w tej chwili podobała! Wrócił i chciał ją objąć. W końcu pięć minut wcześniej czy później… Cofnęła się.

– Nie mogę odciągać cię od odpowiedzialnego tropienia złoczyńców, Mark – powiedziała. Ale gdy cofnął się, poderwała się na równe nogi i naga wtuliła w niego gorącym pocałunkiem.

Na schodach otworzył teczkę i wyjął przezroczysty skoroszyt z materiałami akcji „Foto”. Jeszcze wieczorem, kiedy Irene brała prysznic, z zawodowego nawyku wsunął między kartki włos. Teraz sprawdził. Włos był na swoim miejscu. W ciągu nocy nikt nie interesował się zawartością jego teczki. Co za ulga!


9.22

Z Zurychu zatelefonował Legrand. Nie miał wiele do powiedzenia. Dotarł wprawdzie do firmy produkującej kopiarki i zdołał dowiedzieć się to i owo o nabywcach interesującego go sprzętu. Szczególnie jedna z transakcji przedstawiała się tajemniczo. Przed trzema miesiącami dwa zestawy maszyn nabył niejaki Ernst Weismüller dla wydawnictwa „Pluton” z Düsseldorfu. Rzecz znamienna – płacił gotówką. Co ciekawsze, okazało się, że ani w Düsseldorfie, ani w całych Niemczech nie istniała oficyna o takiej nazwie. Sprzęt odbierano osobiście, furgonetką na francuskiej rejestracji. W magazynie jednak nie zapamiętano rysopisu odbiorców. Zresztą upłynęły już trzy miesiące od tej transakcji.

Pierre miał powrotny lot za godzinę i obiecywał po południu stawić się w centrali. Tymczasem wkrótce zjawił się Loser, a piąć minut po nim Martinez, który o świcie zabrał wóz i zmieniony na posterunku przez Ronsona, wyjechał na miasto. Doktor przywitał go z nieukrywaną wściekłością:

– Martinez, do jasnej cholery, dlaczego mnie pan śledzi? I to tak nieudolnie, że natychmiast to zauważyłem?

Raul uśmiechnął się przepraszająco.

– Ja nie śledziłem, a jedynie sprawdzałem…

– Co pan sprawdzał?

– Sprawdzałem, czy pan nie jest śledzony.

– Bzdura! I jaki wynik?

– Dziś, poza mną nikt za panem nie jechał.


14.19

Grad sypiących się kartoników na moment przysłonił niebo ponad ruchliwym deptakiem. Mogło się wydawać, że to spłoszone ptactwo poderwało się po huku detonacji. Jednak tylko na chwilę zapanował wśród przechodniów niepokój. Zaciekawieni ludzie podnosili zdjęcia, komentowali katastroficzne obrazki, ktoś rzucił coś na temat planów reżyserskich Spielberga. Tim pogratulował sobie szczęścia. Czy to przypadek? Dopiero wczoraj tłumaczył Ronsonowi, że nie ma pojęcia, jak dowiedzieć się czegoś o fotograficznych incydentach. Teraz sam był świadkiem. Umysł cwaniaczka pracował nad wyraz szybko. Nie zbierał fotografii, nie wdawał się w rozmowy jak inni. Czujnym wzrokiem omiótł najbliższą okolicę. Jednego był pewien, gdzieś w pobliżu musiał znajdować się ktoś z Tamtych. Ktoś sprawdzający efekt detonacji. Tylko kto? Staruszka? Policjant? Drzemiący punk z fioletowym czubem, pomyleniec, który przerwał popisy chodzenia na rękach, widząc, że grupka ciekawskich odwróciła się od niego? A może ta grająca cały czas na rogu orkiestra „Głos pokuty”?

Lata pracy w wesołym miasteczku wyrobiły w Timie ogromną spostrzegawczość. Kiedyś mistrz strzelecki, do dziś zachował sokoli wzrok. Dlatego też zobaczył to, czego pewnie nie powinien. Twarz z lornetką przy oczach na jedenastym piętrze hotelu „Pal ace”. Narożne okno. Błękitne firanki. Lornetka skierowała się w jego stronę. Odwrócił głowę. Może za prędko.

Skręcił w bramę, po chwili był już przy wejściu do podziemnych garaży. Czuł na całym ciele gęsią skórkę. Ale jeśli to mogło przynieść wolność Teddy’emu…?


16.40

Podsumowanie dotychczasowych prac nie wypadło dobrze. Nie posunęli się ani o krok natomiast niewidzialny przeciwnik rozzuchwalał się coraz bardziej. Wieczorne rozrzucenie w foyer Opery widoczków z jej zagładą nie wywarło najlepszego wrażenia na publiczności. A dziś ten pasaż! Mocodawcom Losera z największym trudem udawało się utrzymać na uwięzi media. Ze Szwajcarii wrócił Legrand, ale nie miał żadnych interesujących wiadomości. Ronson wspomniał tylko o zarzuceniu wędek, bez gwarancji, że coś na nie złowi. Martinez sugerował dyskretny wywiad wśród zawodowych fotografów, a zwłaszcza tych, którzy wycofali się z zawodu. Analogicznie radził postępować w przypadku pirotechników, chociaż katapulty mógł domowym sposobem spreparować praktycznie każdy. Zakończył konkluzją pod adresem Losera.

– Jest nas za mało! Wybierając metody ekstensywne potrzebujemy wsparcia setek, jeśli nie tysięcy agentów.

– To nie wchodzi w grę – uciął doktor. – Musi wystarczyć wam pełen dostęp do wszelkich istniejących materiałów, a w konkretnych wypadkach możecie żądać rozpracowania jakiegoś problemu przez dowolne komórki policji, oczywiście bez zdradzania, o co chodzi.

– Moim zdaniem – zabrał głos Legrand – mamy do czynienia z wyjątkowej klasy specjalistami – sześciokrotne akcje bez wpadki, pełna precyzja wykonania. Takich ludzi nie ma na pęczki i nie wyskakują jak diabeł z pudełka. Raul z Marią badają przeszłość, być może tam znajduje się klucz do sprawy. Poza tym powinniśmy spróbować działać z wyprzedzeniem.

– Co pan przez to rozumie?

– Nie pojawiać się w miejscu detonacji po fakcie, lecz zacząć przewidywać kolejne miejsca, w których nasz przeciwnik zechce zainstalować swoje katapulty.

– Ależ, kolego – zaoponował milczący dotąd komisarz – to oznaczałoby przetrząsanie dzień i noc wszystkich dworców, kin, supermarketów.

– Możemy działać wyrywkowo. Na węch!

– Tego wam nikt nie zabrania.

– Właściwie – filozofował Martinez – najlepiej byłoby odwołać się do pomocy społeczeństwa, uczulić obywateli…

– Nie, nie! – doktor Loser nerwowo zamachał rękami. – Przecież – o to chodzi „fotografom”. O panikę, o anarchię! Poza tym, cóż takiego moglibyśmy powiedzieć społeczeństwu? „I wy przygotujcie się do końca świata!”

Po dłuższej chwili milczenia, odezwała się Maria:

– Ciągle nie mówimy o meritum. O zdjęciach! Czy wiemy już, jak zostały wykonane?

– Nie – odparł komisarz.

– Zatem musimy przyjąć wersję roboczą, że są to jednak fotografie przyszłości. Wiem, że to czysta fantastyka, ale czy nie warto byłoby zająć się tym tematem. Spróbować wyjaśnić…

– Najprostszym wyjaśnieniem będzie złapanie sprawców – rzekł komisarz.

– Mimo wszystko zamówiłam materiały dotyczące literatury s.f. – Maria nie dawała się zbić z tropu. – Robota będzie żmudna, ale chciałabym sprawdzić, czy ktoś nie wymyślił czegoś na ten temat.

Loser skrzywił się brzydko. A potem zwięźle poinformował o ustaleniach kontrwywiadu, który wykluczał zagraniczne korzenie akcji. Służby sekretne ościennych państw zauważyły sprawę i też wychodziły ze skóry, żeby czegokolwiek się o niej dowiedzieć.

– A ty co tak milczysz, Mark? – na zakończenie narady Komisarz spojrzał na Ronsona.

– Milczę, bo jeszcze nic nie wiem.

– Ale czuję, że czegoś się spodziewasz?

– Może. Miałem sygnał od jednego z informatorów, przypadkowo przebywał podczas detonacji w pasażu. Prawdopodobnie widział jednego ze sprawców…

– Co takiego? – wszyscy poderwali się na równe nogi.

– Chyba zauważył coś niezwykle istotnego, ale szczegółów dowiem się dopiero podczas spotkania w cztery oczy. Jesteśmy umówieni przed siódmą…


17.35

Na ten telefon Ronson czekał cały dzień. Jego serce parokrotnie przeżywało skurcz nadziei. Kwadrans wcześniej zatelefonował nawet do Sheratona, interesując się, czy nikt o niego nie pytał.

– Ależ oczywiście – odparła panienka z centrali. – Było sześć telefonów, wszystkie od tej samej miłej pani, która jednak nie podała swego nazwiska.

– Jeśli zadzwoni po raz siódmy, proszę przekazać jej ten numer – tu podyktował – ale tylko jej.

Zrozumiała i po piętnastu minutach rozmawiał z Irene.

– To ja – zabrzmiało niepewnie z drugiej strony. – Jeszcze mnie pamiętasz?

– Ja? Zupełnie zapomniałem. Aha, przypominam sobie, to ty nosisz takie rude anglezy? – zażartował.

– Tak, i habit mniszki – zrewanżowała mu się.

– Już się wyspałaś, siostro?

– Tak, i krążę po mieście od sześciu godzin. Mam niestety dla ciebie przykrą informację.

– Jeśli musisz, mów!

– Nie będziemy mogli dziś kontynuować naszego „wywiadu”.

– Długopis ci się wypisał?

– Gorzej! Dziś w Ratuszu odbywa się wielki Bal Prasy. Największy w roku spęd marnych dziennikarzy. Nie może mnie tam zabraknąć. Ale gdybyś i ty zechciał wpaść?

– Wiesz, że z jednym wyjątkiem, nie cierpią żurnalistów. Ale… może kiedy to się skończy, zatelefonujesz do mnie?

– Nie licz na to. Zabawa potrwa do rana. Ale jak chcesz, zatelefonuję, Sherlocku!

– Dziękuję, Watsonie z platyny.

Odłożył słuchawkę. Przez moment w skupieniu wpatrywał się w blat biurka. Potem wstał i zajrzał do Legranda.

