Największe zdarzenie od czasów Adama

Można zapytać: kiedy zwariowałem? Kiedy naukowa ciekawość przemieniła się w szaleństwo? Kiedy puściły wszelkie hamulce, znikło poczucie przyzwoitości, normy moralne, czy wreszcie głęboko zakodowany w każdym człowieku lęk przed przekroczeniem bariery ryzyka? Czy mogę złożyć wszystko jedynie na karb emocji, chwilowej desperacji lub też ekshibicjonistycznie wyznać: zawsze o tym marzyłem?

Instytut Nowej Technologii mieścił się wbrew nazwie w bardzo starym gmachu. Niska, wkopana w ziemię budowla musiała pamiętać czasy profesora Freuda lub Alzheimera, choć w jej wieku o pamięć raczej trudno. Inna sprawa, że dla takiego zapaleńca jak ja, warunki nie odgrywały większej roli. Liczył się program, koncepcja, przyszła sława. Nie można tego powiedzieć o personelu pomocniczym, laborantach, sprzątaczkach. Ci młodzi ludzie, pracujący tu tymczasowo lub odbębniający zastępczą służbę wojskową, leserowali za dnia, nocami zaś oddawali występnym orgiom, których ślady były aż nazbyt widoczne nazajutrz. A to chomik zadusił się nałożoną na głowę prezerwatywą albo kompletnie pijane białe myszy pogryzły doświadczalnego kota. Fatalnego piątku, naszym młodym przyjaciołom zabrakło snadź laboratoryjnego szkła (trzymałem je pod kluczem) i użyli probówek umieszczonych na noc w dojrzewarce. Zrobili to po swojemu, tak przynajmniej zeznali. Najpierw przelali roztwór G-6b-23 i C-8-11 do wspólnej zlewki, następnie raczyli się wysokoprocentowym spirytusem z dodatkiem seven-up, wreszcie – nie umywszy probówek – rozlali na powrót zmieszany preparat, a ponieważ mikstura wyglądała zbyt blado i nieco jej się wylało, szef ochrony dosikał do pełna. Rano, nie podejrzewająca niczego Evvi podała płyn naszym chomikom.

– Al, chodź tu szybko – zawołała mniej więcej w godzinę później. – To po prostu niesamowite…

– Co jest niesamowite?

– Reakcja na odczynnik. Trzy samczyki padły, natomiast samiczka, Ketty… Zresztą, sam zobacz.

Wszedłem do wiwarium i wziąwszy chomika do ręki, zgłupiałem. Ketty, wczoraj dorodna samica, zamieniła się w jeszcze dorodniejszego samca.

Pięciokrotne przesłuchanie personelu pozwoliło mi z grubsza ustalić przebieg wydarzeń. Nawiasem mówiąc, wypłaciłem im premie za pracę w nadgodzinach, ale na wszelki wypadek zwolniłem. Cóż, przypadkiem dokonali odkrycia, nad którym głowiłem się od lat, a doktor Schilling chyba nawet nie wierzył w możliwość powodzenia.

Od pewnego czasu pracowaliśmy nad sposobami regulacji płci u ludzkiego embriona. Oczywiście, metody profilaktyczne są już znane od dłuższego czasu. Nas pasjonowała możliwość terapii hormonalnej, która mogłaby zmieniać płeć płodu (na wymarzoną przez rodziców) jeszcze przed urodzeniem oseska. Naturalnie badania prowadziliśmy w tajemnicy. Organizacje religijne, kościoły, mogłyby nazwać nasze prace niegodziwymi, wbrew naturze, a władze cofnąć fundusze… Władze! Od dłuższego czasu uważałem, że każda władza w całości jest przeważnie głupsza od najgłupszego obywatela, a przynajmniej sprawia takie wrażenie. Na dobitkę, ostatnio, śmiertelne zagrożenie dla naukowych eksperymentów pojawiło się ze strony rozmaitych Towarzystw Opieki nad Zwierzętami, Ligi Ochrony Królików Doświadczalnych czy Anonimowej Asocjacji Ochrony Białych Myszek. Organizacje te żądały coraz głośniej poprawek w konstytucji, które zabroniłyby doświadczeń nawet na szczurach laboratoryjnych. Demokracja, cholera!