– Mówiłeś coś o wyprzedzeniu przeciwnika, o intuicji.

– No!

– Dowiedziałem się o wprost wymarzonym miejscu na spłatanie nam kolejnego figla.

Opowiedział o Balu Prasy, nie wspominając rzecz jasna o swojej informatorce. Pierre przyznał mu rację. Nie było lepszego forum dla apokaliptycznej autoreklamy niż spęd mediów.

– Możemy pójść tam razem – zaproponował. – Wpadniemy tam wcześniej, rozejrzymy się…

– W tym sęk, że teraz nie mogę. Za trzy kwadranse spotykam się z bardzo ważnym informatorem. Weź Raula. Jak tylko skończę, natychmiast zjawię się w Ratuszu.


18.39

W drodze do wesołego miasteczka Ronson zajrzał jeszcze na moment do Arnolda. Bukinista wprowadził go na zaplecze antykwariatu, a następnie ściszonym głosem poinformował o pewnej transakcji. Przed miesiącem w Brukseli, ktoś spoza kręgu znanych organizacji, nabył dużo broni. Istniały podejrzenia, że później przeszmuglowano ją tu, do metropolii.

– Dam znać, jak dowiem się więcej.

Tim czekał na niego w swojej budzie. Wydawał się niesłychanie podniecony. Jego delikatne, niemal kobiece ręce drżały. Z niedomkniętej szufladki nowego stolika wystawała kolba sporego gnata.

– Załatwisz zwolnienie Teddy’ego? – zabrzmiało błagalnie.

– Zrobię, co będę mógł – odpowiedział Mark. – Co tak pusto u ciebie?

– Remontują dziś karuzelę, technicy rozbabrali mechanizm i poszli. Dopiero jutro mają skończyć.

– No, ale do rzeczy! Mów, co widziałeś.

Krótkimi szarpanymi zdaniami informator wyszeptywał swoje spostrzeżenia. Opowiedział o wydarzeniu w pasażu i o tym, jak za suty napiwek boy (śliczny chłopak o migdałowych oczach) zobowiązał się wszystkiego dowiedzieć. Rzeczywiście, wrócił po chwili z informacjami. Narożny pokój nie był tego dnia wynajęty, ale… przez wewnętrzne drzwi miał połączenie z sąsiednim apartamentem, a ten został zapłacony przez…

Przerwało mu stukanie do drzwi.

– Pan Ronson proszony do telefonu, jest pilny telefon od pana Losera – powiedziała, zaglądając do środka śliczna, uczesana na pazia blondyneczka z kasy przy bramie.

– Pójdziesz ze mną – rzucił Mark do Tima. Pobiegli. By dojść do kasy należało jedynie wyminąć nieczynną karuzelę i niewielki pawilon strachów. Po paru krokach Tim został lekko w tyle.

– Cholera – usłyszał nagle jego klątwę Ronson – Mało, że nie kończą, to nie zamykają nawet za sobą drzwi. – Zaraz pana dogonię!

Mark przyspieszył kroku. Dobiegł do kasy i chwycił słuchawkę. Już w tym momencie miał dziwne przeczucie kłopotów. Przecież nikt z kolegów nie wiedział, dokąd się wybiera. Jego konfidenci nie figurowali na żadnej liście, a kontakty z Timem…

– Słucham, Ronson!

W odpowiedzi usłyszał jedynie jednostajny szum. Pułapka! Krzyknął głośno. „Tim, Tim!” i zawrócił. Nim jednak minął „Tunel Grozy”, dobiegła go muzyczka, wesoła muzyczka nie zmieniająca się od stulecia. Nieczynna karuzela ruszyła.

Dobiegł na miejsce. Wagoniki już nabierały pędu, błyskały lampki, natomiast w obnażonym, pozbawionym osłon mechanizmie dostrzegł miazgę ludzkiego mięsa, które parę sekund wcześniej było Timem. Ktoś sterroryzował informatora i wepchnął go pod koło zamachowe. Morderca nie mógł zdążyć się oddalić, istniała więc jeszcze szansa… Na nieszczęście za Ronsonem nadbiegła paziowłosa blondyneczka. Jej krzyk zagłuszył wszystkie inne efekty wesołego miasteczka. W parę sekund karuzelę otoczył zwarty tłum. Nadbiegający zatarasowali drogi we wszystkich kierunkach. Mark wiedział, jak wyglądać będzie oficjalny raport. „Nieszczęśliwy wypadek wskutek niezachowania dostatecznej ostrożności w obchodzeniu się z niesprawnym mechanizmem”.


19.02

Na godzinę przed początkiem balu plac przed Ratuszem świecił pustkami. Legrand zostawił w wozie Raya (swego starego pomagiera, którego dziś za zgodą komisarza włączył do akcji), a sam zadzwonił do stylowych drzwi ze złocistymi okuciami. Trochę żałował, że nie ma z nim Martineza, ale Raul po kilkudziesięciu godzinach nieprzerwanej pracy i z powodu alkoholowego głodu przeżywał kryzys i nie nadawał się do akcji.

Portier przywitał go niechętnie i wpuścił dopiero po obejrzeniu odznaki. W całym gmachu dopiero kończono sprzątanie, a w głównej sali naprawiano usterki nagłośnienia.

– Jakie usterki? – zainteresował się Pierre.

– Nie wiem, ale przysłali dwóch mechaników, majstrują coś na górze.

Legrand przypomniał sobie żółtą furgonetkę zaparkowaną w bocznej uliczce, którą zauważył, wysiadając przed Ratuszem. Przez moment zastanawiał się, czy nie wrócić po Raya, ale obawiał się straty czasu. Poprosił portiera, aby sprowadził czekającego w wozie funkcjonariusza, a sam podbiegł do telefonu. Wykręcił dwie cyfry i znieruchomiał. Na schodach pojawił się barczysty mężczyzna w błękitnej bluzie montera. Szedł spokojnie ze skrzynką pełną narzędzi. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Legrand dostrzegł jakby minimalne zawahanie, ale mechanik schodził dalej. Pierre odłożył telefon, szybko dobył pistoletu i jednym susem stanął przed schodzącym.

– Pańskie dokumenty i żadnych gwałtownych ruchów! – doskonale pamiętając, że na górze znajduje się wspólnik, na wszelki wypadek ustawił się tak, aby błękitnobluzy stanowił naturalną tarczę.

– Zaszło jakieś nieporozumienie… Jestem zwyczajnym instalatorem – tłumaczył mężczyzna.

– A katapulta już gotowa?

– Jaka katapulta?

Za plecami Legranda skrzypnęły drzwi, obejrzał się. To wystarczyło – instalator skoczył w bok. Z góry zagrała seria z automatu. Oberwali wszyscy trzej – Legrand, monter i portier. Ten z góry, chudy facet o płomienno rudej czuprynie, nie dbał o strzelecką finezję, a raczej o opróżnienie magazynku. Nim Ray uporał się z drzwiami, które zatarasowało ciało rannego portiera, snajper przerwał ogień i zniknął.

Policjant pochylił się nad kolegą. Twarz Legranda pokrywała śmiertelna bladość.

– Nie pozwól… mu uciec… żółta furgonetka… zapisz numer!

Legrandowi nic nie mogło pomóc, a rzut oka na rannego przestępcę upewnił Raya, że ten nie ucieknie, pobiegł więc za strzelającym bandytą po schodach. Poniewczasie pojął, iż popełnił błąd. Gdyby wypadł na zewnątrz gmachu, prawdopodobnie dostałby mordercę w swoje ręce.

Tak stracił tylko czas. Strzelec przez okno pierwszego pię tra wyskoczył na dach samochodu dostawczego. Gdy ścigający go funkcjonariusz dopadł do framugi, mógł zobaczyć jedynie tył startującej z piskiem opon furgonetki.


22.05

Na kolejnej naradzie panowała przygnębiająca atmosfera. Śmierć Legranda kładła się mrocznym cieniem na całej akcję „Foto”. Maria miała zaczerwienione oczy. Niespokojny był również komisarz, którego czekało długie tłumaczenie, w jaki sposób więzień Stołecznego Zakładu Penitencjarnego znalazł się w Ratuszu ze służbową bronią w ręku. Jeden Loser nadal emanował wigorem.

– Mamy wreszcie punkt zaczepienia, panowie! – perorował. – To już nie jest kolejny, nieszczęśliwy wypadek, zabito policjanta. Możemy rozwinąć naszą akcję. Od tej chwili cały aparat państwa będzie ścigał nie jakichś tam „fotografów”, ale morderców funkcjonariusza. Oczywiście bez szerszego wprowadzenia w istotę sprawy. Optymizm doktora co do postępów śledztwa nie znajdował pokrycia w faktach. Zraniony przez kumpla instalator zmarł w drodze do szpitala. Żółtą furgonetkę znaleziono po dwóch godzinach porzuconą nad rzeką opodal stacji metra. Jej kierowca oczywiście zniknął. Rysopis zabójcy niczego nie dawał – rude włosy i długa broda stanowiły niewątpliwą charakteryzację. Podobnie postrzelony – miał doklejone wąsiki i nosił ciemną perukę. Z informacji otrzymanej w firmie przewozowej wynikało, że furgonetkę wczesnym rankiem wynajął niejaki Green. Jego rysopis pasował do ucharakteryzowanego truposza. Tyle, że adres podany przez wynajmującego okazał się fałszywy. Furgonetka musiała zostać przemalowana przed akcją, natomiast zapis licznika wskazywał, że od chwili wynajęcia przejechała dokładnie sto pięćdziesiąt dwa kilometry. Przy rannym bandycie nie znaleziono żadnych dokumentów. Jedynie stary bilet z metra, na którym zanotowano jakiś numer telefonu.

– Sprawdziliście ten numer? – zainteresował się komisarz.

– Tak. Należy do aparatu w małym bistro w Zachodniej Dzielnicy – powiedział Martinez. – Jeszcze dziś złożymy tam wizytę.

– Tylko bądźcie ostrożni – radził komisarz.

Ronson miał na końcu języka jeszcze jedno ostrzeżenie. Od chwili śmierci Tima nie mógł pozbyć się przeświadczenia, że w ich małym gronie znajduje się ktoś trzymający z przeciwnikiem. Ktoś, kto śledził Ronsona, kiedy jechał do wesołego miasteczka. Następnie po upewnieniu się, kto jest informatorem, odciągnął Marka i załatwił Tima. Ronson znalazł miejsce, skąd mogli być obserwowani, budkę telefoniczną po drugiej stronie karuzeli. Jednego był pewien – o ważnej informacji, na którą liczył, wiedzieli tylko: Maria, Loser, Komisarz Legrand i Martinez. Z tym, że Legrand już nie żył.


23.35

W drodze do Zachodniej Dzielnicy Ronson zastanawiał się czy wtajemniczyć Martineza w swoje podejrzenia. Znał go nie od dzisiaj. I jeszcze wczoraj zaufałby bez wahań. Dziś miał wątpliwości i zadawał sobie pytanie, czy alkoholik z zachwianą siłą woli nie mógłby być podatny na przekupstwo…?

W małym bistro indagowany kelner rozpoznał Greena na fotografii.

– Tak, Luis wpadał tu co jakiś czas – zeznał. – Siedział tam, w kącie. Specjalnie z nikim nie gadał, tylko czekał. Zwykle o siedemnastej był do niego telefon. Nie mam pojęcia od kogo.

– Może zanotowany numer na bilecie był przeznaczony dla kogoś, kto nie zdążył go odebrać? – pomyślał Mark.

– Bliższych informacji o nim może udzielić Kitty, druga barmanka… – ciągnął kelner. – Ale ona wpadnie dopiero jutro koło południa. Chyba trochę kręcili ze sobą. Zresztą – dodał konfidencjonalnie – każdy od czasu do czasu kręcił z Kitty.

Piątek po północy

Tym razem dyżur objął na ochotnika Ronson. Maria i Raul Martinez wyczerpani grzebaniem w archiwaliach zasnęli w sąsiednich pokojach. A Mark czekał. Wiedział, że Irene zna numer. Wierzył, że zatelefonuje. Nie dzwoniła. Im bliżej świtu, czuł się coraz marniej. Jeszcze raz wykręcił numer do Sheratona. Od czasu strzelaniny Irene nie pojawiła się ani w kasynie, ani dyskotece. Nikt z obsługi nie wiedział o niej nic konkretnego. Do Sheratona zaczęła wpadać przed tygodniem. Z nikim nie zawarła bliższej znajomości.

Głupia sprawa. Jak miał ją odszukać? Nazwiska ani nawet jej macierzystej redakcji nie znał. A może po prostu Irene nie życzyła sobie dalszych kontaktów?


12.00

Koło południa Ronson wziął Raya, którego po śmierci Legranda komisarz na stałe przydzielił do operacji i ruszył na poszukiwanie Kitty. Ledwo wyszli, do willi wpadła Maria, która cały ranek spędziła w bibliotece i na rozmowie z przyjaciółką, krytykiem powieści s.f.

– Mam coś – zawołała od progu do Martineza. – Coś, co przypomina figle naszych fotografów. Powieść „Luneta w Przyszłość”.

– Dawaj! Masz egzemplarz?

– Zaraz, zaraz. Sprawa jest skomplikowana i tajemnicza. Wyobraź sobie, że nikt nie posiada tej książki. Jedyny maszynopis, jego autor występujący pod pseudonimem Rodix, wycofał z wydawnictwa. Na szczęście pozostała wewnętrzna recenzja, a w niej jakby streszczenie. Dla nas istotna jest sama idea. Bohater-wynalazca twierdzi, że możliwe jest przyspieszenie wiązki światła tak, aby na ziemi osiągnęła jakiś obiekt w przyszłości i odbijając się, wróciła z jego wizerunkiem do teraźniejszości.

– Einstein przewróciłby się w grobie.

– Recenzent wydawniczy też krytykował zbytnią fantastyczność dzieła. I chyba właśnie z tego powodu autor się obraził. Mimo wszystko uważam, że należy spróbować i odszukać pana Rodixa i jego maszynopis.


12.59

Dzwoni telefon. Odbiera Maria.

– Cześć! – poznaje głos Ronsona. – Tu Mark. Jestem w mieszkaniu tego Greena. Ta barmanka rzeczywiście znała go bliżej, chociaż nie wtajemniczał jej w żadne sprawy zawodowe. Normalnie spotykali się w hotelu, ale raz była u niego w domu. Mieszkanie wygląda, jakby spustoszył je tajfun. Nasi wrogowie wpadli tu przede mną. Na szczęście nie znaleźli skrytki.

– Moje gratulacje!

– W środku znalazłem paszport, pistolet i paczkę tych katastroficznych zdjęć, po jednym z każdego obiektu. Pewnie na pamiątkę. Nasz ptaszek nazywał się w istocie Patryk O’Connor.

– Rozumiem, że mam poszukać jego dossier?

– Jesteś genialnie domyślna. Kończę przeszukanie i wracam. Aha, jeszcze jedno pytanie. Nie było do mnie telefonu?

– Nie.

– Bo widzisz… gdyby dzwoniła dziewczyna o imieniu Irene, dowiedz się pod jakim numerem będę mógł ją złapać.

Po południu

Życiorys O’Connora mógłby spokojnie posłużyć za kanwę kilku opowieści. Czterdziestolatek, w młodości sympatyk Irlandzkiej Armii Republikańskiej, w wieku dwudziestu paru lat wyemigrował do USA. Później walczył w oddziałach najemników w Afryce. Wrócił przed trzema laty jako ludzki wrak – alkoholik, narkoman. Można powiedzieć – człowiek skończony. Jednak rok temu poddał się leczeniu. Po wyjściu z zakładu dla uzależnionych podjął pracę w przedsiębiorstwie spedycyjnym jako kierowca. Przed trzema miesiącami rzucił tę pracę i przepadł jak kamień w wodę. Rozwiedziony, jedno dziecko. Z rodziną nie utrzymywał kontaktów.

Dostarczone dane ożywiły grupkę. Maria wzięła na siebie wizytę u byłej pani O’Connor; Ronson postanowił dowiedzieć się coś o kontaktach Patryka w czasie, kiedy walczył jako najemnik; Martinez obiecał wpaść do Kliniki Antynarkotycznej. Najbardziej intrygowało go, kto, jeśli nie rodzina, płacił za leczenie ćpuna w tak drogim ośrodku?

Zanim rozdzielono zadania, cała trójka pochyliła się nad planem miasta, na którym zaznaczono obszar, po którym mogła poruszać się wynajęta furgonetka. Znaleziono ją na jedenastym kilometrze od Ratusza – było to zaledwie o dziewięć kilometrów od hali stacji wynajmu. W pozostałych stu trzydziestu kilometrach musiał mieścić się dystans przebiegu tam i z powrotem, do miejsca, w którym najprawdopodobniej została przemalowana. Ronson wziął dwa cyrkle. Najpierw zatoczył koło o promieniu sześćdziesięciu pięciu kilometrów, potem drugie mniejsze koło o promieniu pięćdziesięciu pięciu. Otrzymano w ten sposób pas szerokości dziesięciu kilometrów opasujący metropolię, w którym musiała mieścić się melina – olbrzymi obszar, nawet po odrzuceniu parków, ogrodów i zbiorników wodnych.

Sobota 11.00

Na kolejnej naradzie, dokonano aktualizacji nowych informacji. Nie było ich zbyt wiele. Śledztwo Marii nie przyniosło żadnych rewelacji – pani O’Connor zerwała wszystkie kontakty ze swoim byłym mężem dziesięć lat temu. Wyszła ponownie za mąż za maklera giełdowego i zrezygnowała nawet z alimentów. Wszystko wskazywało, że mówi prawdę.

Ronson również nie miał się czym się pochwalić. Owszem, dotarł nawet do jednego z afrykańskich kolegów O’Connora, obecnie pracującego jako instruktor strzelecki w kółku sportowym, ten jednak wystawił Irlandczykowi opinię nietowarzyskiego mruka, lubiącego wyłącznie walkę, a później wódkę i prochy. Jedynym podobno, który w oddziale trzymał z nim bliżej, był niejaki Martin Sorel.

– Sorel? – Martinez nie wytrzymał i wpadł w słowo Markowi. – Słuchajcie, to zaczyna się wiązać! Według moich informacji Sorel był jednym z pacjentów w klinice, gdzie leczył się O’Connor. I za obu płaciła ta sama firma.

– Kto? – zapytali równocześnie komisarz i Loser.

– Koszty zostały uregulowane gotówką przez kobietę występującą jako przedstawicielka Towarzystwa Zwalczania Narkomanii u Byłych Żołnierzy. Sprawdziłem – towarzystwo jest fikcyjne. Natomiast dopiero jutro uzyskam rysopis tamtej kobiety. Sekretarka, która załatwiała z nią tę sprawę, ma dziś wolny dzień. Natomiast rysopis Sorela pasuje z grubsza do tego oprycha w rudej peruce, który zastrzelił Legranda!

Ronson z pewną zazdrością patrzył na Raula. Martinez szybko wracał do formy. Już lekko schudł, z twarzy zaczęło schodzić alkoholowe obrzmienie, oczy lśniły.

– To jeszcze nie koniec – kontynuował. – Odszukałem matkę tego Sorela. Mieszkał u niej przed leczeniem. Stara, zniszczona życiem pijaczka. Twierdzi, że po kuracji jej syn w ogóle nie wrócił do domu. Napisał tylko kartkę, że czuje się świetnie i ma nową robotę. Rzeczywiście, regularnie co miesiąc przysyłał staruszce szmal. Mamy przekazy.

– Zapytał pan, kto finansował leczenie? – wtrącił Loser.

– Mówiła, że koledzy, ale nie znała żadnego z nich. Jeden raz, tuż przed leczeniem, widziała O’Connora. Nie znała jego nazwiska, ale rozpoznała go na mojej fotografii…

– To coś jest – komisarz pokiwał głową.

– Ronson natomiast zainteresował się przekazami. Wszystkie zostały wysłane z rejonu Żółtych Wzgórz – mruczał. Ciekawe, to przedmieście jest ulokowane dokładnie pięćdziesiąt kilometrów od centrum.

Po krótkiej dyskusji stanęło na tym, że Ronson weźmie Raya i pojedzie rozejrzeć się w tamtej okolicy, popytać ludzi. W terenie przeważała parterowa zabudowa: szeregowce, wille, słowem okolica, w którym sąsiedzi zwykle się znają, łatwo zauważa się obcych lub automatycznie rejestruje wydarzenia wyłamujące się z codziennej rutyny. Wychodząc, Mark zamienił jeszcze parę słów z Marią. Nie miała dla niego pocieszających informacji. Od wczoraj nikt o niego nie pytał. Natomiast swoimi kanałami udało się policjantce sprawdzić, że kobieta o podanym rysopisie i imieniu Irene nie pracuje w żadnym z ważniejszych pism. Nie było jej też na liście gości zaproszonych na Bal Prasy.