Oczywiście to, czego przypadkiem dokonał nasz personel pomocniczy, zostało przeze mnie wkrótce powtórzone, na szczęście analiza spektralna pozwoliła ustalić właściwe proporcje użytych komponentów.

Nie zanudzając czytelnika szczegółami, powiem, że powstał w ten sposób transformantor z izotopowym przyspieszaczem. Reakcja, która według moich najśmielszych planów miała zachodzić tygodniami, teraz dokonywała się prawie natychmiast.

Wypróbowaliśmy działanie odczynnika na chomikach, na myszkach, szczurach, królikach, kaczkach. Za każdym razem w oka mgnieniu samiec stawał się samicą, a przy odwróconych proporcjach – samica samcem.

– Możesz sobie pogratulować, władco seksu! – powiedziała do mnie Evvi.

Evvi była szatynką, drobną, smukłą, o nieprawdopodobnie sterczących piersiach i pupce, która wręcz prosiła się o klapsa. Evvi była moją wielką skrywaną miłością, i asystentką doktora Schillinga.

Niestety, traktowała mnie jak kolegę. Jak bardzo dobrego kolegę, nic więcej. Mimo że spędzaliśmy ze sobą godziny, nie potrafiłem wytworzyć między nami owego szczególnego klimatu porozumienia, stanowiącego wstęp do czegoś więcej. Każdy komplement obracała w żart. Wymykała się pieszczocie. Rękę podawała jak kumpel z wojska. Do pocałunku ustawiała się policzkiem. A gdy parę razy próbowałem napomknąć jej o swych uczuciach, śmiała się, mówiąc, bym się nie wygłupiał.

– Masz kogoś, Evvi? – pytałem niekiedy.

– Oczywiście, białe myszki, odczynniki i ulubionych kolegów, takich jak ty – odpowiadała.

Czy mówiła prawdę? Nie miałem powodu, by jej nie wierzyć. Mieszkała z ciotką, kobietą zasad tak surowych, że królowa Wiktoria mogłaby przy niej uchodzić za gejszę.

– Evvi, a może ty jesteś cyborgiem, androidem bez grama popędów?

– Może – odpowiadała tak filuternie, że potniały mi okulary. Do samoczynnego odkrycia doszło 12 października. Pod koniec miesiąca miałem zamiar przedstawić raport i wnioski Schillingowi… Nieszczęście zdarzyło się 22-go. Jak co piątek miałem zaplanowane seminarium w Eastwood. Wyjechałem o drugiej po południu, nieco już spóźniony, ale nie przebyłem nawet pięciu mil, kiedy zdezelowana pompa paliwowa odmówiła posłuszeństwa. Opodal żółciła się budka telefoniczna. Zadzwoniłem do college’u, odwołując zajęcia, wozem zaopiekował się pobliski warsztat, sam zaś, koło czwartej wróciłem taksówką do laboratorium. Budynek zdążył już opustoszeć. Nie napotkawszy nikogo, dotarłem do naszego skrzydła i już chciałem zawołać Evvi, która uwielbiała przesiadywać w pracy po godzinach, gdy dziwne odgłosy z gabinetu szefa zwróciły moją uwagę. Skrzyp, skrzyp – cisza. Skrzyp, skrzyp – cisza, stłumiony okrzyk…

Drzwi nie były zamknięte. Uchyliłem je i stanąłem jak wryty.

Na olbrzymim fotelu dyrektora klęczała tyłem kompletnie goła Evvi, a na niej spocony i owłosiony jak satyr doktor Schilling, z zapałem wykonywał owe śmieszne ruchy, niegodne dżentelmena.

Cofnąłem się. Zakręciło mi się w głowie tak, że naraz zaatakowały mnie szafy, a zielony chodnik stanął dęba. Myślałem, że zemdleję .

Gdybym nie był tchórzem, a przynajmniej sądził, że to coś pomoże, wróciłbym ze skalpelem i zabił oboje. Niestety, my, intelektualiści, jesteśmy przeważnie introwertykami. Gniew kierujemy do wewnątrz. Poszedłem więc do mojego pokoju, z oczyma pełnymi łez. Nie tamowałem ich. Po drodze spadły mi okulary, zdeptałem je… Świat naraz uczynił się nieostry, pełen przemieszanych plam światła i ciemności.