– Może „Irene” to tylko pseudonim? Będę jeszcze szukać – zapewniała, szczerze zmartwiona żalem malującym się na twarzy Ronsona.


14.10

Przyjaciółka Marii – Ewa, nie zawiodła. Zatelefonowała natychmiast po zdobyciu potrzebnych informacji. Rodix został rozszyfrowany jako Rene Odiz. Tak, ten laureat prestiżowych nagród Akademii, wymieniany jako kandydat do Nobla. Autor snobistycznych antypowieści, który raz w życiu zabawił się w fantastykę. Któż nie znał Odiza? Jego samobójstwo przed pół rokiem wywołało wstrząs w literackim światku. Szokująca była zwłaszcza metoda rozstania się z życiem. Pod pociąg nie wskakiwało się od czasów Anny Kareniny. W obecnej epoce, stanowczo zakrawało to na zły gust.

– A co z maszynopisem? – dopytywała się policjantka.

– Przepadł. Podobnie zresztą jak pamiętniki… W ogóle, końcówka życia Odiza przedstawia się dość tajemniczo. Ostatnie tygodnie przed śmiercią spędził w swojej samotni na Korsyce. Podobno przez pewien czas towarzyszyła mu tam jakaś kobieta. Nikt nie zna jej nazwiska. Podobno była piękna. Zniknęła na parę dni przed śmiercią pisarza. Wkrótce potem sam poleciał z Ajaccio do Marsylii i tam w pobliżu małego podmiejskiego dworca rzucił się pod przejeżdżający ekspres… Niektóre gazety podawały rysopis tej kobiety – wysoka, szczupła, dystyngowana, o platynowych włosach, na imię miała Irene…

Słuchawka zadrżała w ręku Marii. Przeprosiła fantastyczkę i natychmiast zawołała Raula. Towarzyszka Odiza zbyt zaskakująco przypominała niedawną fascynację Ronsona!

– Trzeba go będzie zawiadomić – zgodził się Martinez. Ale nim dosięgnął słuchawki, znów zadzwonił telefon. Zdyszany, pełen niepokoju głos kobiecy. Dwa wyrzucone zdania:

– Niech Ronson nie jedzie na Żółte Wzgórza. Niech Ronson tam nie jedzie…

– Halo, czy to pani Irene, halo…?

Stuknęła odłożona słuchawka. Martinez poczuł, jak zasycha mu w gardle. Szybko wykręcił numer centrali i poprosił o radiotelefoniczne połączenie z wozem Raya. Chwila oczekiwania przedłużała się w nieskończoność. Wreszcie włączył się sam komisarz:

– Głupia sprawa. Od kwadransa nie możemy złapać z nimi łączności.


Kwadrans wcześniej

Żółte Wzgórza wzięły swoją nazwę od łanów dojrzewającej pszenicy, które jeszcze kilkanaście lat temu pokrywały łagodne wzniesienia. Obecnie przeważał tam gęsto zabudowany teren willowy. Rzędy równych, bliźniaczo podobnych (mimo drugorzędnych różnic wykończenia) domków, umiarkowanie kręte uliczki i zawiesista cisza wczesnego popołudnia. Ray zatrzymał wóz na placyku, przy którym zbiegało się kilka alejek, a Mark zajrzał do wielobranżowego sklepiku.

Czwarty raz próbowali szczęścia. Tym razem sprzedawca okazał się bardzo rozmowny. W ostatni czwartek, żółtawa ciężarówka? Ależ naturalnie. Przypomina ją sobie. Wyjeżdżała z tamtej uliczki, chyba z trzeciej posesji. Trudno było zresztą jej nie zauważyć. Wpadła z takim impetem, a potem zahamowała z piskiem, ba, omal nie doszło do kolizji z jakimś osobowym samochodem.

– Ale wie pan co – dodał. – Zupełnie przegapiłem, kiedy tu przyjechała, a cały czas mam wszystko na oku.

– Może miała wcześniej inny kolor? – podsunął Ronson.

– To możliwe, rano coś podobnego skręcało w tamtym kierunku. Musiała jednak wjechać do garażu, bo żaden samochód nie stał przy chodniku.

– Mówi pan, trzecia posesja?

– Tak, w drugiej mieszkają moi znajomi, a czwarta jest opuszczona, nie ma nawet bramy.

Mark poczuł dreszcz podniecenia. Czyżby trafił?

– Nie orientuje się pan, do kogo należy ta posiadłość? – zapytał.

– Od kilku miesięcy była do wynajęcia i chyba jest nadal, bo wciąż kręcą się tu różni reflektanci.

Ronson i Ray zaparkowali wóz przed sklepikiem. Dalej poszli pieszo. Na płocie ciągle wisiała tablica – „Do sprzedania lub wynajęcia”. Brama była jednak uchylona. Za to we wszystkich frontowych oknach ciemniały opuszczone żaluzje. Ogród robił wrażenie opuszczonego. Gęste żywopłoty odgradzały go od sąsiadów. Na podjeździe pod garażem zauważyli parę zaschniętych kropli żółtej farby. Ronson profilaktycznie odbezpieczył broń. Garaż był zamknięty, drzwi frontowe również i wyraźnie od dawna nikt ich nie otwierał.

– Co o tym wszystkim myślisz? – rzucił półgłosem do Raya.

– Dziwnie to wygląda. Otwieramy ten garaż?

Okazało się to trudne, bramę garażową musiano zaryglować sztabą od wewnątrz. Trzeba było spróbować z drugiej strony. Obeszli ścieżką niski parterowy bungalow. Z tyłu wszystkie okna były również zasłonięte, jedynie drzwi werandy zastali lekko uchylone.

– Wejdę pierwszy, ubezpieczaj mnie – powiedział Ray.


15.05

Kiedy Martinez i Maria przybyli na Żółte Wzgórza, komisarz znajdował się już na miejscu. Loser miał dotrzeć dopiero po kwadransie. Uliczkę wypełniały pulsujące światłami wozy policyjne. Przybyły natychmiast po sygnale przekazanym przez Raula komisarzowi, który wydał odpowiednie polecenie miejscowym jednostkom.

– Zostań, Mario, w wozie – zatrzymał policjantkę szef. – A ty, Raul, chodź ze mną.

Wnętrze bungalowu było prawie puste i co ciekawe, starannie odkurzone. Nigdzie, na klamkach czy futrynach nie znaleziono ani jednego odcisku palców. Ciało sierżanta Raya znajdowało się tuż przy schodkach prowadzących do garażu. Szkliste oczy, usta wykrzywione w grymasie przerażenia i całkowity brak obrażeń. Jak na zdjęciach…

– Mark też? – wykrztusił Raul.

– Już drugi raz przetrząsamy cały dom. Ronsona ani śladu – rzekł komisarz. – Na werandzie znaleźliśmy jego kapelusz. Nic więcej.

W piwnicy, obok pustych puszek po farbie, znaleźli natomiast Sorela. Martin Sorel vel Albert Gross leżał spokojnie z niewielką dziurką pośrodku głowy. Na martwej twarzy zastygł wyraz niepojętego zdumienia, jakby śmierć nadeszła z najbardziej nieoczekiwanej strony.

– Robota Marka? – zapytał Martinez.

– Nie, Sorel nie żyje już ponad dobę – stwierdził krzątający się lekarz. – Musieli załatwić go zaraz po akcji.

– Cóż za sprytni dranie, zlikwidowali nam wszystkie możliwe punkty zaczepienia – jęknął Loser. – I jeszcze porwali Ronsona!

Niedziela 8.05

Maria odłożyła słuchawkę pełna wzburzenia. Podbiegła i tarmosząc, obudziła Martineza.

– Co się stało, czyżby Ronson wrócił? – wybełkotał półprzytomnie.

– Nie, podziękowano nam. Nie mamy tu nic do roboty.

Kto wydał takie polecenie, Loser czy komisarz?

– Decyzję podobno podjął sam minister. Za dużo ofiar, za mało rezultatów. Mamy stawić się w poniedziałek rano u podkomisarza Clarke’a po gratyfikacje. Grupa „Foto” została rozwiązana. Śledztwo przejmą oficjalne agendy bezpieczeństwa.

– Ale dlaczego? – przekazywane informacje zdawały się nie docierać do byłego policjanta. – I co będzie z tobą?

Do tej pory nikt ani razu nie zapytał o status Marii. Jak wszyscy nie wiedział, jaką rolę miała naprawdę do spełnienia. Czy była człowiekiem Losera, czy „uchem” komisarza?

– Jestem wolnym człowiekiem. Zostałam zwerbowana do akcji tak jak wy – wyjaśniła sama. – Od roku nie pracowałam w policji. Siedziałam na wsi i przygotowywałem się do końcowych egzaminów na prawie.

– A ja myślałem…

– Że jestem ciągle dupą szefa? Dawno i nieprawda. Zbyt wiele rzeczy nas różniło. Nawet zdziwiłam się, że mnie zaangażował… Ale potrzebowałam pieniędzy.

– I co teraz zamierzasz?

Maria milcząc, segregowała papiery.

– Kiedy przekażę cały dotychczas zgromadzony materiał, wyjeżdżam na wieś, a ty?

Raul wzruszył ramionami.

– Nie wiem, nie chce mi się tak tego zostawić. Może powinniśmy zbadać dalej wątek Odiza, poszukać platynowej Irene.

– I skończyć jak Pierre, Ray, Mark…?

– Może Ronson jeszcze żyje. Nie znaleziono ciała…

Maria nie dała mu skończyć.

– Ja mam dosyć. To wszystko dziwnie śmierdzi. Im szybciej damy temu spokój, tym lepiej dla nas. To jest jakaś wyjątkowo parszywa sprawa.

– Mark był moim przyjacielem… – Nie ustępował Martinez.

– A moim nie?

Zamilkli i dalej bez słowa porządkowali dokumenty. Musieli się spieszyć. O 9.30 miał przybyć inspektor Valmiere, by przejąć całą masę spadkową.


17.46

Stadion szalał. Wynik 1:0 dla gospodarzy stanowił znakomitą zaliczkę na drugą połowę meczu. Sędzia jednak nie miał najmniejszego zamiaru skracać rozgrywki. Skrupulatnie doliczał czas za przerwy w grze, które były wynikiem złośliwych fauli. Z kilkudziesięciu tysięcy gardeł wyrywał się jeden ogłuszający ryk, wspomagany przez niezliczoną rzeszę gwizdków i syren. Wężowo wiły się serpentyny, wirowały kurtki, fruwały części garderoby. Wysoko ponad zieloną murawą krążył helikopter. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Nawet wtedy, kiedy otworzyły się drzwiczki i sypnęła z góry manna ulotek.