Jakoś otworzyłem szafę i wyjąłem butlę ze spirytusem. Nalałem sobie pięćdziesiątkę. Wychyliłem. Zapiekło. Ogień przeleciał jak przez komin przez mój przewód pokarmowy. Popiłem wodą z kranu i nalałem następną pięćdziesiątkę. Niewiele pamiętam, ale chyba jeszcze piłem. A czym popijałem? Co było pod ręką. I naraz zrobiło mi się dziwnie. Uderzyła mnie fala gorąca i zimna. Wywinąłem koziołka, światło zgasło i zapadłem się w głąb nirwany…


* * *

– Ale sobie dogodziła, malusia pijaczka – z oddali dotarł do mnie głos. Tak się zapaskudzić, dziewczyno, jak można, jak można…

Głos i ciepła woda. Znałem skądś ten głos. Tylko skąd? Usiłowałem otworzyć oczy, ale światło mnie poraziło. Byłem kąpany. Jak niemowlę. Spływał po mym ciele ciepły, rozkoszny tusz. Czułem, jak czyjaś silna ręka myje mnie pieszczotliwie, poufale…

– Dobrze ci tak, maleńka? Już jesteś czyściutka.

– Gdzie jestem? – mój znajomy głos zabrzmiał piskliwie.

– W instytuciku – zadudnił bas. – Jesteś pewnie tą nową praktykantką, o której mi wspominała Evvi.

– Schilling!

– Mów mi, Davidzie. Wspólna kąpiel zbliża ludzi. – Poczułem delikatne klepnięcie w pośladek.

Przemogłem się, otworzyłem oczy. Zdrętwiałem. Z całościennego lustra patrzyła na mnie bynajmniej nie brodata twarz dwudziestodziewięcioletniego Alberta Turnera, lecz okrągła, dziewczęca buzia rudawej kobietki o niezłym biuście, szerokich biodrach i płomiennym zaroście łonowym.

– Odczynnik z przyspieszaczem zamiast popitki… – przemknęło mi przez głowę jak błyskawica.

Usta Schillinga wycisnęły mi na szyi gorący pocałunek.

– Pan przestanie, ja przecież… – pisnąłem.

– Co przecież? – chwycił mnie mocno, jakby był imadłem. – Zaręczam, to nie będzie bolało… Jak ci na imię?

– Puszczaj.

– Nie puszczę, dopóki się nie dowiem, jak ślicznotka ma na imię.

– Berta! – odezwała się prawdomówna część mej natury.

– Bertusia. – Obrócił mnie jak frygę. Był nagi i bardzo podniecony. Ogarnął mnie strach.

– Ależ panie doktorze!

– Daj spokój z tytułami. Łóżko jest najstarszym forum demokracji. Zobaczysz! Chodź! – tu porwał mnie w ramiona i ruszył w stronę służbowej kozetki.

Byłem zbyt zaskoczony i skacowany, aby stawić poważniej opór. W gabinecie nie zauważyłem nawet śladu Evvi.

– Będę krzyczeć – ostrzegałem.

– A krzycz, krzycz sobie, o tej porze nawet psy śpią.

– Poskarżę się szefowi.

– Ja tu jestem szefem.

Jego małpia łapa przesuwała się po najbardziej intymnych zakamarkach mego ciała. Odczuwałem wstręt… ale i ciekawość. Który z mężczyzn mógł doznawać takich wrażeń jak ja? I nagle patrząc na brodatą twarz Karola Darwina na ścianie gabinetu, pomyślałem sobie, że dla dobra nauki Empedokles wskoczył do Etny, a Ikar zgubił skrzydła. Schilling pieścił moje uda, brzuch… Czułem narastające drżenie wszystkich mięśni. Wewnętrzną wilgoć. Podniecenie? Tak, mimo wszystko, chyba było to podniecenie.

– Tak, tak – sapał utytułowany satyr. – Zaraz będzie nam tak dobrze, jak się filozofom nie śniło.

Przeturlaliśmy się na kozetce. Z myślą o moim aniele stróżu szukałem kontaktu, żeby przynajmniej wyłączyć światło. Kątem oka dostrzegłem jeszcze raz portret Darwina. Przysiągłbym, że twórca teorii ewolucji zaczerwienił się.