Z wolna opadły na trybuny. Dopiero po odgwizdaniu przerwy zaczęto je podnosić. Tu i ówdzie z ust poczęły dobywać się okrzyki zdumienia. Na fotografiach zarejestrowano ten sam stadion, tyle, że wypełniało go jedno wielkie zbiorowisko zwłok.


18.30

Raul miał wszystkiego dość. Rozmowa z inspektorem Valmiere, małym, głupim funkcjonariuszem o horyzontach żaby, zmęczyła go bardziej niż cztery dni harówki. Valmiere był pedantem, służbistą i na dodatek miał ogromnie wysokie mniemanie o sobie. Stanowiło to pełną gwarancję, że akcja „Foto” nigdy nie przyniesie rezultatu. Czyżby komuś na tym zależało? Martinez nie poddawał się łatwo. Próbował jeszcze interweniować u Losera i komisarza. Ale Loser nagle stał się nieobecny, a szef ciepłym ojcowskim basem prosił o zachowanie spokoju.

– Popełniłem błąd, Raul, ulegając propozycji doktora i mieszając was do tej sprawy. Powinienem wiedzieć, że tego nie da się rozwiązać chałupniczo. Teraz wszystko się zmieni. Są powołane nowe specjalne grupy. Uderzymy z całą mocą.

– To dobry pomysł, ale my także moglibyśmy się przydać. Mamy już pewne doświadczenie i nowe koncepcje.

– Prześlij mi je, Raul, z przyjemnością przeczytam i na pewno nie zlekceważę. Ale zapamiętaj, nie możemy więcej ryzykować życiem najlepszych. Teraz wypocznij.

Martinez niczego z tego nie rozumiał. Przecież nowo powołane grupy ryzykowały tyle samo co oni. Poza tym musiały zaczynać od zera… Dla niego osobiście znikała szansa zawodowej rehabilitacji. Dość! Dość! Odczuwał niemal fizyczny ból i głęboką gorycz.

Dlaczego? Wracał obsesyjnie wątek zdrady, po raz pierwszy przyszło mu to do głowy, kiedy Ronson zamilkł w pół słowa i popatrzył na niego jakoś tak dziwnie. Tylko kto mógł być zdrajcą: Maria, komisarz, Loser? A może Ronson? Nie! Taka hipoteza była zbyt bolesna.


W mieszkaniu powitał go zaduch nie wietrzonego od dawna wnętrza. Otworzył okna, zrobił przeciąg i naraz ogarnęła go nieodparta chętka napicia się. Jeden mały szybki drink nikomu jeszcze nie zaszkodził. Otworzył lodówkę i zaklął. Oczywiście, kiedy zabrał się do działania, już podczas pierwszego pobytu w domu, wylał cały alkohol. Żeby nie kusił samą swoją obecnością. Przełknął ślinę. Może lepiej zrobi, jeżeli pójdzie spać. Ależ nie! W kredensie zawsze miał żelazną rezerwę, dla gości. Sto gram whisky na dnie butelki. Otworzył szafkę i zdziwił się. Ukryta w kącie butelczyna była pełna i fabrycznie zamknięta. Obejrzał pod światło, absolutny ful. Naraz, jak błyskawica przeszyła go myśl, że najwyraźniej komuś bardzo zależy, aby poszedł w tango. Tknięty przeczuciem uniósł butelkę nad zlewem i obrócił ją do góry dnem.

Dwie godziny później z klatki schodowej domu, w którym mieszkał Raul, wytoczył się cuchnący wódą i targany czkawką Martinez. Machnięciem ręki zatrzymał taksówkę i czkając, wybełkotał:

– Do Ca… Casanovy…

Z niedzieli na poniedziałek. Północ.

Dla swoich specjalnych, wybranych gości lokal rozrywkowy „Casanovą” miał liczne dodatkowe atrakcje. Małe, intymne pokoiki, w których można było robić wszystko w zależności od upodobań.

Jeśli jednak właściciel lokalu pokusiłby się o podglądanie klientów, to alkowa numer trzynaście rozczarowałaby go. Trzeźwemu do obrzydliwości Martinezowi nie towarzyszył żaden szałowy kociak, tylko brzuchaty staruszek, przywodzący na myśl Doktora Doolittle. Ich spotkanie nie miało jednak nic wspólnego z gerontofilią. Profesor Carducci należał do najwybitniejszych ekspertów od spraw terroryzmu i tajnych organizacji.

– Sytuacja się zmieniła – powiedział Raul. – Kiedy parę dni temu zamawiałem u pana ekspertyzę, działałem w imieniu…

– To nieważne, chłopcze. Nieważne. Sprawa jest tak ciekawa, że pomogę ci chętnie, gdybyś nawet reprezentował samego siebie.

– Zatem zechce mi pan pomóc?

– Ostrożnie, ostrożnie ze sformułowaniami. „Pomóc” to duże słowo. Mogę z tobą chwilę podyskutować. Zacznijmy od analogii. Jeśli porównać społeczeństwo do żywego organizmu, to taka tajna organizacja przypomina nowotwór.

– Złośliwy?

– Nie, jeśli operacja zostanie dokonana możliwie wcześnie, a to zależy od rozpoznania i zdefiniowania.

– Cholernie mało wiemy – westchnął Raul.

– Nie tak mało – uśmiechnął się Carducci. – Pismo powiada „po czynach ich poznacie”. Załóżmy roboczo, że istnieje organizacja i ma określony cel – chęć przekazania ludziom pewnego memento…

– Że za półtora roku…?

– Tak!

– Memento bez szans ratunku?

– Może to na razie tylko przygotowanie, doprowadzenie ludzkiej świadomości do takiego stanu, kiedy człowiek będzie gotów na przyjęcie zaproponowanego gorzkiego lekarstwa.

– Zaraz, a zatem mamy do czynienia z rakiem czyjego diagnostykami?

– Gdyby rak miał samowiedzę, zapewne starałby się znaleźć jakieś modus vivendi z organizmem, który trawi. Jego pełne zwycięstwo jest zarazem śmiercią obydwu. Ale do rzeczy – dotąd wszystkie działania tych, jak wy ich nazywacie „fotografów”, zmierzają do nadania swemu przesłaniu maksymalnego rozgłosu. Czynią to metodycznie i unikają dekonspiracji. Gdy zagraża im rozszyfrowanie, nie cofają się przed żadną zbrodnią. Czego to dowodzi?

– Determinacji.

– Tak, i dlatego, gdyby to ode mnie zależało, pozwoliłbym im głosić tę „złą nowinę”. Świat się przerazi? Cóż, nasz glob i tak siedzi struchlały od chwili wynalezienia broni jądrowej, i co z tego? Toteż dziwię się reakcji policji czy tajnym służbom, że nie wzięły pod uwagę możliwości takiego celu akcji. Może zamiast ruszać z nagonką, należałoby najpierw wsłuchać się w przesłanie?

– Wolałbym, żeby mi pomagał ktoś, kogo znam osobiście. Zresztą, jeśli ma się czyste zamiary, po cóż działać konspiracyjnie? Nie lepiej zwołać konferencję prasową, zademonstrować wynalazek i powiedzieć: „Ludzie, grozi nam niebezpieczeństwo, ratujmy się wspólnie”.

– O ile stoją za tym ludzie?

– Pan uważa?

– Nic jeszcze nie uważam. Myślę. Proponuje pan dekonspirację? A jeśli ujawnienie sposobu fotografowania jutra, wywołałoby więcej zamieszania niż pożytku? Wiedza o przyszłości? Na miły Bóg! To największa władza, jaką można sobie wyobrazić… A jednocześnie ogromne zamieszanie, szaleństwo ludzkich losów, pokusa manipulacji. Trudno ogarnąć wszelkie możliwe konsekwencje. Przecież jeśli znałbym niekorzystne elementy przyszłości, to próbowałbym je zmienić, a wtedy moje spojrzenie w przyszłość nie odpowiadałoby prawdzie. I co wtedy? Katastrofa. Tak przynajmniej podpowiada klasyczna logika. Może jednak przyszłość zawsze jest wielowariantowa i tak jak wiązka światła rozszczepia się w pryzmacie, tak nasze jutro może być takie albo inne. A wtedy „zdjęcie jutra” to jedynie ewentualność, nie konieczność!

– Jeśli to wszystko prawda, to nigdy nie złapiemy „fotografów”, profesorze. Skoro oni znają przyszłość, znają również nasze działania.

– Spokojnie, spokojnie. Nie przypuszczam, żeby mogli robić transmisje przyszłości w każdej sytuacji. Aparatura musi być duża… Na tej fotografii z Westminsterem, a także Dworcem Lotniczym, fragment zdjęcia był pokryty identycznym cieniem, zauważyłeś?

– Chyba tak! Czyżby obiekt był z przyszłości, a cień współczesny?

– Tego nie potrafię wyjaśnić. Atoli w obu wypadkach jest to cień dużej, jakby wojskowej ciężarówki. Możemy przypuszczać, że ich technika nie osiągnęła jeszcze stadium miniaturyzacji.

– Rzeczywiście. Jest pan genialny, profesorze!

– Może jutro opowiem ci coś więcej. Obiecaj mi jedno, nie będziesz działał pochopnie. Wiem, że pragniesz zemsty. Ale zemsta to rozrywka maluczkich. Odbiera rozum i nie daje ukojenia. Zatem zachowaj zimną krew i bądź ostrożny. Po przeanalizowaniu całej historii podzielam twój niepokój, że gdzieś w pobliżu waszej grupy kręcił się zdrajca. Ale niekoniecznie zupełnie blisko. Ktoś władający „futurofotem” może dysponować równie dobrze tradycyjną aparaturą podsłuchową. Oczywiście, jej umieszczenie też wymaga wspólników w policji lub tajnych służbach. A teraz postaw mi kieliszeczek. Poprosimy panienki…

Poniedziałek rano

Raul wyczołgał się z taksówki i na parę chwil zawisł na latarni.

– Schlał się jak bydlę – mruknął taksiarz i odjechał. Martinez rozejrzał się nieprzytomnie, puścił latarnię i paroma sinusoidalnymi krokami dotarł do drzwi. Obmacywał zamek, usiłując trafić kluczem. Zawsze tak się zachowywał wracając z nocnej eskapady. Gdyby ktoś postronny obserwował go tej nocy, mógłby stwierdzić z pełnym przekonaniem – inspektor znowu był na fazie!

Teraz pozostawało jedynie dowleczenie się do drzwi na drugim piętrze, wtoczenie do środka i obowiązkowe zapalenie papierosa. Taki był rytuał. Przez tego „papieroska” już raz mało się nie spalił, kiedy w ogniu stanęła cała pościel.

Już w progu mieszkania uderzył go charakterystyczny zapach. Pijany być może nie zwróciłby na to uwagi, ale przecież Raul był trzeźwy jak noworodek. Jego mózg działał precyzyjnie niczym zegarek. Nie zapalając światła, paroma ruchami zgarnął do kieszeni trochę pamiątek i notatek. Zamienił ubranie na dres, wyciągnął swój ulubiony nóż, potem już na klatce zmiął kartkę papieru, zapalił ją i cisnął do wnętrza, zatrzaskując za sobą solidne dębowe drzwi, padając na ziemię.

Ułamek sekundy, a całe pirotechnicznie spreparowane mieszkanie stanęło w ogniu, wyleciały szyby… Martinez nawet się nie obejrzał, zbiegł do piwnicy, a następnie małym okienkiem wyczołgał się na podwórze. Potem prześliznął się dziurą obok śmietnika na sąsiednie podwórko, skąd już bez większych przeszkód dotarł na sąsiednią ulicę. Tam przeszedł w spokojny bieg maniaka sportowca, który zwalcza bezsenność za pomocą biegania. Niebo zarumieniło się od łuny. Gdzieś zawyła syrena. Martinez równym truchtem oddalał się coraz bardziej.

Nazajutrz 12.15

– Jednak pan żyje? – zdziwił się Carducci, podnosząc głowę znad gazety, w której artykuł o katastroficznych ulotkach na stadionie sąsiadował z wiadomością o pożarze w dzielnicy nadrzecznej, w którym poniósł śmierć były as policji metropolitalnej, aktualnie urlopowany, Raul Martinez.

– Jak pan widzi! – Raul opuścił ogrodowe zarośla i szybko wskoczył na werandę willi profesora. – Mam nadzieję, że nie jest pan pod obserwacją.

– Nie sądzę. Zresztą wraz z pana śmiercią nie mają już powodu obawiać się czegokolwiek. Widzi pan zresztą te tytuły – rzucił mu plik gazet. – „Ekstremiści sprytnymi fotomontażami pragną wywołać niepokój społeczny”, „Polityczny faul na stołecznym stadionie”, „Nasze stanowcze nie dla nieodpowiedzialnych prowokacji”.

– Niezłe! Stylistyka godna doktora Losera – uśmiechnął się Martinez.

– Jak pan myśli, co to oznacza? – zapytał Carducci. – Moim zdaniem, chyba tylko jedno: władze pogodziły się z myślą, iż sprawcy nieprędko zostaną złapani.

– Ja się nie pogodziłem – Martinez patrzył hardo na profesora. – Ma pan coś dla mnie?

– Troszeczkę. Na przykład naszkicowałem modelowy schemat przypuszczalnej organizacji „Fotografów” w trzech wariantach: minimalnym, maksymalnym i optymalnym. Wyliczyłem przybliżone koszty poniesione w czasie dotychczasowych operacji, prześledziłem opcje światopoglądowe, a także upodobania kierującego tą zabawą. Szczegóły są w tej teczce. Dają do myślenia. Ale zacznę od wniosków. Najpierw finanse. Jeśli nie jest to stara grupa przestępcza czy agenda finansowana przez obcy wywiad, to dysponuje ona zaskakująco dużym wolnym kapitałem, ograniczającym liczbę potencjalnych sponsorów do tysiąca nazwisk w kraju. Po drugie, z analizy technologicznej wynika, że ekipa produkcyjna łącznie z kierownictwem liczy około czterech osób, ze trzy zajmują się logistyką, drugie tyle stanowią łącznicy z kolporterami, wreszcie istnieją minimum dwie niezależnie działające grupy operacyjne (jak wiemy, dwuosobowe), tyle też musi liczyć ochrona, która zapewne spełnia również funkcje egzekucyjne. Rekapitulując: według niskiego wariantu – „fotografów” jest dwunastu, według wysokiego – dwudziestu paru.

– Skąd ta pewność? Czy ochroniarz nie może być technikiem?

– Ze względu na ścisłą konspirację jest to wykluczone. Poszczególne grupy są odseparowane od siebie, mają ograniczone kontakty. Z podobnego względu nie może być ich więcej. Każdy dodatkowy człowiek potęguje ryzyko…

– Racja! Ale modele to nie wszystko. Nasz przeciwnik potrafi zmieniać metody, czego dowodzi choćby wynajęcie helikoptera.

Carducci znów uśmiechnął się.

– Czytał pan gazety. To tylko potwierdza, jak mocno jest asekurowana ta akcja. Pilot rozrzucający ulotki był przekonany, że został oficjalnie wynajęty przez koncern Coca Coli, a lecące fiszki są zachętą do konsumpcji tego popularnego napoju.

– Dobrze rozegrane!

– A przecież nie jest to ich ostatnie słowo. Ludność nie wpadła w panikę. Nie ma też poważnej reakcji rządu i społeczeństwa. Boję się, czy „fotografowie” nie zechcą pokusić się o jeszcze mocniejsze efekty, aby uwiarygodnić swoje przesłanie.

– Na przykład jakie?

– Chciałbym się mylić – westchnął profesor – ale z probabilistycznego wizerunku przywódców wynika, że stać ich jeszcze na bardzo wiele.


21.25

Maria należała do kobiet odważnych. Nie bała się ciemnych ulic i podejrzanych lokali. Gwarancję dawał jej odpowiedni pas kung fu. Nie przerażały jej również trudności ani ludzka nieżyczliwość. Ba, nie przestraszyła się nawet swego czasu komisarza, potrafiła z nim definitywnie zerwać i przekreślić tym samym własną, dobrze zapowiadającą się karierę w policji. Nawet zdziwiła się, że do akcji „Foto” ściągnięto właśnie ją. Ale może nie było innych pod ręką?

Teraz jednak bał a się. Mały wiejski domek na odludziu, normalnie jasny i przytulny, obecnie wydawał się jej pułapką. Po kilku nerwowych dniach odizolowanie się od świata denerwowało ją, zamiast uspokajać. Telefon milczał, zresztą był uszkodzony. Nowych sąsiadów nie znała, starzy dawno powyjeżdżali lub poumierali. W takich chwilach przypominało się jej dzieciństwo – rodzice, wujek Franciszek – mizantrop na samotnym poddaszu, rodzeństwo, gosposia. A teraz… Matka w pensjonacie dla starców, brat w Nowej Zelandii, siostra nie wiadomo gdzie, wuj odludek umarł trzy lata temu. Dom też umierał. Na ścianach pojawiły się zacieki, wiało przez spaczone, niedomykające się okna.

Kiedyś Maria miała wiele zapału – zamierzała wszystko odremontować. Wydawało się jej, że potrafi dokonać tego sama. Na mężczyzn nigdy nie liczyła. Owszem, przelotnie durzyła się – jak wszystkie – w Ronsonie, ale przecież Mark mógł być co najwyżej kandydatem na pełen emocji weekend, a nie długą, wspólną egzystencję. A komisarz? Westchnęła.

Śmierć Martineza załamała ją i przeraziła. Nie ulegało wątpliwości, że pozostawała ostatnim żyjącym uczestnikiem akcji „Foto”. Czyżby przyszedł czas na nią?

Ta myśl uderzyła ją z brutalną otwartością. Zaraz po wysłuchaniu radiowego komunikatu była na krawędzi paniki. Pomyślała o ucieczce, sprawdziła i naoliwiła starą dubeltówkę wuja. Swoją broń, którą otrzymała na czas akcji, musiała zdać Valmiere’owi. Potem dopadła ją apatia. Jeśli wyrok został wydany, szansę przeżycia miała znikome.

Wypiła kawę i rozpakowała bagaże przywiezione z metropolii. Obok stosu notatek znajdowały się tam jeszcze nie zwrócono do biblioteki trzy roczniki „Dziennika Południowego”, stos sensacyjnych informacji, skandali, zbrodni, ciekawostek. Maria zamierzała je kiedyś przejrzeć, szukając inspiracji w akcji „Foto”, parę dni temu nie zdążyła tego zrobić. Teraz miała aż za dużo czasu. Zagłębiła się w czytaniu gęstej zupy niegodziwości, brudów i pomówień.

Była pewna, że gdzieś w tej piramidzie papieru znajdują się te dwie, trzy informacje, mogące stanowić nowy trop, rzucający światło na akcję. Lektura wciągnęła ją tak, że wkrótce zapomniała o niebezpieczeństwie. Nawet nadchodzący zmierzch nie oderwał jej od rocznika.


Każdy może doczekać swojej małej „Eureki”. Dla Marii przełom przyniosła wiadomość, jaką przeczytała na ostatniej stronie gazety sprzed roku. Artykuł pod tytułem „Co się stanie z legendarnym majątkiem Ala Charmontiera” dotyczył spekulacji na temat losów fortuny jednego z najbogatszych ludzi Europy, który dwa tygodnie wcześniej zmarł na atak serca, na własnym jachcie u wybrzeża Korsyki. „Kto zgarnie pulę? – zastanawiał się dziennikarz – Rozwiedziona przed wielu laty wdowa czy pasierb zmarłej drugiej żony, Jacques Willer-Ledontier, ekscentryk, wizjoner, aktywista Zielonej Ligi? Na co pójdą pieniądze gromadzone przez cztery pokolenia kapitalistów?”