* * *

Jako naukowiec nade wszystko cenię sobie obiektywizm i muszę powiedzieć, że wszelkie legendy na temat seksualnych możliwości doktora Schillinga nie były w najmniejszym stopniu przesadzone. Olbrzymi samiec znęcał się nade mną do białego świtu, wyczyniając bezeceństwa na miarę najgorszych opowieści swawolnych pań i panów. W międzyczasie zapadaliśmy w przelotne drzemki, ale nie trwały one długo.

Wszystko jednak ma swój kres. Mocniejszy sen chwycił nas gdzieś o szóstej nad ranem i z jego głębin wyrwał mnie dopiero histeryczny głos Evvi.

– Davidzie, jak możesz!

Ocknąłem się w mgnieniu oka. Schilling zresztą też. Ale nie zdążył powiedzieć ani słowa, gdy smagnęło go uderzenie w policzek.

– Ty świnio! Świnio! – dyszała Evvi. – I to gdzie, w tym gabinecie, na naszej kozetce. Nie przebaczę ci nigdy. Nigdy!

Trzasnęły drzwi.

W głowie mi się kręciło. Ale Schilling już był na nogach.

– Ubierz się, co się gapisz, dziwko! – warknął, rzucając mi jakiś kitel. – I jazda stąd!

Nie było to zbyt sympatyczne podziękowanie za upojną noc. Zniknąłem w głębi laboratorium. Na szczęście, było jeszcze pusto. Znalazłem moje ubranie, którego najwyraźniej pozbyłem się w czasie transformacji, uprzątnąłem ślady libacji i torsji. A potem bocznym wejściem pobiegłem do mego pawilonu mieszkalnego położonego za parkiem. Nikt mnie nie widział. W ręku trzymałem sporządzony parę dni wcześniej antypreparat.

Zamknąłem drzwi i stanąwszy przed lustrem, pociągnąłem dobry łyk. Nie bawiłem się w dawkowanie. W nocy przecież też nie musiałem się nim przejmować.

Preparat był obrzydliwy i cuchnął jak kocie siki. Ale nie mogłem się wahać! Przez moment nie działo się nic, potem poczęły pulsować znajome już fale zimna i gorąca. Poczułem dojmujące bóle, jakby miażdżono mi kości, uderzył zimny pot. Półprzytomny starałem się jednak nie stracić żadnego z wrażeń. Piersi zaczęły mi się kurczyć jak baloniki, z których spuszczono powietrze. W potwornych bólach przemieszczały się kości miednicy. Upadłem na dywan. Całym mym jestestwem odczuwałem swędzenie, wewnątrz i zewnątrz. Zacząłem krzyczeć. Odczuwałem coś jak orgazm do sześcianu, jak przypalanie żywym ogniem. A potem przez minutę zaczęła mną targać febra, dzwoniły mi zęby, dygotały wszystkie nerwy… Boże, Boże! Daj umrzeć!

Wszystko skończyło się, jakby nożem uciął. Ból znikł, dygot też. Pozostał pot jak po kąpieli w parafinie. Spojrzałem w lustro. Poza brodą, która nie odrosła, byłem sobą. Stuprocentowym mężczyzną, Albertem Turnerem. Poza tym chciało mi się spać i tylko spać.

Obudził mnie dzwonek. Musiało być dobrze koło południa. Czując jeszcze otumanienie, otworzyłem drzwi.

– Evvi?

– Co ci się stało, Al? Nie przyszedłeś do pracy. Nie odpowiadasz na telefony?

Asystentka Schillinga wyglądała jak zwykle prześlicznie. Tylko intensywniejszy niż zwykle makijaż mógł sugerować, że jest blada i płakała.

– Trochę źle się czuję – mruknąłem. – Znaczy… czułem. Ale chyba jest już dobrze.

Stała na progu i rozglądała się niepewnie.

– Mogę wejść?

– Oczywiście.

Zrobiła parę kroków, poprawiła włosy przed lustrem, potem zaczerpnęła powietrza, odwróciła się i popatrzyła mi w oczy. Zaczerwieniłem się.

– Parę dni temu pytałeś mnie, Al, czy kogoś mam?

Skinąłem głową i chyba zarumieniłem się.