Oczywiście Marią kierowała w tej chwili wyłącznie intuicja. Nie istniały żadne przesłanki potwierdzające trafność podejrzenia. Kilkadziesiąt numerów dalej trafiła na wiadomość o przyznaniu przez sąd całości spadku właśnie Willerowi. Pięć numerów dalej był z nim wywiad ze zdjęciami. Jacques w swojej posiadłości, w otoczeniu przyjaciół, doradców… Jedna twarz z tego grona wydała jej się znana. Ależ naturalnie – Arnold Grove, kiedyś jeden z najobrotniejszych menedżerów pornobiznesu – od dłuższego czasu nie widziany na rynku. Zaraz, zaraz…

Dziewczyna sięgnęła do torebki. Obok najzwyklejszych damskich akcesoriów wypełniały ją jeszcze dyskietki – pięć standardowych flopów. Któż by pomyślał, że znajduje się na nich cała kartoteka zgromadzona podczas akcji „Foto”. Przed opuszczeniem willi Maria zabrała ze sobą skopiowany komplet. Teraz zasiadła przed domowym komputerem… Grove… Grove. Wśród kilku tysięcy nazwisk „ludzi czynu” związanych zarówno z elitą finansową, jak i obeznanych z techniką fotografii i reklamy, był także on. Pod względem przydatności do akcji „Foto” – czternasty na liście. Gdyby śledztwo potrwało dłużej, pewnie zabraliby się w końcu za niego. W posiadanym biogramie nie było wprawdzie mowy o związku z Ledontierem, natomiast obok krótkiego zapisu – „wycofał się z interesu po ulokowaniu kapitału w papierach wartościowych” – znajdowała się jeszcze informacja, że osiadł w pobliżu miejscowości T., gdzie nabył dużą posiadłość. Rzut oka wystarczył, by dostrzec, że do T. jechało się opodal Żółtych Wzgórz. Naturalnie wszystko razem stanowiło jedynie słabą poszlakę – aliści obserwacja Grove’a i rewizja na miejscu mogłyby niejedno wyświetlić. Kto miał jednak tego dokonać? Komu miała zaufać, a kogo się bać?

Maria wstała i poczęła chodzić po mieszkaniu. Komisarz czy Loser? A może jeszcze ktoś inny?

Po śmierci Martineza nie miała wątpliwości, że jeden z dwóch mocodawców zdradził. Od początku współpracował z przeciwnikiem. Fizycznie likwidował funkcjonariuszy i wreszcie…

Rozwiązanie przyszło niespodziewanie i było oczywiste. Szybkie jak powiew wiatru przez nagle otwarte drzwi. Odwróciła się i zamarła z rozchylonymi ustami. Jeden rzut oka niespodziewanego gościa na ekran z nie wymazanym jeszcze biogramem Grove’a wystarczył.

– A więc już wiesz. Szkoda!

Otwór lufy wymierzonej prosto w nią nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Wiedziała, że umrze, a jakikolwiek cud jest wykluczony.

– Dlaczego? – zapytała głucho.

– Nie wiem. Muszę!

– A te zdjęcia, ten koniec świata?

– Sam nie wiem, co o tym sądzić. Żądali, abym im pomógł w eskalacji rozgłosu, a zarazem kontrolował śledztwo osobiście. Twierdzili, że to konieczne. Nie wtajemniczyli mnie, dlaczego.

– Więc czemu dla nich pracujesz?

– Długo by mówić, Mario. Najważniejsze, że mają mnie w ręku. Kiedyś popełniłem parę błędów. Teraz za nie płacę.

– To nie ty płacisz! – wybuchnęła. – Płacą inni. Mark, Pierre, Raul…

– Nic nie wiem o Marku. Oni zresztą chyba też nic o nim nie wiedzą – mruknął. – Życzę mu jak najlepiej.

– Jesteś sprytny – powiedziała, choć zdawała sobie sprawę, że na próżno usiłuje zyskać na czasie. – To niesłychanie pomysłowe, aby zmontować grupę „antyfoto” ze wszystkich tych, których nienawidziłeś…

– Nienawiść nie jest właściwym terminem. Przeszkadzali mi. Martinez był zbyt dociekliwy, Legrand zabił kiedyś mojego współpracownika…

– A Ronson zabierał ci wszystkie kobiety, czyż nie tak, komisarzu?

Szef sapnął. Wyglądał tego wieczoru starzej niż zwykle.

– Dlaczego ode mnie odeszłaś?

– Bo odkryłam w tobie kanalię. I nie mów mi, że nawet teraz chcesz mnie ocalić w zamian za uległość i zachowanie dyskrecji. Nie wierzę ci.

– Nie masz pojęcia, jak mi jest przykro, Mario. To się niej musiało tak skończyć – powiedział komisarz i pociągnął za spust.


23.05

Maria ocknęła się, czując objawy charakterystyczne dla ogłuszenia gazem paraliżującym. Było ciemno, ale już po chwili zorientowała się, że jest we własnej kuchni. Nogi i ręce miała zabandażowane i unieruchomione. Oczywiście, kiedy znajdą ciało, nie będzie śladów żadnych więzów. Syk z palników dowodził, jaki rodzaj śmierci dla niej wybrano. Malutki domowy Oświęcim! Zza zamkniętych drzwi dolatywał bas komisarza rozmawiającego przez telefon (a więc defekt aparatu został już usunięty). Jak to wszystko zostało ładnie zaaranżowane. Eksperci na pewno stwierdzą, że popełniła samobójstwo w przypływie przygnębienia.

– Wszystko załatwione, niedługo wrócę – mówił komisarz. – Na razie.

Delikatnie drgnęło kuchenne okno podważone jakimś narzędziem. Na moment zrobiło się jeszcze ciemniej. Potem ktoś wszedł do wnętrza. Potknął się. Nie dotykał Marii, ale nie tracąc czasu, pozakręcał wszystkie kurki. Dopiero potem podniósł dziewczynę.

– Raul! – Maria dziękowała losowi, że jest zakneblowana, inaczej nie potrafiłaby powstrzymać krzyku.

Bezszelestnie przecinał bandaże i uwolnił jej twarz.

– To komisarz – szepnęła.

– Wiem, krążę tu już pół godziny. Nie mam broni. Wspomniała mu o dubeltówce wiszącej w salonie. Trzeba tylko wywabić komisarza.

– To proste. Biegnij do mojego wozu i naciśnij klakson. Gdzie są naboje?

– W górnej szufladzie komody.

Poszło łatwiej, niż przypuszczali. Sześć minut później były szef wydziału leżał w kałuży krwi na schodach wiejskiego domku. Martinez nie chciał go zabijać. Ranić, wytrącić broń, potem przesłuchać. Komisarz jednak zachowywał się jak dzikie zwierzę. Raniony jeszcze próbował wydobyć zapasowy pistolet. Raul nie miał wyboru.

Urywanymi zdaniami Maria powiedziała o swoich domysłach, wnioskach, wreszcie o wizycie zwierzchnika.

– Co zrobimy? – zapytała na koniec.

– Pojedziemy do T.

– A Loser?

– Wolałbym jeszcze poczekać z wtajemniczaniem doktora… Może dużo popsuć.

Okazało się to niewykonalne. Nie minęło trzydzieści sekund, a przed domem zahamował wóz doktora.


23.20

– Szczerze się cieszę, naprawdę szczerze – powtarzał Loser, ściskając ręce Raula i Marii. – Nawiasem mówiąc, mogliście poczekać. Miałem na oku komisarza już od pewnego czasu. Nie tylko wy go podejrzewaliście. Oczywiście, wszystko zostanie dogłębnie wyjaśnione i mogę zapewnić, że krzywdy zostaną naprawione. Od tej chwili, aż do zakończenia akcji „Foto” pozostaniecie pod moim bezpośrednim dowództwem. A teraz przekażcie mi wszystko, do czego doszliście.

Nie było sposobu ukrycia czegokolwiek. Notatki Marii leżały na wierzchu, a biogram Grove’a ciągle widniał na monitorze. Zresztą nie pozostawało im nic innego, jak zdać się na Losera i jego ludzi. Raul czuł, że mimo wszystko cała afera zmierza do szczęśliwego końca.

– Uważam, że powinniśmy jak najszybciej złożyć wizytę w T. – powiedział.

– Tak. Zrobimy to jutro, za dnia – odparł doktor. – Oczywiście weźmiemy was ze sobą. Jesteście fantastyczni, naprawdę fantastyczni.


1.15

– Nareszcie sami – powiedział Martinez, kiedy zniknął ostatni wóz ekipy śledczej. – Dziękuję za kawę, Mario, wypiję i będę leciał.

– Dokąd?

– Musi tu być jakiś hotel w pobliżu.

– Nie trzeba szukać hotelu – stwierdziła Maria. – Pościelę ci w pokoju wuja Franciszka. Chyba nie boisz się duchów?

Kiedy stała tak na pierwszym stopniu schodów wiodących na pięterko, Martinez zauważył z pewnym zaskoczeniem, że jest bardzo zgrabna. Konstatacja ta tym większą sprawiła mu przyjemność, że po raz pierwszy od dłuższego czasu jakaś dziewczyna odniosła się do niego tak miło, a on spoglądał na nią inaczej, niż na przystawkę do maszyny biurowej. Coś się w nim zmieniało. Może ta walka była potrzebna. Odniósł zwycięstwo. Poczuł się po raz pierwszy normalnie. Tak jak przed laty, gdy miał Joan i razem byli szczęśliwi.

Maria też zauważyła zmianę w Raulu. Ten pijaczyna i abnegat był na swój sposób fascynujący… Jednak nie amory były mu w głowie.

– Czy twój wóz jest sprawny? – zapytał.

– Owszem, ale… Naprawdę możesz zostać.

– Uważam, że powinienem zajrzeć natychmiast do T., zanim doktor Loser tam się zjawi. Nie bardzo ufam jego metodom.

– Pojadę z tobą.

– Nie mogę odmówić koleżance z pracy.

Wtorek. Noc.

Gdyby nie przebite koło, którego zmienianie zajęło im kwadrans, pewnie by zdążyli. Inna sprawa, że zaraz za T. zatrzymał ich posterunek policji.

– Droga zamknięta – powiedział młody żołnierz, prawie dziecko.

– Jestem z policji – Martinez machnął swoją starą legitymacją.

– Do akcji wprowadzono jednostkę specjalną – padła odpowiedź. – Wstęp wzbroniony.

Raul zaklął w duchu. A zatem Loser skłamał. Ledwo otrzymał potrzebne informacje, a już za ich plecami uruchomił swoje oddziały. Zapewne nie chciał z nikim dzielić się sukcesem. Nie zważając na protesty żołnierzyka, Martinez wcisnął gaz do dechy. Był ciekaw, czy chłopak będzie za nim strzelać. Nie strzelał.

Od starego browaru, który pół roku temu wynajął Grove, dzieliły ich nie więcej niż dwa kilometry – kiedy rozpoczęła się gwałtowna strzelanina. Loser najwidoczniej przypuścił otwarty szturm. Może zresztą został sprowokowany. Po intensywności kanonady można było wnioskować, że toczy się regularna bitwa. Jeszcze pół kilometra… Gwałtowna eksplozja targnęła wzgórzami. Martinez omal nie stracił panowania nad kierownicą…


3.01

Kurz opadał. Skwierczała dopalająca się trawa. W miejscu starego browaru rozpościerał się jeden wielki dymiący krater. Z bastionu „fotografów”, ich ciał, urządzeń, pozostały jedynie mizerne ślady.

– Musieliśmy przypadkowo trafić w ich arsenał. – Doktor Loser z niesłychanie ważną miną kręcił się na skraju pogorzeliska. Ledwie tolerował obecność Marii i Martineza.

– Czy Mark mógł być tam? – zapytała w końcu dziewczyna.

– A skąd mam wiedzieć? – burknął Loser. – Nasi ludzie nie zdążyli nawet zająć pozycji, kiedy ci rozpoczęli strzelaninę. Musieliśmy odpowiedzieć ogniem. Najważniejsze, że wszyscy zginęli. Z tego co ustaliłem, Grove i pasierb Charmontiera również. Cała ekipa załatwiona.

– Ale tajemnicę zdjęć zabrali ze sobą – zauważył Martinez.

– Najważniejsze, że zostali unieszkodliwieni i nie zagrożą więcej porządkowi publicznemu, a ja już zadbam… Co to za światła…

Drogą od lasku pędziła w stronę ruin kilkudziesięcioosobowa wataha ludzi. Błyskały flesze fotoaparatów, kręciły się kamery.

– Pieprzeni dziennikarze – krzyczał jakiś podoficer. – Podjechali od nie zabezpieczonej strony.

– Skąd się tu wzięli dziennikarze? – doktor spojrzał groźnie na Raula i Marię. Ci tylko wzruszyli ramionami.

Komandosi grupy specjalnej byli bezradni wobec nadciągających przedstawicieli agencji prasowych. Martinez pochylił się do Losera i wspominając zdanie profesora Carducciego, rzekł:

– A nie zastanawiał się pan, doktorze, że swoją akcją dopomógł pan w sfinalizowaniu scenariusza „fotografów”? Teraz już się nie uda zatuszować ich działań. Ich memento pozna cały świat.

– Bzdura! – żachnął się zapytany. – Dać się zabić dla jakiejś idiotycznej wizji. Wykluczone.

Do ich stanowiska dobiegł tymczasem najszybszy z prasowej szarańczy Rex Thompson z „Washington Post”.

– Gratuluję zmiany stosunku do mass-mediów, doktorze! Tym razem miło nas pan zaskoczył. Te telefony do nas wszystkich w środku nocy z dokładnym wskazaniem drogi. Nie pojmuję tylko, w jaki sposób już pół godziny temu dziewczyna, która zatrzymała mnie przy skrzyżowaniu, posiadała to zdjęcie, skoro do detonacji doszło dopiero pięć minut temu.

Maria wiedziała, co zobaczy na fotografii. Zgliszcza i lej po detonacji w samym środku. Nie wiedziała tylko, że na skraju będzie również uwieczniona grupka widzów lustrujących miejsce dramatu – a w niej ona, Martinez, Loser i redaktor Thompson. Pod spodem widniał tradycyjny napis:

„Jeszcze tylko półtora roku”.

Niczego więcej nie wyjaśniono. Nie odkryto ani metod, jakimi dokonywano owych zdjęć, ani celu, jaki im przyświecał. Nie natrafiono również na nic, co by wskazywało, że ktokolwiek inny poza Ledontierem i Grove’em mógł być inspiratorem makabrycznego happeningu.

Dwa dni później w alpejskim pustkowiu odnaleziono parę nieprzytomnych osobników – nagich i pogrążonych w głębokiej amnezji. Mężczyznę zidentyfikowano jako Marka Ronsona – ongiś inspektora policji, dziewczyna natomiast – piękna, platynowa blondynka – nie została rozpoznana. Dokładne badania mówią o nieodwracalnych zmianach w ich mózgach i braku szans na odzyskanie pamięci. Jedno wydaje się bezdyskusyjne. Kiedy na spacerze w zakładzie spotykają się razem, wyglądają na szczęśliwych. Jak dwie, splecione w wiosennym słońcu rośliny.

Epilog

1 lutego 1991 roku Raul Martinez nie pił. Nie pił, mimo że półtora roku wcześniej, wracając z Marią do metropolii, obiecał sobie, że zrobi to, gdy nadejdzie dzień zagłady. Przez siedemnaście miesięcy, w tajemnicy przed żoną, śnił o tym dniu. Marzył, tak jak tylko potrafią marzyć zaleczeni alkoholicy. A jednak, gdy nadszedł Dzień Zero, postanowił czekać na trzeźwo. Martynika w lutym jest przepiękna. Zresztą piękna jest podobno o każdej porze roku.

Ostatnie dwa tygodnie spędzili ze sobą tu w Saint Pierre jak najwspanialsi kochankowie. Czy była to tylko świadomość nieuchronnego? W końcu cały ten czas przeżyli razem i był to okres naprawdę piękny. Zawsze we dwoje… Wiedząc o nadchodzącym końcu świata, nie zdecydowali się na dzieci.

Opuszczając Europę nie odczuwali lęku. Najwyżej bezbrzeżny smutek. Za dwa tygodnie miała ustać ta mrówcza krzątanina, opustoszeć bulwary i magazyny. Wszystko miało się skończyć.

Na Martynice zapomnieli o zagładzie, wygonili ją gdzieś poza świadomość podczas wesołych dni zabaw, plażowania, nocnych spacerów wśród oszałamiających zapachów i miłości pod kwiatami hibiskusa.

Było jeszcze dość wcześnie. Na opustoszałej brunatnej wulkanicznej plaży leżeli sami. Sami, jeśli nie liczyć ponurej sylwetki wulkanu – mordercy wznoszącej się nad mieściną Saint Pierre. Patrzyli w łamiące się fale i czekali.

Koło południa, daleko na plaży pojawił się drobny przecinek. Przecinek ten rósł i rósł, aby przekształcić się w starszego, utykającego mężczyznę…

– Ależ wybrali sobie państwo miejsce na urlop – powiedział doktor Loser, gdy stanął przy policjantach. – Prawdziwy koniec świata.

– Ma pan jakieś informacje, że Martynika ocaleje? – zapytała Maria.

– Ach ta zapowiadana apokalipsa! – zaśmiał się Loser. – Właściwie powinienem was poinformować od razu. Odwołana!

– Co pan chce przez to powiedzieć? – Martinez zmienił się na twarzy.

– Że na razie jej nie będzie! Można usiąść koło państwa? – nie czekając na pozwolenie, przykucnął obok nich i wydobył z teczki kanapkę. – Jesteście pewnie ciekawi, skąd to wiem? Ze źródła!

Opowieść Losera była dość długa. A sprowadzała się do paru istotnych faktów.

Wynalazku futurofotografii dokonano w USA pod koniec lat osiemdziesiątych, ale bardzo prędko polski agent wywiadu na usługach KGB, za równowartość ceny willi w Bel Air i jachtu na przystani w Santa Monica, wykradł całą dokumentację i przekazał do ojczyzny światowego komunizmu. Tam zbudowano prototyp i zaczęto fotografować przyszłość. Okazało się to interesujące, ale całkowicie nieprzydatne. Przyszłość bowiem dawała się fotografować tylko wariantowo. To znaczy, fotografując przyszłość faceta stojącego przed drzwiami z wyprzedzeniem minuty można było otrzymać fotkę, na której otwiera lub nie otwiera drzwi, potem jak idzie w prawo, w lewo, czy prosto. Każda sytuacja miała swe warianty. Futurofot co prawda fotografował przyszłość, ale we wszystkich możliwych wersjach. Milion któraś przynosiła wizję totalnej zagłady. Ale to był tylko jeden z wariantów i to mało prawdopodobny. Zresztą ta apokaliptyczna wersja doprowadziła do zainteresowania się wywiadów pewnym laboratorium na Bliskim Wschodzie, gdzie bawiono się antymaterią. Sprawę nadano komu trzeba i grupka fachowców z Mossadu wyeliminowała tę alternatywę bardzo szybko. Tymczasem radzieccy analitycy dusili się nadmiarem zdjęć. Eksperyment kosztował miliony dolarów, a praktycznie przydatny był tyle co wróżka. Co gorsza, przedstawiając wszystkie możliwości (niemożliwe do racjonalnego zanalizowania), w istocie nie wybierał żadnej. Nie mylił się, ale cóż począć z futurofotem, który na jedno pytanie o kres Michaiła Gorbaczowa dawał ponad miliard wariantów? A tylko jeden mógł być prawdziwy. Futurofot nie nadawał się nawet przy ruletce. Fotografia wyniku gry dawała dokładnie pięćdziesiąt wariantów. Żeby wycofać choć trochę środków, KGB postanowiło spożytkować zdjęcia w inny sposób. Do badania reakcji ludzi na apokaliptyczne zapowiedzi. Taki był główny sens programu „Foto”, realizowanego przez niezależny zespół w obcym kraju. Miał on odpowiedzieć na pytanie, na ile pokazanie zagrożeń może zmienić postępowanie społeczeństwa? Niektórzy z szefów podupadającej firmy żywili spore nadzieje, że zamęt wywołany fotografiami przyczyni się do uratowania resztek dawnej potęgi mocarstwa. Nadaremnie. Ludzie okazali się odporni. Nie uwierzyli. Zlekceważyli sygnały.

– Dziś Abraham nie znalazłby nawet ćwierć sprawiedliwego we współczesnej Sodomie – zaśmiał się Loser. Nie wybuchła panika ani nie nastąpiły masowe nawrócenia. – A na wyznaczony termin końca świata czekacie tylko wy dwoje.

Martinez uśmiechnął się głupio.

– I dlatego zlikwidowano ten eksperyment naszymi rękami – ciągnął Loser. – A potem imperium zaczęło się kruszyć. Czy ktoś dalej prowadzi program „futorofoto”, czy próbuje go udoskonalić? Nie wiem. Może w USA, może w Chinach? W Rosji i w Europie brak pieniędzy. A swoja drogą, wszystko jest możliwe. Ten wulkan – wskazał głową – jest nieczynny blisko wiek. Ale widziałem zdjęcia z jego świeżym, wybuchem…

Anna i Raul popatrzyli w kierunku stożka… Przez moment zastanawiali się, czy siwy dymek to zapowiedź erupcji, czy praca komina jednej z nielegalnych destylarni rumu usytuowanych na zboczu.

Loser wyciągnął drugą kanapkę. Z tuńczykiem.

Загрузка...