– Wtedy wykręciłam się jakimiś głupotami. Ale dziś wiem, że powinnam odpowiedzieć zupełnie inaczej. Nie mam, ale chcę mieć. Kogoś uczciwego, stałego w uczuciach i naukowego pasjonata, jak ja.

Objęła mnie i pocałowała.

Nie był to pocałunek wymuszony. Przeciwnie, zawarta w nim była szaleńcza desperacja, chęć rekompensaty (domyślałem się powodu) i smak miętowej gumy do żucia.

– Kocham cię, Al – powiedziała. – Bardzo cię kocham!


* * *

Nastał chyba najpiękniejszy okres mego życia. Miłości i pasji. Miłością była Evvi, pasją (ściśle naukową) docent Schilling.

Używałem swej cielesnej substancji jako materiału doświadczalnego z coraz mniejszymi oporami. Czyniłem to wszak dla dobra nauki. Nie przeczę, żal mi było trochę Schillinga. Przeżył mocno rozstanie (jak się okazało definitywne) z Evvi. Choć, dzięki mnie, mówię to bez fałszywej skromności, bardzo szybko doszedł do siebie. W jego mniemaniu byłem młodą zadurzoną w nim praktykantką, która odwiedzała go w jego apartamencie i podobnie jak Evvi nie miał pojęcia, że nasz wynalazek został wypróbowany na ludziach. I to ze znakomitym skutkiem.

Byłem z siebie dumny, gdyż wśród erotycznych uniesień nie zapomniałem ani na chwilę o naukowym posłannictwie – sporządzałem notatki, a jeśli tylko mogłem, dokonywałem odpowiednich pomiarów.

Niestety. Sprawy nigdy nie idą aż tak dobrze, żeby nie mogły pójść źle. Moje doświadczenia były już na ukończeniu i dzień, w którym transformator płci mogłem przedstawić światu w kwartalniku „Male and Female”, zbliżał się wielkimi krokami. Ponieważ chciałem przedstawić dzieło gotowe, wszechstronnie sprawdzone, nie zaniedbywałem niczego.

Nie wziąłem jednak pod uwagę złej woli ludzi i potencjalnych komplikacji związanych z moim podwójnym życiem.

Czy sprawcą przecieku był ktoś ze zwolnionych laborantów, czy zawistny, podglądający nas naukowiec? W każdym razie wieść o eksperymentach zmiany płci u zwierząt, w zwulgaryzowanej formie dostała się do prasy, miejscowa telewizja zaatakowała Schillinga, a po kazaniu w tutejszym kościele tłumy ludzi obiegły Instytut. Doktor, na swoje szczęście, uciekł. Ja wraz z Evvi przebywałem akurat daleko, u jej rodziców i tylko z popołudniowych dzienników mogłem dowiedzieć się o prawdziwej katastrofie. Atak na instytut, dewastacja, pożar…

Kiedy przybyłem na miejsce, zastałem jedynie okopcone zgliszcza. Wszystko przepadło, odczynniki, notatki, dyski komputerowe z wzorami i reakcjami…

Nagle znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Oczywiście, znając teoretyczne podstawy i pamiętając z grubsza zasady doboru komponentów mógłbym pokusić się o odtworzenie obu odczynników, potrzebowałbym jednak na to laboratorium, czasu i pieniędzy.

Władze niestety cofnęły wszelkie dotacje dla naszego ośrodka, Schilling wyparł się wszystkiego, mnie zwolnił. W środowisku byłem skończony. I to wyłącznie za samą teorię oraz za doświadczenia ze zwierzętami. Mój Boże, gdyby domyślono się całej prawdy! W tych czarnych dniach jedyną osłodą była mi Evvi. Wierna, kochająca, czuła, znalazła pracę w jakiejś prowincjonalnej szkole i nadal była gotowa mnie poślubić. Czy zapomniała o Schillingu?

Którejś nocy miałem dziwny sen. Śniło mi się, że jestem lampartem trenującym wysoko na cyrkowym trapezie, smaganym co jakiś czas przez tresera. Kołysałem się coraz szerzej, wyżej…

– Co ci jest, kochany!

Obudziłem się zlany potem. Nade mną pochylała się twarzyczka Evvi. Nieba za oknem różowiało.

– Nic, nic, jakiś głupi sen – wymamrotałem. Pocałowała mnie i musnęła nóżką pod kołderką. Szelma, bardzo lubiła kochać się o brzasku. Obróciłem się do niej…

– Albercie. Co się dzieje z twoimi piersiami?

– Zapaliła światło i odrzuciła kołdrę. Jej twarz skurczyło przerażenie.

– Albercie, co się stało, jesteś kobietą!? A może to twoja siostra?

Popatrzyłem po sobie ogłupiały. Miała rację. Uciekłem. Uciekłem tak jak stałem, narzuciwszy na siebie płaszcz i schwyciwszy teczkę. Za dużo musiałbym tłumaczyć, o sobie, o Schillingu.

Nie miałem dokąd pójść ani do kogo się zwrócić. Znikąd pomocy. Za resztki gotówki nabyłem jakieś babskie fatałaszki. I błąkałem się po mieście, z przerażeniem myśląc o przyszłości. Najwyraźniej częste transformacje zakłóciły działanie mego organizmu i teraz zmiana nastąpiła samoczynnie.

Po drugiej nocy spędzonej na dworcu, nieustannie nagabywany przez facetów, pomyślałem o Davidzie Schillingu. Jeśli zachował resztki dawnego sentymentu, mógłby mnie przyjąć do pracy w swoim nowym laboratorium. Może po godzinach udałoby mi się odtworzyć preparat…

– Bertuniu! Jak się cieszę, że wróciłaś? Gdzie moje maleństwo podziewało się przez tak długi czas – doktor przywitał mnie z otwartymi ramionami.

Niestety, nie był to dobry pomysł.

Już trzeciej doby w środku nocy, samoczynnie rozpoczął się proces odwrotny. Schilling najpierw wpadł w osłupienie, potem wymyślając mi od homoseksualistów i hermafrodytów, pobił i wygonił…

Zaczął się jeszcze gorszy okres mojego życia. Egzystencja włóczęgi. Zmieniałem miasta i dworce, doraźnie próbowałem pracować. Bez przerwy musiałem się kontrolować, a i tak pewnego razu transformacja chwyciła mnie nad pisuarem w męskiej toalecie…

Jednak, gdzieś po trzech miesiącach uspokoiło się. Organizm powrócił do normy. Znów byłem mężczyzną. I chyba miało już tak zostać. Odczekałem jeszcze dwa tygodnie i dałem się odnaleźć prywatnemu detektywowi Evvi. Potem wszystko jej wytłumaczyłem. Zrozumiała. Wybaczyła. A nawet była dumna.

Inna sprawa, że chyba wróciła do swych paskudnych kontaktów z Schillingiem. Dostałem ponownie pracę w dziale przekształcania ssaków drapieżnych w trawożerne.

I tak żyliśmy w trójkącie przez następny miesiąc. Nadszedł jednak dzień próby. Bardzo trudny dla mnie dzień. Akurat wróciłem do domu trochę później i zastałem Evvi przy prasowaniu bielizny Schillinga (a przy okazji mojej).

– Musimy porozmawiać – rzekłem, siląc się na spokój. – Właśnie wracam od doktora Hoffmana.

– Ty też do niego chodzisz? – zdziwiła się

– Tak! Powiedział mi bardzo ważną rzecz. Ale wpierw usiądź.

– Coś niedobrego?

– Nie wiem, będziemy mieli dziecko.

– Co ty mówisz? To cudowne – rozpromieniła się. – Tylko dlaczego Hoffman nie powiedział tego mnie, gdy byłam u niego na badaniu kontrolnym w zeszłym tygodniu?

– Bo to nie ty będziesz je miała, tylko ja!

I co powiecie, drodzy państwo, na to? Czy nie jest to pełne wariactwo? Płód ma już ósmy miesiąc. Niby jestem stuprocentowym mężczyzną, ale wyglądam, jakbym połknął czołg. Podobno nie obejdzie się bez cesarskiego.

Schilling, kiedy się mu się żalę, powtarza:

– To ty miałaś uważać, Berto, nie ja!

Zaś Evvi zapewnia, że będzie kochać maleństwo jak swoje. Tak to się mówi. Jak swoje? Ale piersią nie nakarmi.

Z dnia na dzień odczuwam coraz większy strach. Wszelako nie bez domieszki ciekawości. W końcu będzie to przecież największe zdarzenie na Ziemi od czasów Adama.

Загрузка...